Domagają się zatem niektórzy rozwodów w imię miłości, która jedynie może uświęcić związek dwóch osób. Nie można zaprzeczyć, że miłość, a nie co innego, powinno małżonków prowadzić do ołtarza i na zawsze ze sobą łączyć. Ale jest miłość i miłość. Kiedy już kapłan przed ołtarzem związał stułą ręce małżonków, jeden do drugiego pod przysięgą uroczyście się odzywa: „Ja biorę sobie ciebie na małżonkę (na małżonka), i ślubuję ci miłość… iż cię nie opuszczę aż do śmierci”. W całej tej przysiędze chwytają każdego za serce słowa: „iż cię nie opuszczę aż do śmierci”: nie opuszczę cię ani w szczęściu, ani w nieszczęściu, ani w bogactwie ani w nędzy, ani w zdrowiu ani w chorobie, ani w dniach twojej cnoty, ani nawet w dniach twojego upadku, lub moich własnych pokuszeń.
Po tej przysiędze przychodzą dni próby i doświadczenia. Zjawia się czasem choroba i odejmie żonie tę piękność, jaką dawniej męża czarowała, ale on jej zaprzysiągł – iż cię nie opuszczę aż do śmierci – i dlatego nie opuści. Zapukają do domu bieda i nieszczęścia, zdarzy się gorzej, zjawi się nieporozumienie, zjawi się grzech, ktoś inny zacznie do siebie kusić i wabić, ale w duszy jeszcze nie umilkły słowa świętej przysięgi: „iż cię nie opuszczę aż do śmierci”. Zmysły i żądza rozkoszy i użycia wołają „opuść”, ale przysięga i sumienie wołają: „nie opuszczaj, nie opuszczaj aż do śmierci”. Długa i bolesna, choć nikomu nie znana walka toczy się w duszy dobrego małżonka między namiętnością a sumieniem, ale sumienie wreszcie zwycięża.
Bywa jednak inaczej i smutniej. Przysięgał ktoś przed ołtarzem: iż cię nie opuszczę aż do śmierci, ale przychodzi choroba, niszczy piękność i zdrowie i siły małżonki. On przysięgał kobiecie zdrowej i pięknej, a ta, którą widzi u swego boku złamana i jak kwiat przedwcześnie podcięta. Nieszczęścia i cierpienia zgasiły w duszy tej dawne, słoneczne usposobienie, a tam – gdzie indziej – tyle radości, tyle piękna, tyle obietnic. „Opuść” wołają głośno zmysły, „nie opuszczaj, nie opuszczaj aż do śmierci” szepce cicho sumienie, szepce coraz ciszej, a zmysły wołają coraz głośniej. Już się nie dostrzega przestrogi „nie opuszczaj”, a słyszy się tylko głos namiętności i ślubuje się miłość znowu komu innemu. Jak ktoś złamał przysięgę raz jeden, tak ją może złamać po raz drugi i trzeci i dalszy.
Jest miłość i miłość. Jeden w imię miłości nie opuszcza aż do śmierci, a drugi w imię miłości domaga się rozwodu, domaga się po raz drugi i trzeci i dalszy. Miłość miłości nie równa. Kościół wkłada w usta Najświętszej Panny słowa Pisma św.: „Jam matka pięknej miłości” (Syr 24, 24). Może więc w sercu ludzkim mieszkać miłość piękna i miłość niepiękna.
Miłość piękna to ta, o której powiada św. Paweł, że cierpliwa jest… złości nie wyrządza… nie szuka swego… nigdy nie ginie… (1 Kor 13, 4-8). Miłość więc niepiękna, to miłość wprost przeciwna – ta, która złość wyrządza, która szuka swego, niczego nie zniesie i ciągle ginie, ciągle się zmienia. W imię tej nie-pięknej miłości jeden człowiek drugiego i skrzywdzi i zhańbi i wyzyska na duszy i ciele, a potem nikczemnie precz odrzuci. Kto tę niepiękna miłość ma w sercu, ten będzie drugiego kochał, dopóki mu z tym wygodnie, dopóki może się nasycić powabem jego ciała i duszy. Ale kiedy dostrzeże, że ma wziąć z nim na barki twardy krzyż życiowy, od razu kochać przestaje i opuszcza, żeby szukać gdzie indziej lepszego losu. To prawda, że miłość prowadzi do rozwodów, ale tylko ta jedna, niepiękna, ciasna i samolubna, ta, co umie tylko brać i wyzyskać i upadlać, a nie umie wcale dawać, nie umie się poświęcać. Do rozwodów prowadzi mała i słaba miłość, co wytryska ze zmysłów, a nie ta wielka i silna jak śmierć, co płynie z głębi woli i aż do śmierci nie ustaje. Zapewne czym innym jest wolna miłość, czym innym wierna miłość.
Konstanty Michalski, Wierność w małżeństwie, w: Nova et vetera, Kraków 1998, s. 222-223.