Chodź, synku. Dobrze, tatusiu, już idę. Idziemy na południe, prawda? Tak, synku. To dobrze, będzie nam ciepło. I wszystko będzie dobrze, prawda? Tak. Nic złego nam się nie stanie? Nic. Bo my niesiemy ogień. Tak. Bo niesiemy ogień.
Jakby tego ognia było za mało. Ale chłopiec nie może tego wiedzieć – przyszedł na świat już po tym, jak ów zajął się ogniem. Bo stary świat spłonął – w przenośni i dosłownie. Wszędobylski popiół, który grubym dywanem pokrywa asfalt, odkształcony, pofałdowany od gorąca, potem zastygły, który wiruje w powietrzu wciskając się w oczy i dławiąc krtań, to dla niego codzienność. Podobnie jak sklepowy wózek i cuchnąca kołdra – dom koczownika.
Wesprzyj nas już teraz!
Wielu pisało o upadku cywilizacji czy o końcu świata, nikomu jednak na przestrzeni ostatnich kilku dekad nie udało się roztoczyć wizji równie sugestywnej. Oszczędnie, wręcz ascetycznie, krótkimi zdaniami, beznamiętnym stylem naocznego świadka amerykański pisarz snuje opowieść „jak sen wariata śniony nieprzytomnie”. Nie filozofuje ani nie schlebia gustom masowym; nie kiwa głową z miną mędrca; nawet nie współczuje. Po prostu opowiada historię. W spopielonych bezkresach dwie drobne figurki niezmordowanie prą naprzód. Póki życia, póty nadziei. Tylko na co?
Tatusiu, umrzemy? Kiedyś tak, ale nie teraz. Co byś zrobił, gdybym umarł? Gdybyś umarł, ja też chciałbym umrzeć. Żebyśmy byli razem? Tak. Żebyśmy byli razem.
Zegary stanęły o 1:17. Długie nożyce światła, a potem seria wstrząsów. Ocaleliśmy, powiedział do niej zza płomienia lampy. Ocaleliśmy?
Właściwie nie wiadomo, co się stało. Czy to rakiety niosące w swych głowicach megatony zniszczenia, czy słoneczna burza, czy inny niewyobrażalny dziś jeszcze kataklizm? I właściwie, to absolutnie nieistotne. Kogo będzie obchodziło, czemu zawdzięcza swój ponury los? Kto znajdzie czas, by się nad tym zastanawiać? Zbyt będzie zajęty przetrząsaniem ruin w nadziei, że może gdzieś zawieruszyła się puszka brzoskwiń albo zapalniczka, niedostrzeżona przez głodne oczy wszystkich, którzy byli tam przed nim.
Jak myślisz, co jest w środku? Nie wiem. Nie pierwsi tędy idziemy. Więc chyba nic nie zostało.
Cormac McCarthy bez złudzeń rysuje przyszłość postchrześcijańskiej cywilizacji Zachodu. Nie stroi się w szaty proroka apokalipsy – wyprowadza tylko logiczne konsekwencje z obserwacji świata, w którym żyje. Nietrudno wszak sobie wyobrazić, iż egoistyczne do szpiku kości społeczeństwo, które ubóstwiwszy zachciankę, dla czczej rozrywki złamało niemal wszystkie możliwe tabu, nie cofnie się przed niczym, gdy zajrzy mu w oczy głód. Gdy jakiś poważniejszy kryzys do końca zetrze już dziś świecącą dziurami warstwę kultury, człowiek postnowoczesny stopniem zdziczenia dalece przewyższy najprymitywniejszego z barbarzyńców. Corruptio optimi pessima.
Oni zabiją tych ludzi, prawda? Tak. Zjedzą ich? Tak. A my nie mogliśmy im pomóc, bo nas też by zjedli? Tak.
Ale contra spem spero, wydaje się mówić autor. Świat nie zginie, dopóki tlić się w nim będzie choćby iskierka miłości. Musisz dalej nieść ogień, synku. A gdzie on jest, ten ogień? Ja nie wiem, gdzie on jest. Wiesz. Jest w tobie. Zawsze tam był.
Jerzy Wolak
Cormac McCarthy, Droga, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.
Tekst powyższy został opublikowany w nr. 5 magazynu „Polonia Christiana”.