Temat bitwy pod Wiedniem to doskonały materiał na frapującą historyczną opowieść, na międzynarodową kampanię promocyjną Polski. Świat ujrzałby kilka takich filmów – o zapisanych przez rodaków chwalebnych kartach historii czy wybitnych postaciach rodem znad Wisły – i pewnie popatrzyłby na nasz kraj z większym szacunkiem, w dodatku cała „pedagogika wstydu”, serwowana przez tutejsze, słuszne ośrodki propagandowe poszłaby schować się pospiesznie do lasu.
Tak robią – mam na myśli wykorzystanie filmu dla wyrabiania pozytywnego piaru – wszyscy wokół, ale przecież nie o to chodzi w przedsięwzięciu o nazwie III RP, by promować Polskę (a jeśli już to poprzez opowieści o „polskich antysemitach i szmalcownikach”, jak niedawno w publikacji firmowanej przez MSZ). Na co więc nie zdobyliśmy się swoimi siłami, w tym wyręczyli nas inni. Zręcznie wyraził to aktor Piotr Adamczyk tuż po prasowym pokazie „Bitwy pod Wiedniem”: Cieszę się, że coś, czego nie potrafiliśmy zrobić sami, załatwiają nasi przyjaciele. Na szczęście, w porę włączyli się też Polacy i powstał film, który przybliży tę historię nam samym, ale także i opowie za granicą o tym, z czego jesteśmy bardzo dumni.
Wesprzyj nas już teraz!
Mamy więc pierwszą filmową opowieść o dziejowym wydarzeniu z kluczowym udziałem polskich wojsk i króla Jana III. Na pierwszym planie reżyser umieścił jednak postać i dokonania ojca Marka z Aviano, dobrze zagranego przez Fahrida Murraya Abrahama. Zakonnik niczym zagubione owieczki doprowadza europejskich władców do zawarcia sojuszu, który w efekcie udaremnia u murów Wiednia turecką nawałnicę, zmierzającą do podbicia Europy. Wobec dużej dysproporcji sił (na korzyść najeźdźców) kluczowe dla losów konfrontacji okazuje się przejęcie dowództwa przez Jana III Sobieskiego oraz zaskakujące uderzenie jego wojsk na oddziały Kara Mustafy ze wzgórza Kahlenberg.
Zbyt wiele jest, niestety w „Bitwie…” warsztatowych braków, potknięć, momentów zwyczajnie niedopracowanych, by można nazwać ją filmem udanym. Sporo scen w założeniu ma poruszyć, a prowokuje… wzruszenie ramion, ma zabrzmieć mocno, a dźwięczy sztucznie, rażąc płytkim patosem. Czy twórcom zabrakło czasu na dopracowanie dzieła tak, by stanowiło spójną całość, a może talentu, by opowieść uczynić żywą i wiarygodną? Na ile filmowi zaszkodziła selekcja materiału na potrzeby wersji kinowej? Dowiemy się pewnie za rok, bo pojawi się on w pięcioodcinkowej opcji serialowej na antenie jednej z kodowanych telewizji prywatnych.
Co jest więc atutem „Bitwy pod Wiedniem”? Na korzyść filmu przemawia wyraziście zarysowane przesłanie, nie tylko historyczne, ale i aktualne również dzisiaj: Europie, jaką znamy, zbudowanej na chrześcijaństwie zagraża odwieczny wróg – agresywny islam, dążący do zniszczenia podstaw naszej cywilizacji. Jeśli Europa nie zmieni kursu, za parę dekad staniemy się niewolnikami wroga, po cichu i konsekwentnie opanowującego nasz kontynent. Pogrążone w bezrefleksyjnej konsumpcji narody Zachodu czeka wkrótce gwałtowne przebudzenie. Takie, jakie stało się udziałem filmowego cesarza Leopolda w udanej, wyrazistej kreacji Piotra Adamczyka. Polski aktor nadał swej postaci rys mocno groteskowy, ale w austriackim władcy widzimy przecież dzisiejszą Europę – pochłoniętą „grillowaniem”, niechcącą dostrzegać stojących naprzeciw wyzwań i zagrożeń.
Odniesień do współczesności widzimy w filmie Renzo Martinellego wiele. Ratunku Starego Kontynentu upatrywać trzeba w powrocie do chrześcijaństwa – to główny przekaz twórców „Bitwy…”, którzy w tym kontekście najwyraźniej patrzą z nadzieją w stronę Polaków, stąd zapewne krzyż Jana Pawła II w rękach ojca Marka z Aviano i dwudziestowieczny orzeł na sztandarze nacierających wojsk króla Sobieskiego. Zaproszenie do poznania i przyjęcia chrześcijaństwa skierowane jest także do muzułmanów, co bodaj najwyraźniej widzimy w scenie finałowej.
Mam spore obawy, czy moi rodacy – rozkochani w filmowej „Trylogii” i odruchowo szukający do niej odniesień, mówiąc kolokwialnie, „kupią” pomysł Renzo Martinellego na ukazanie jednego z najchwalebniejszych epizodów polskiej historii. Niestety, tak ulubione przez nas sceny bitewne, tutaj – przynajmniej w wersji kinowej – przez swoją skromność przypominają raczej przedsięwzięcia popularnych ostatnio grup rekonstrukcyjnych, a wiele z użytych efektów specjalnych (dlaczego nie zastosowano ich choćby do „rozmnożenia” walczących wojsk w scenach bitewnych?) lepiej pominąć milczeniem, na czele z „transformacją” baśniowego wilka. Zasługą reżysera jest, że po raz kolejny podjął temat agresywnego i ekspansywnego islamu, który dotąd pozostaje „religią pokoju”, dokąd jego wyznawcy stanowią zdecydowaną mniejszość. Szkoda, przynajmniej dla polskiego widza, oczekującego raczej historycznego widowiska, że Włoch tak pomieszał konwencje, bo „Bitwa…” nie jest ani w pełni dziełem historycznym, ani hagiografią głównego bohatera (magii ze świętością nijak po drodze!), ani też legendą w stylu fantasy, jaką momentami stara się być. Twórcy uznali zapewne, iż tak właśnie dzisiaj trzeba opowiadać o dawnych dziejach, żeby marynowany nieustannie w tandetnym, popkulturowym sosie masowy widz w ogóle miał ochotę nimi się zainteresować.
Na „Bitwę pod Wiedniem” wybrać się warto raczej z dziećmi (tymi młodszymi), kto wie, kiedy ujrzymy kolejną filmową, zagraniczną superprodukcję z rodzimymi motywami? Film Martinellego, zakupiony do ponad 50 krajów, skuteczniej niż do polskich miłośników dawnych dzieł Jerzego Hoffmana trafi pewnie do przedstawicieli innych nacji, zwłaszcza do zachodnich Europejczyków (niekoniecznie znających historię swego kontynentu, ale których zarysowane przez reżysera cywilizacyjne wyzwania dotykają coraz boleśniej), bo im właśnie „Bitwa…” zdaje się być dedykowana przede wszystkim. My możemy mieć satysfakcję, że masowa publiczność w tak wielu miejscach świata znów dowie się o Polsce czegoś pozytywnego.
Chwilę przed tym, jak przez media przetoczyła się totalna krytyka filmu Renzo Martinellego, jego producent, Alessandro Leone mówił do dziennikarzy: oczywiście, wiem, że polscy widzowie, polskie media i w ogóle Polacy są bardzo wymagający jeśli chodzi o temat waszej historii. Mam nadzieję, że nasza przygoda da wam jakąś refleksję. Taką, że nie można zawsze źle mówić o swoich bohaterach. Jeśli chcecie pokazać innym, jaki jest wasz naród, musicie sami włożyć więcej wysiłku, by zaprezentować się za granicą. Dzisiaj robi się to przede wszystkim poprzez filmy. To jest najprostszy sposób.
Nic dodać, nic ująć.
Roman Motoła