O ósmej rano zadzwonił do hotelu Joe Roddy, miejscowy wilk morski, z wiadomością, że pogoda ustabilizowała się na tyle, iż można wyjść w morze. W godzinę byłem już w przystani Portmagee, skąd motorowe łodzie zabierają do dwunastu pasażerów na bezludną wyspę Skellig. Czekałem na ten moment od chwili przybycia do Irlandii. Zobaczyć Skellig Island, ten symbol iryjskiego monastycyzmu!
Po dziesiątej oderwaliśmy się od jednego z najdalszych przylądków południowo-zachodniego cypla zielonej wyspy. Silnik pracował równo. Śruba miarowo biła rozhuśtane wody Atlantyku. Po ich kolorze w ciemnym granacie mogłem tylko domyślać się nieprzeniknionych głębin pod kilem. Oddalona od lądu godzinę rejsu wyspa wyłaniała się coraz bardziej z odmętów oceanu. Ale czy można nazwać wyspą ten samotny okruch skały, idealny stożek wypiętrzony z morza na wysokość blisko 300 metrów? W miarę zbliżania się jej kontury obrastały w ciało, nabierały pełnej barwy, zapowiadały tajemnicę. Wreszcie dopłynęliśmy. Morze srożyło się u brzegów. Spiętrzone fale z groźnym pomrukiem biły o pionowe klify. Wyszedłem na kamienny taras, wąski i stromy. Spojrzałem w kierunku szczytu, który ginął w błękicie nieba. I tam mamy się wspinać? To przecież niemożliwe. To bardziej stromo aniżeli na piramidę Cheopsa. W rozpadlinach dostrzegłem wykute w skałach schody. A zatem nie ma odwrotu. Idziemy. Trzeba tylko pokonać bojaźń i przezwyciężyć zawroty głowy. I nie spoglądać za siebie. I nie myśleć o schodzeniu.
Wesprzyj nas już teraz!
Pod samym szczytem, na skalnej ostrodze uczepionej spadającego w przepaść urwiska, zachował się w doskonałym stanie zespół siedmiu kamiennych cel w kształcie uli i dwóch kaplic. Te przedziwne domki wzniesione zostały z płaskich kamieni, pasowanych ze sobą tak ściśle i tak starannie łączonych, iż nie wymagały żadnego spoiwa. Nawet dziś, po tysiącu latach, do środka nie przenika nawet kropla deszczu, a ulewy w tej części Atlantyku bywają obfite. Wzruszające są te niewielkie kaplice z wyciosanym celtyckim krzyżem, kaplice też kamienne, z jednym maleńkim okienkiem od wschodu i pojedynczym wejściem od strony zachodniej. Sądząc po miniaturowych rozmiarach, każda z tych cel mogła być mieszkaniem jednego zakonnika, zaś cała wspólnota nie mogła liczyć więcej aniżeli kilkunastu mnichów. Ten niewielki okruch skały rzucony w bezkres oceanu, oddalony kilkanaście kilometrów od lądu stałego, nie mógł przecież pomieścić ich więcej. I nie mógłby ich wyżywić. Pozbawiona gleby skała nie nadaje się pod żadną uprawę. Pomimo tej niedogodności mnisi poradzili sobie z jej jałowością, dowożąc z lądu w swych obciągniętych skórami łodziach ładunki ziemi, by ją potem wciągać w workach i wiklinowych koszach pod sam szczyt, gdzie w osłoniętym od wiatrów załomie skalnym potrafili usypać maleńkie poletko. Na wyspie nie ma ani jednego drzewa, nie widać nawet krzewów, w rozpadliny wciskają się najwyżej trawy, porosty i mchy. To one stanowią siedlisko dla dzikiego ptactwa. Ptaki te i ich jaja, oprócz ryb, stanowiły główne pożywienie pustelników.
Co gnało tych ludzi w taką samotnię, w takie opuszczenie, w taką dal? Czy chęć odizolowania się od upadłego świata i troska o zbawienie własnej tylko duszy mogły być wystarczającym motywem, by podjąć tak radykalne formy życia? Z pewnością ogołocenie siebie, post, pokuta i stan ustawicznego trwania w atmosferze modlitwy były dla tych ludzi wartościami nadrzędnymi. Ale nie wyłącznie. Powodowała nimi inna jeszcze misja – pragnienie ocalenia świata. Uciec odeń, by ratować ten świat w samotności, w pojedynkę – jak to możliwe? Nie można popadać w rozpacz, kiedy cywilizacja ginie. Należy znaleźć sposób na jej ratunek. Rzymską cywilizację Zachodu, w większości już ochrzczoną, niszczyły najazdy ludów barbarzyńskich. Czy należało dać im zbrojny odpór? Z całą pewnością! Ale kto miał tego dokonać, skoro rzymskie państwo legło w gruzach w V wieku i nie było już legionów, które by broniły jego limesów. Mnisi irlandzcy znaleźli inny sposób na ratowanie cywilizacji i dziedzictwa chrześcijańskiego. Uświadomili sobie, że ludy barbarzyńskie nie po to najeżdżały bezbronne ziemie imperium, by je niszczyć dla samego aktu niszczenia, ale by osiedlać się w jego odsłoniętych granicach. Należało zatem przeczekać okres kształtowania się napływowych ludów do czasu aż osiądą i okrzepną. Na czas tego procesu formacyjnego należało przechować całe bogactwo starożytnego Rzymu i starożytnej Grecji, należało ustrzec spuściznę chrześcijaństwa, by tymi wartościami podzielić się niebawem z niedawnymi jeszcze najeźdźcami, którzy w końcu ujawnią potrzebę otworzenia się na oddziaływanie wyższej kultury i cywilizacji.
Co za mądrość, dalekowzroczność i przenikliwość mnichów iryjskich, również tych osiadłych na bezludnej skale Skellig. Początek tej grupie dał św. Fionan około 560 roku. Kopiując antyczne pisma, jego następcy żyli na wyspie w pokoju przez ponad dwieście lat, do 795 roku, kiedy to po raz pierwszy zaatakowali ich Wikingowie. Raz odkryci, stali się odtąd celem częstych ich ataków. Druga wyprawa tych skandynawskich rozbójników mórz, podjęta w 812 roku, była jeszcze groźniejsza, bo wielu pustelników przypłaciło ją życiem, wśród nich zagłodzony na śmierć opat Eitgal. Po tej dacie ich nagłe, dzikie i grabieżcze wyprawy powtarzały się cyklicznie. Pomimo to mnisi przetrwali na samotnej skale do 860 roku. Trzysta lat! A więc warto było.
Wieki później, kiedy i Wikingowie przedzierzgnęli się w ludy cywilizowane i pozwolili się ochrzcić, miejsce irlandzkich samotników zajęli pątnicy odwiedzający regularnie wyspę św. Michała, jak ją poczęto nazywać. W XVI stuleciu uchodziła za jedno z głównych miejsc pokutnych w Irlandii. Sto lat później tłumnie docierali doń pielgrzymi z kontynentalnych krajów Europy umęczonych wojnami religijnymi. Przybywali głównie w okresie Wielkiego Tygodnia. Weszło już wtedy w zwyczaj odprawianie drogi krzyżowej na sam szczyt skały, do mistycznej Kalwarii. Dziś wyspa na nowo ożyła za sprawą może już nie tylu pielgrzymów, co zwykłych turystów, ale i oni w kamiennych celach dawnych mnichów próbują zadumać nad głębszym sensem życia. Bo miejsce to, przeniknięte energią modlitwy i zatopione w ciszy pomimo wycia wichrów, nie przestało przemawiać do współczesnego człowieka, tak bardzo zagubionego w zgiełku i mirażach tego świata.
Jan Gać