Falujące rzędy winorośli po obu stronach stromej drogi obramowanej cyprysami przypominały mi widoki z kalendarza, jakie widziałem niegdyś w Toskanii. Żaden jednak dotychczas oglądany pejzaż nie mógł dorównać temu, co ujrzałem na szczycie wzniesienia. Odniosłem nagle wrażenie, że oto zostałem przeniesiony w czasie i przestrzeni; że powędrowałem aż za ocean i znalazłem się w cudownej, zapomnianej już epoce. Nie byłem jednakże w północnej Italii, lecz w kalifornijskiej Napa Valley, budowla zaś, która wyrosła przed mymi oczyma, to Castello di Amorosa, średniowieczny zamek, zbudowany w roku 2007.
Wesprzyj nas już teraz!
Wrota fortecy rozwarły się szeroko i wkrótce znalazłem się przed Salą Rycerską. Zaskrzypiały ciężkie, nabijane ćwiekami drzwi ukazując sympatycznego wielkoluda, który przywitał mnie przyjaźnie.
– Przyjechał pan aż z Pensylwanii? Dziękujemy, że fatygował się pan z tak daleka! – zadudnił głębokim basem.
Było to moje pierwsze spotkanie z milionerem produkującym wino – Darylem Sattui.
– Proszę usiąść i poczęstować się świeżymi figami – swobodny sposób bycia i szczera bezpretensjonalność gospodarza wzbudzały zaufanie; wydawało się oczywiste, iż pieniądze nie stanowią dlań jedynego sensu życia. Ludzie tacy, jak on żyją, by czcić i wcielać w życie piękne tradycje przeszłości.
Marzenie spełnione, lecz wkrótce rozwiane
Pradziadek pana Sattui urodził się w Genui – mieście Krzysztofa Kolumba. W roku 1882 Vittorio Sattui przybył do Stanów Zjednoczonych, gdzie w San Francisco otworzył piekarnię. W wolnych chwilach oddawał się jednak swojej prawdziwej pasji – wyrabianiu wina. Z biegiem czasu, Vittorio (piekarz) i jego żona Kattarina (praczka) zdołali otworzyć we włoskiej części miasta niewielki pensjonat.
Zaledwie trzy lata po przybyciu Vittoria do Kalifornii jego wina zyskały taką sławę, że zdecydował się porzucić piekarski fach i zająć się wyłącznie ich produkcją. Pierwsze sadzonki winorośli sprowadził z St. Helena – niewielkiego miasteczka w Napa Valley, na północ od San Francisco. Wkrótce doskonale prosperująca wytwórnia win Vittorio Sattui zaprzęgami konnymi dostarczała swoje produkty wprost do domów stałych klientów w całej okolicy Zatoki San Francisco, a nawet zyskała odbiorców w Oregonie oraz w stanie Waszyngton.
Niestety, bezsensowny eksperyment rządowy zadał rodzinnej firmie Vittorio cios, po którym już się nie podniosła. Pan Sattui z ubolewaniem wspomina:
– W roku 1920 rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych okres prohibicji; mojego pradziadka zmuszono do zamknięcia firmy. Jako dziecko miałem nadzieję, że rodzina wznowi działalność i ponownie otworzy wytwórnię win. Mógłbym się wówczas nauczyć, jak prowadzić tego typu interes, a po pewnym czasie – przejąć go. Tak się jednak nie stało. W końcu musiałem sam się tym zająć.
Odrodzenie rodzinnej firmy
Nie posiadając żadnej praktycznej wiedzy na temat wytwarzania wina, lecz odziedziczywszy po przodkach wielką doń miłość, pan Sattui postanowił odzyskać to, co zabrała prohibicja. W latach 70. przez dwa lata podróżował po Europie zbierając doświadczenia dotyczące prowadzenia wytwórni win. Wróciwszy do Stanów, praktykował w różnych winiarniach w Napa Valley, by dobrze nauczyć się rzemiosła.
Nabrawszy doświadczenia i udoskonaliwszy swe umiejętności, pan Sattui naszkicował biznesplan i rozpoczął poszukiwanie inwestorów. Znalazł dwuhektarową posiadłość ze starym domem i orzechowym sadem, którą wynajął za pięćset dolarów miesięcznie. Dom był w tak kiepskim stanie, że zanim można się było wprowadzić, pan Sattui przez miesiąc mieszkał w samochodzie.
Czas mijał, a pan Sattui nie mógł znaleźć inwestorów gotowych podjąć ryzyko finansowe. Zapłacił właśnie – zgodnie z umową – ostatni już czynsz i wydawało się, że wielkie marzenie wymyka mu się z rąk. W ostatniej jednak chwili zdołał przekonać agenta nieruchomości, by kupił on posiadłość i sponsorował wybudowanie na niej wytwórni win. Umówili się na wynajem z możliwością ewentualnego wykupu. Nowo powstałą winiarnię nazwano „Wytwórnia win V. Sattui”, ku czci pradziadka pana Sattui.
Zanim w roku 1985 nadeszła setna rocznica przybycia rodziny Sattui do Stanów Zjednoczonych, pan Daryl był już właścicielem pięknej kamiennej winiarni, w której, na europejską modłę, znajdował się także sklep z serami oraz wykwintnymi artykułami spożywczymi. Winnica im. V. Sattui, początkowo zajmująca zaledwie dwa hektary, wkrótce rozrosła się do 300 ha i dostarczała winogron charakterystycznych dla pięciu różnych mikroklimatów. Co najważniejsze, coraz lepszej jakości wina pana Sattui cieszyły się nieustannie rosnącą popularnością i zdobywały kolejne nagrody, utrzymując jednocześnie rozsądny pułap cenowy.
Śmiałych marzeń ciąg dalszy…
W roku 1993 pan Sattui kupił starą posiadłość, pięknie położoną na zboczu wzgórza, na południe od Calistoga w kalifornijskiej Napa Valley, w której w 1850 r. pułkownik William Nash założył pierwszą komercyjną winnicę w Ameryce.
– Wcale nie miałem zamiaru zakładać tutaj winnicy – opowiada pan Sattui, gdy siedzimy pogryzając świeże figi. – Kupiłem tę posiadłość, gdyż na około siedemdziesięciu hektarach mieściła piękny las i wzgórza, niewielkie jeziorko i strumyk. Urzekła mnie swym pięknem! Po kilku miesiącach przyszło mi do głowy, żeby przesadzić stare winnice Nasha i sprzedawać winogrona wytwórni V. Sattui. Po jakimś czasie pomyślałem: jestem przecież Włochem; lubię wszystko, co włoskie, zwłaszcza jedzenie i ludzi. Uwielbiam architekturę średniowieczną, zdecydowałem więc, że wybuduję małą wytwórnię, która będzie produkowała przede wszystkim wina w stylu włoskim, sprzedawane tutaj, na miejscu, w winiarni mieszczącej się w budynku o powierzchni siedmiuset pięćdziesięciu metrów kwadratowych.
Działo się to czternaście lat temu; budynek rozrósł się do ośmiu kondygnacji – czterech nad ziemią i czterech pod ziemią – o łącznej powierzchni jedenastu tysięcy metrów kwadratowych.
Hobby
W przeciwieństwie do biznesplanu Wytwórni Win im. V. Sattui, plan Castello di Amorosa był bardziej organiczny, stąd zanim wykiełkował, minęło kilka lat. Zamek zawdzięcza swój ostateczny kształt i wygląd innej jeszcze pasji pana Sattui – zamiłowaniu do architektury średniowiecznej. Podobnie jak jego pradziad, Daryl Sattui potraktował swoje hobby poważnie.
– Dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu wiele było we Włoszech opuszczonych pałaców i zamków, których właścicieli nie stać było na ich utrzymanie. Za każdym moim pobytem we Włoszech jeździłem po okolicy motocyklem i samochodem; sprawdzałem każdą drogę. Niekiedy mijał w ten sposób cały dzień, a ja nie znajdowałem niczego interesującego, ale jeśli szuka się konsekwentnie, dzień po dniu, wreszcie odkryje się coś wspaniałego.
– Zawsze wchodziłem do środka zamku. Czasem musiałem się włamywać. Niczego, oczywiście, nie kradłem. Wyważałem drzwi, a po wyjściu na powrót zabijałem je gwoździami. Jak pan widzi, mam na tym punkcie kompletnego bzika – pan Sattui z uśmiechem stuka się palcem w czoło. – Byłem takim fanatykiem, że kto raz ze mną pojechał, nie chciał więcej powtarzać tego doświadczenia! Wstawałem o świcie, wracałem po zmroku. Żona wybrała się ze mną tylko raz; podobnie moi przyjaciele. A ja po prostu uwielbiam odkrywanie takich starych miejsc…
– Niekiedy, nie mogąc się dostać do jakiegoś zamku, udawałem, że kupuję zamki. Wiele z nich było na sprzedaż, szedłem więc do agencji nieruchomości i mówiłem: chciałbym kupić zamek… Nie była to prawda; nie miałem na to środków. Ale zakładałem garnitur i krawat, po czym wchodziłem do zamku i próbowałem zdobyć jego plany. Następnie dokonywałem pomiarów i rysowałem szkic.
Pan Sattui kupił także wiele książek na temat średniowiecznych zamków, pałaców i klasztorów. Jednakże gnany pasją, czuł nieodpartą potrzebę osobistego ich poznawania.
Kupił wreszcie dwa zamki: pałac Medyceuszy w południowej Toskanii oraz dziesięciowieczne opactwo augustiańskie, które od pewnego czasu odnawia. Zaangażował się także w odnowę innego zamku, nieopodal Sieny, który – jako hotel – zostanie przeznaczony na cele turystyczne.
– Widzi pan, kocham stare budownictwo. Gdybym miał wystarczająco dużo pieniędzy, kupiłbym wszystkie stare budowle, żeby je odnowić i zachować dla potomnych.
Austriacki majster
Odkrywanie i kupowanie starych europejskich zamków to jednak nie to samo, co budowa średniowiecznego zamku w Kalifornii. Jak więc poradził sobie nasz zakochany w średniowiecznych budowlach winiarz? Wznoszenie zamków i w ogóle średniowieczna architektura nie stanowią wszak najmocniejszej strony amerykańskich firm budowlanych i tamtejszych architektów. I znów, inspirację do rozwiązania problemu znalazł pan Sattui na Starym Kontynencie. W roku 1988 przysłano mu z Austrii niewielką broszurkę reklamującą podziemne winiarnie w średniowiecznym stylu, budowane ze starej cegły. Cegła pochodziła z dawnych zamków i pałaców Habsburgów. Pan Sattui nie dysponował jednak wówczas ani stosownymi środkami finansowymi, ani odpowiednim obszarem, ulotkę reklamową odłożył więc na bok.
Pięć lat później jednak Daryl Sattui posiadał już zarówno ziemię, jak i pozwolenie na budowę. Wyruszając w sprawach służbowych do Austrii przypomniał sobie o ulotce reklamującej podziemne winiarnie. Pomyślał wówczas: może uda mi się znaleźć tę miejscowość i porozmawiać z owym człowiekiem.
Tak też się stało: odnalazł wioskę, gdzie skierowano go wprost do domu pana Fritza Grubera.
– Podszedłem do drzwi jego domu i zapukałem. Wyszedł mówiąc coś do mnie po niemiecku, więc wyciągnąłem broszurkę reklamową, na co on wybuchnął śmiechem. „Z czego się pan śmieje?” – zapytałem. A on na to: nie śmieję się z pana; pięć lat temu rozesłałem dwa tysiące tych reklamówek i nie dostałem ani jednej odpowiedzi. Pięć z nich wróciło z adnotacją „niewłaściwy adres”. Pomyślałem wtedy, że to kompletna porażka. A teraz, po pięciu latach pan pojawia się w moim domu…
– To taki sam wariat, jak ja – mówi pan Sattui.
Pan Gruber jest mistrzem budowlanym i wielkim miłośnikiem średniowiecznej architektury. Podobnie jak pan Sattui, lubi odkrywać piękne stare zamki. Co więcej, wiele czytał na temat średniowiecznego budownictwa i nauczył się stawiać budowle w tym właśnie stylu. Natychmiast się dogadali i pan Sattui na trzy dni zatrzymał się w domu Fritza Grubera. Ten pokazał mu labirynt średniowiecznych piwnic, jaki zbudował pod własnym domem.
– Obydwaj cierpieliśmy na tę samą chorobę! – śmieje się pan Sattui. Pan Gruber nie wierzył własnym uszom słysząc o projekcie pana Sattui. – Rozumiem: piwnica z winem – mówił z niemieckim akcentem – ale cały zamek?!
Dziesięć lat pod ziemią i cztery na powierzchni
Kilka miesięcy później pan Gruber wysłał sześciu Austriaków, by zbudowali dwie pierwsze sale Castello di Amorosa i wyszkolili ludzi pana Sattui. Przez trzy miesiące mieszkali oni w domu pana Sattui u stóp wzgórza.
– Żaden z nich nie mówił po angielsku, nie mogłem się więc z nimi porozumieć. Każdego ranka przed świtem wyruszali do pracy i wracali po zachodzie słońca. Uważnie przyglądaliśmy się ich robocie, ucząc się, jak należy ją wykonywać.
– Wyszkoliliśmy miejscowych, głównie Meksykanów. Większość z nich to solidni pracownicy i dobrzy ludzie. Mam dla nich wiele szacunku; bez nich nie zbudowalibyśmy tego zamku.
W zależności od funduszy, w ciągu czternastu lat przy budowie pracowało od dwudziestu do sześćdziesięciu robotników z pięciu krajów.
Przez pierwsze dziesięć lat, od 1993 do 2003 r., na czterech poziomach zbudowano hektar piwnic i podziemnych komnat. Sześćdziesięciojednoletni wówczas pan Sattui obawiał się, że nie dożyje zakończenia budowy, tak więc po dziesięciu latach od chwili jej rozpoczęcia potroił liczbę robotników, by ukończyć cztery górne poziomy. Konstrukcję naziemną budowano przez cztery lata.
Bez kompromisów
Rozmawiając z panem Sattui wspomniałem o zamku w Disneylandzie. Niemal go obraziłem.
– Nie lubię Disneylandu, ponieważ tam wszystko jest sztuczne. Wchodząc do Castello di Amorosa od razu widać, że wszystko jest tu autentyczne. Niczego tu nie sfałszowaliśmy. Użyliśmy bardzo starych, liczących sobie kilkaset lat, ręcznie wytwarzanych materiałów. Część wyprodukowaliśmy sami, dokładnie tak, jak zrobiono by to siedemset, osiemset lat temu. Nie używaliśmy na przykład cementu, którego w tamtych czasach nie znano, lecz wapna, piasku i wody. Nie korzystaliśmy z nowoczesnych narzędzi; nieomal wszystko zostało wykonane ręcznie.
Z dwóch pobliskich kamieniołomów przetransportowano około ośmiu tysięcy ton kamienia. Wskazując na bazalt pan Sattui wspominał, że ociosanie jednego bloku kamienia zabierało półtorej godziny. Używali także miększego budulca – piaskowca.
– Ciosaliśmy bloki kamienne tak, jak to robiono wówczas. Aż siedemnastu ludzi dzień po dniu ociosywało kamień.
Wiele z cegieł wykorzystanych do budowy piwnic pochodziło z Austrii, od pana Grubera. Podczas zwiedzania zamku pan Sattui zatrzymał się w pewnej chwili, by pokazać nam pewien „błąd w sztuce”, który potwierdzał dostojny wiek cegieł.
– Większość tych cegieł została wypalona w królewskiej cegielni Habsburgów. Mają one ponad dwieście lat. Proszę spojrzeć: litera „H” oznacza Habsburgów. A tutaj – litera „W” oznaczająca Wiedeń, „D” – jak „Deus”, czyli Bóg, a tu: dwugłowy orzeł Habsburgów. Ponieważ budowaliśmy zamek włoski, robotnicy mieli je obrócić i schować, tak by litery nie były widoczne…
Prawdziwy zamek
Castello di Amorosa to prawdziwy średniowieczny zamek ze wszelkimi charakterystycznymi cechami dwunasto– czy trzynastowiecznej fortecy. Posiada wartownię, suchą fosę oraz zwodzony most. Wysokie wieże i mury zamkowe wieńczą blanki, których wąskie szczeliny pozwalały łucznikom wystrzeliwać strzały. W jednej z wież znajdują się nawet otwory, przez które można lać wrzący olej na głowy atakujących. Pod ziemią są lochy i izba tortur, w której znajdujemy autentyczne narzędzia katowskie.
Można nawet dostrzec skutki „niedawnej” bitwy. Pan Sattui pokazał mi je, gdy łukowato sklepionym balkonem trzeciego poziomu zbliżyliśmy się do stopniowo wyłaniającej się „uszkodzonej” wieży:
– A oto wieża częściowo zniszczona podczas wojny w roku 1328. Nigdy jej nie odbudowano.
Pan Sattui pragnął, by zamek zachował swój historyczny wygląd.
– Zamków nie budowano w kilka lat; one rosły i zmieniały się wraz z upływem czasu.
Stąd też w Castello di Amorosa widzimy budowlę romańską z okresu od dziewiątego do trzynastego wieku, zbudowaną z ociosanego kamienia, a tuż obok – dachówki wyprodukowane między wiekiem XIII a XVI. Dostrzeżemy także zabezpieczone drzwi i okna oraz wzmocnione łuki.
– Jeśli dobrze się przyjrzeć, można z murów zamku odczytać całe jego dzieje, wszystkie zachodzące w nim przemiany. Był świadkiem wojen, w wyniku których część jego elementów uległa zburzeniu; niektóre z nich naprawiono, inne – nie. Jest tutaj kościół z wcześniejszej epoki; widać, że kamień pochodził z innego kamieniołomu… Chciałem, żeby całość sprawiała wrażenie, jakby zmieniała się z czasem; jakby te mury wiele doświadczyły.
Człowiek średniowiecza w centrum życia społecznego stawiał Boga, dlatego też w jednej części fortecy wzniesiono kościół z dzwonnicą, wysokim sklepieniem i starym konfesjonałem, który pan Sattui kupił od pewnego włoskiego księdza. Nad ręcznie rzeźbionym ołtarzem namalowano piękny fresk przedstawiający koronację Najświętszej Maryi Panny na Królową Nieba i Ziemi.
W zamku podziwiać możemy także Wielką Salę ozdobioną freskami przedstawiającymi sceny z życia średniowiecznego, a także przywiezionym z Europy masywnym, pięćsetletnim, ręcznie rzeźbionym kominkiem. Nad kominkiem namalowano imponującą postać pana feudalnego, dzierżącego tarczę herbową.
W Sali Rycerskiej wielkie wrażenie wywiera olśniewające, łukowate sklepienie oraz ściany zawieszone malowidłami królów na bojowych rumakach podczas pełnych przepychu średniowiecznych turniejów.
Pan Sattui wskazał mi miejsce, z którego doskonale usłyszeć można echo odbijające się od wysokiego sklepienia komnaty. Jako że Sala Rycerska znajduje się tuż obok głównego pomieszczenia służącego do degustacji win, klienci często delektują się tutaj napitkiem, a nawet wynajmują salę na okolicznościowe przyjęcia.
W zamku można zamieszkać. Są tutaj komnaty gościnne, wielka kuchnia, ustawiony na zewnątrz piec chlebowy oraz stajnie. Na dziedzińcu znajduje się studnia, a w podziemiach – cysterna na wodę lub ziarno, przydatna podczas długiego oblężenia.
Wytwórnia win
Łącznie zamek mieści sto siedem pokoi, z czego dziewięćdziesiąt pięć przeznaczono na potrzeby produkcji wina. Schodząc za zamkowym psem, Lupo (po włosku: wilk) do chłodnych piwnic czułem, że z łatwością mógłbym się tu zgubić. Jedna po drugiej mijaliśmy łukowato sklepione sale, przechodząc obok rzędów spiętrzonych beczek dojrzewającego zamkowego wina. Każda piwnica była inna; z niewidocznych zakątków dochodziło echo naszych głosów. Był to istny labirynt.
Co roku w Castello di Amorosa produkuje się osiem tysięcy skrzynek wina. Wśród win czerwonych spotykamy tu Sangiovese, Cabernet Sauvignon oraz Merlot, wytwarzane z winogron porastających prawie dwadzieścia hektarów winnic wokół zamku. Natomiast Pinot Grigio i Gewürztraminer pozyskuje się z winnic położonych bliżej wybrzeża.
Pan Sattui zadbał, aby w jego piwnicach panowały warunki idealne do przechowywania win. Temperatura jest tu utrzymywana na stałym poziomie czternastu-piętnastu stopni Celsjusza, bez względu na temperaturę panującą na zewnątrz. Panujące tu ciemności oraz spora wilgoć nie pozwalają na nadmierne parowanie, by nie wysuszyć spoczywających tu tysiąca dwustu wypełnionych winem beczek z francuskiego dębu.
Największe wrażenie wywiera jednak położona głęboko – w samym sercu zamku – piwnica o imponującej powierzchni ponad tysiąca stu metrów kwadratowych pocięta rzędami kolumn, na których wspiera się czterdzieści sklepień krzyżowych. Pozostaje tylko unieść głowę i zapatrzeć się z podziwem… Panuje tu atmosfera średniowiecznego kościoła…
Jeden z korytarzy wiedzie do piętnastu mniejszych piwnic zamkniętych żelaznymi kratami. Tutaj właśnie dojrzewają w butelkach starsze wina. Zatrzymaliśmy się przy wejściu do pierwszej piwniczki.
– Z tą piwnicą jestem szczególnie związany, gdyż poświęciłem ją pamięci mojego pradziadka – mówi pan Sattui. – Wszystkie te wina zostały zrobione przez niego i liczą prawie sto dwadzieścia pięć lat. Nadal mają oryginalne naklejki.
Podziw dla wszystkiego, co średniowieczne
Trudno było dowiedzieć się od pana Sattui, dlaczego postanowił zbudować Castello di Amorosa. Przyczyny zdawały się tak osobiste, że z trudem ubierał je w słowa.
Zanim doszło do budowy, pan Sattui spędził wiele godzin na badaniu, rysowaniu, fotografowaniu i lekturze prac na temat budowania i projektowania w średniowieczu. Architektura renesansu już go tak bardzo nie pociągała. Pasjonowało go życie ludzi wieków średnich.
Być może pragnął naśladować trwałość rzeczy wówczas tworzonych:
– Zdumiewa mnie fakt, iż tysiąc lat temu ludzie potrafili wybudować coś, co przetrwało tak długi czas! Dysponowali prymitywną technologią, a byli w stanie dźwigać belki na ogromną wysokość i stawiać ściany wysokie na dziewięć metrów, które się nie zawalały, gdy tymczasem współczesne nam budowle bywają o wiele mniej stabilne.
Jednym z głównych motywów działań pana Sattui była po prostu chęć dzielenia się swoją ukochaną wizją z innymi, nawet jeśli oznaczało to całkowitą zmianę jego planów emerytalnych. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat został praktycznie bez żadnych oszczędności, sprzedał wszystkie akcje i zwolnił gosposię oraz ogrodnika.
– Jeżeli mogę kogoś uszczęśliwić, to sam dobrze się czuję, gdyż mam poczucie, że coś ze swoim życiem zrobiłem. Włożyłem w to całe serce i duszę oraz wszystkie środki finansowe, jakimi dysponowałem. Dlatego dobrze się czuję, choć pewnie mógłbym teraz jeździć na Riwierę i robić coś zupełnie innego.
Darylowi Sattui nie wystarczyło cofnąć się o trzy pokolenia, wskrzesić wytwórnię win swojego pradziadka i cieszyć się natychmiastowymi owocami jej działalności. Sięgnął on aż do wieków średnich, by przybliżyć tę wspaniałą przeszłość Ameryce.
Z ociąganiem opuszczałem Castello di Amorosa. Trudno się nie zakochać w surowym pięknie zamku i rozległych widokach; chciałoby się pozostać tutaj na zawsze. Wyjechałem jednak pocieszony myślą, iż ten amerykański zamek będzie stał tutaj przez wieki, by cieszyć kolejne pokolenia swoich niezliczonych wielbicieli.
Michael Gorre
Tekst ukazał się w nr. 3 dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.
{galeria}