Początek przyszłego roku to również początek wpływania do budżetu pieniędzy za handel uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla. Według szacunków, w ciągu pięciu lat może to być kwota rzędu 14 miliardów złotych, a do końca dekady ma się uzbierać co najmniej 27,3 miliarda złotych. Według pomysłu Ministerstwa Gospodarki, środki te miałyby zostać przeznaczone na cele klimatyczne, z tym, że nie chodzi o inwestycje, a dopłaty dla zwykłych ludzi.
Rząd z pieniędzy tych miałby dofinansowywać zakup polskich technologii, np. paneli słonecznych, energooszczędnego oświetlenia, produkowanego w kraju AGD a nawet niskoemisyjnych samochodów. Ministerstwo planuje również dopłacać do kredytów na budowę domów energooszczędnych oraz dotacje dla małych i średnich przedsiębiorstw na poprawę efektywności energetycznej.
Wesprzyj nas już teraz!
Według szacunków Ministerstwa, dzięki przeznaczeniu połowy wpływów na wsparcie odnawialnych źródeł energii, a także produkcji energii w powiązaniu z ciepłem, o 3 % w przyszłym roku spaść miałyby rachunki za energię. Na pieniądze z handlu emisjami ochotę ma również Ministerstwo Finansów, które chce, by cały dochód z tego tytułu zasilał budżet państwa. Stoi ono jednak na raczej przegranej pozycji, ponieważ przepisy unijne jasno stanowią, że przynajmniej połowa tych środków ma być przeznaczona na ochronę klimatyczną.
Sam pomysł uprawnieniami na emisję dwutlenku węgla i handlu nimi jest chybiony, nie inaczej jest z ideą wykorzystania środków z niego płynących. Kwoty emisyjne to, po pierwsze, arbitralnie narzucone przez urzędników z Brukseli normy, których gospodarki krajowe nie mogą przekroczyć, a do których muszą się przystosować. Polska wygrała już na tym tle spór z Komisją Europejską, która według własnych, wziętych z powietrza szacunków określiła nam limit emisji CO2. Handel emisjami zaś to rozwiązanie wybitnie korupcjogenne, nakładające ograniczenia na firmy, które chciałyby się bardziej rozwijać, a nie będą w stanie tego zrobić, dopóki nie zapłacą Brukseli haraczu za możliwość większego „dymienia”.
Jak pokazuje historia, rządowe dopłaty do czegokolwiek praktycznie zawsze kończą się fiaskiem, czy to będą dotacje na szkolenia dla pracowników, czy na sprzęt AGD i auta. Nie są one bowiem działaniami opartymi na rachunku ekonomicznym, a na potrzebie politycznej czy też wizerunkowej, bo modne jest np. dbanie o klimat. Jakże często okazywało się, że towaru czy produktu bez rządowych dotacji po prostu nie opłacało się produkować. Jaki jest zatem cel wysyłania na rynek sygnału, który nie ma ekonomicznego uzasadnienia?
Tomasz Tokarski
Źródło: www.forsal.pl