Jarosław Kaczyński to polityk czerpiący z tradycji polskiego faszyzmu. Polacy, którzy głosowali na PiS, to ludzie ograniczeni, rasiści, miłośnicy autorytaryzmu Putina. Albo ugną się pod ostrym naciskiem Komisji Europejskiej, albo w Unii nie będzie dla nich dłużej miejsca. To sedno przekazu o Polsce, z jakim każdego dnia spotykają się w swojej prasie Niemcy.
Ignorancja
Wesprzyj nas już teraz!
Niemieccy dziennikarze o Polsce wiele nie wiedzą. Sądzą, że była dotąd „przykładnym europejskim uczniem”, a dziś chce pójść drogą nie tyle już nawet Orbana, co raczej Putina. Z polskiej prasy czytają wyłącznie „Gazetę Wyborczą” (rzadko tylko „Rzeczpospolitą”). Z powodu ignorancji żywią głębokie przekonanie o wyższości własnej demokracji i są nader chętni do pouczania „niedojrzałych Europejczyków”, jak należy budować państwo. Jeżeli Polacy nie zechcą ich posłuchać, naślą Komisję Europejską. Jeżeli to nie podziała, znajdzie się rozwiązanie: można przecież zbudować nową Unię, już bez „polskich rasistów”.
Nagonka
Nagonka na Polskę rozpoczęła się po pierwszych decyzjach prezydenta Andrzeja Dudy i rządu w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Niemieckie media ogłosiły, powtarzając za Adamem Michnikiem, że w Polsce skończyło się niezależne sądownictwo, a zatem – kończy się też demokracja. Gdy do sprawy TK dołączyła ustawa medialna, panika rozpętała się na dobre. Weźmy tylko kilka ostatnich komentarzy. Die Zeit zaraz po przyjęciu przez Sejm tzw. małej ustawy medialnej ogłosiła „ograniczenie wolności mediów”, które „niepokoi Komisję Europejską”. Jeszcze ostrzej zareagowała Süddeutsche Zeitung, pisząc wprost o polskich planach „zniesienia wolności wypowiedzi”. Szczyt właściwiej Niemcom arogancji osiągnął tabloid Spiegel, który nazwał Polskę (wraz z Węgrami) „autorytarną, ograniczoną i rasistowską”, stawiając wreszcie tezę, że Unia Europejska mogłaby sobie radzić lepiej bez Warszawy. Daleko posunął się też inny tabloid, Bild, tytyłując wywiad z ministrem Witoldem Waszczykowskim pytaniem: „Czy Polacy mają świra?” i opatrując go zdjęciem dziennikarza, który podczas rozmowy z Waszczykowskim puka się w głowę. Z nową siłą ataki ruszyły po podpisaniu przez prezydenta Andrzeja Dudę ustawy medialnej. Niemieckie media rozdmuchiwały – często padające zresztą na ich łamach – wypowiedzi europejskich urzędników oraz niemieckich polityków, które Polskę przedstawiają jako idącą w stronę moskiewskiego autorytaryzmu.
Niezrozumienie
Niemcy nie mogą pojąć, dlaczego Polacy wybrali Dudę i PiS. Sądzą, że wcześniej żyło się w Polsce doskonale. Krytykując dzisiejsze reformy, nie piszą o składzie i roli Trybunału Konstytucyjnego. Odsądzając od czci i wiary ustawę medialną nie wspominają, czy za czasów Platformy media były obiektywne (przecież musiały, skoro Tusk został później szefem RE). Ostatnie 25. lecie było w Polsce w niemieckiej ocenie pasmem sukcesów. Przypuszczają więc, że za decyzjami wyborczymi Polaków stoi wyłącznie ich niedojrzałość do zachodniej demokracji. Taka opinia wyrażana jest wszędzie: W tabloidach po chamsku, w prasie opiniotwórczej – nieco bardziej elegancko.
„Jedna strona przywłaszcza sobie dobro ludu, może więc widzieć w politycznych konkurentach tylko wrogów. Zwycięzca wyborów identyfikuje się z ludem. Mniejszości stają się wrogiem ludu, a niezależne, wetujące [zmiany – red.] i krytyczne instytucje postrzegane są jako ich sojusznicy, których trzeba unieszkodliwić. Prawu przypisuje się w tych okolicznościach tylko instrumentalna rola” – pisze o „młodej polskiej demokracji” wieloletni sędzia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, Dieter Grimm, na łamach „FAZ”.
Bardziej bezpośredni jest „Spiegel”: „Czy Europa ma dość czasu, by czekać na modernizację spóźnialskich? A może potrzebujemy nowej Unii – bez wschodu?” – pyta Jakob Augstein na łamach tego dziennika. Odpowiedzi zdaje się udzielać Ulrich Krökel w „Rheinische Post”: Jarosław Kaczyński, któremu zaufali Polacy, to „rewolucyjny trybun ludowy z autorytarnymi a nawet totalitarnymi ciągotami”. Czy dla takich ludzi jest miejsce w Europie? Demokrację próbuje jeszcze wprawdzie ratować Mateusz Kijowski („Die Welt”), ale przecież Kaczyński to „brutalny polityk”, który „opiera się na tradycji polskiego faszyzmu II wojny światowej” (austriacki „Der Standard”). Wkrótce należy spodziewać się użycia przeciwko KOD gazu łzawiącego, a wyobrażalny jest też rozlew krwi (tamże). Polacy do niemieckiego wzorca demokracji po prostu nie dorośli.
Alternatywy brak
Nie tylko gazety lewicowe i tabloidy poświęcają Polsce wiele tyle długich, co napastliwych tekstów. Podobnie robi większość niemieckiej prasy, także ta bardziej centrowa. Przecież to na łamach poważnej i opiniotwórczej Frankfurter Allgemeine Zeitung Reinhard Veser dowodził z udawanym znawstwem, że Jarosława Kaczyńskiego, który buduje rzekomo katolicko-narodowe państwo, trzeba potraktować przynajmniej tak ostro, jak rumuńskich postkomunistów próbujących w 2012 roku zawłaszczyć państwo celem ukrycia swojej korupcji. Takie komentarze są na porządku dziennym w każdym w zasadzie poczytnym tytule, niezależnie od sympatii politycznych.
Owszem, są wyjątki. Niedawno na łamach bardzo popularnej Die Welt mogliśmy przeczytać apel do całego niemieckiego narodu o powstrzymanie się od krytyki Polski, która, zwłaszcza w świetle swojej bohaterskiej historii, ma prawo do takich, a nie innych decyzji. Jednak już kolejny artykuł o Polsce Welt zatytułował „Szaleństwo Kaczyńskiego”, gdzie Gerhard Gnauck tak podsumował sytuację w Polsce: „Gorsze rządy, podgrzewanie uczuć nienawiści w społeczeństwie, odstraszenie zagranicznych inwestorów, przypuszczalnie także złe polityczne zarządzanie gospodarką. Krótko: Polska cofa się o 10 albo 20 lat”.
Manipulacja
Zwykły Niemiec nie musi nawet prasy czytać, by nabrać przekonania o bardzo złym kursie Polski. Wystarczy, że kartkuje tabloidy albo rzuca okiem na nagłówki na portalach. Niemieccy dziennikarze nie żałują dla Polski miejsca. Teksty o autorytarnych rządach PiS zajmują w rozmaitych tytułach często ważne czy wręcz główne miejsce. Zazwyczaj opatrzone są fotografiami biało-czerwonych flag. Zamiar jest oczywisty: skojarzyć polski patriotyzm ze skłonnością do faszyzmu. Znakomitym przykładem był artykuł w jednym z grudniowych wydań Zeit Online. Na głównej stronie portalu tego tygodnika widniało wielkie zdjęcie Polaków z flagami kraju. Treść: nachalna propaganda w stylu „Wyborczej” . A na końcu szczególna niespodzianka: Materiał filmowy o rodzinie syryjskich imigrantów, którzy trafili do Polski, ale zastali tu biedę i nietolerancję, więc chcą… wyjechać do Niemiec.
Eurokraci nie myślą samodzielnie
Nachalnej propagandzie ulegają jednak nie tylko mało obeznani z polityką Niemcy. Wpływ lektury niemieckich gazet zdają się zdradzać także liczni eurokraci, co rusz zaskakujący polską opinię publiczną tyle agresywnymi, co niemądrymi wypowiedziami. Przewodniczący PE Martin Schulz sam przecież nie wymyślił, że w Polsce doszło – jak się wyraził – „do zamachu stanu”. Nie wpadł też na pomysł o „niebezpiecznej putinizacji polityki” i budowaniu nad Wisłą „demokracji w stylu Putina”. Być może jego muzą był Belg Guy Verhofstadt, który powiedział na forum PE, że Polska zmierza drogą Władimira Putina – ale przecież i on wcześniej to gdzieś wyczytał. Nie bez powodu komisarz Günther Oettinger zapowiedział działania wobec Polski akurat na łamach Frankfurter Allgemeine. Retorykę niemieckiej prasy zaczynają podejmować jednak już nie tylko eurokraci, ale także politycy Niemiec. Głos zabrał wysoki rangą polityk CDU, Volker Kauder, przewodzący parlamentarnej frakcji tego ugrupowania. Wtórował apelom nieprzychylnych Polsce dziennikarzy twierdząc, że Unia Europejska musi mieć odwagę do nałożenia sankcji na łamiącą europejskie wartości Warszawę. Jak dotąd polski rząd miał przeciwko sobie jedynie grupkę dziennikarzy i kilku eurokratów; wypowiedź Kaudera może jednak oznaczać przyłączenie się do tego ataku także władz w Berlinie.
Paliwo od „polskojęzycznych”
Nie sposób przecież przecenić szkód, które wyrządzają polskiemu rządowi dziennikarze i politycy polskojęzyczni. To nie tylko Tomasz Lis opowiadający na antenie telewizji ARD o prześladowaniach, których doświadcza w mediach publicznych. To także były prezydent Lech Wałęsa skarżący się w rozmowie z Die Welt na – jak mówił – „złego prezydenta Dudę” i PiS, przeciwko którym będzie znowu walczył o wolność, bo nie pozwoli na „ośmieszanie Polski na arenie międzynarodowej”. Jakąś rolę odgrywają też dziennikarze „Gazety Wyborczej”, którzy na łamach Die Zeit powielają zwykłą dla swojej macierzystej gazety retorykę, z szumnie obwieszczaną ambicją tłumaczenia zachodniemu światu sytuacji politycznej w Polsce. Swoje zrobił też Komitet Obrony Demokracji: Wystarczyło, że wyprowadził 13. grudnia na ulicę Warszawy 20 tysięcy ludzi, by niemieckie media pisały o podanych przez Hannę Gronkiewicz-Waltz 50 tysiącach, a niemal zgodnie przemilczały w istocie znacznie liczniejszą demonstrację środowisk prorządowych. O wszystkich demonstracjach KOD, mniejszych czy większych, pisze się w Niemczech jako o widomym znaku niezgody polskiego społeczeństwa na reformy PiS. To jeden z najważniejszych argumentów, jakich Niemcy używają do sankcjonowania postulowanych przez siebie działań Brukseli wobec Polski. Bez KOD i szaleństwa „elit” III RP dziennikarzom zza Odry zabrakłoby chyba paliwa.
Co „musi” zrobić Unia
Do czego jednak ma ta nagonka właściwie prowadzić? Niemcy mają doskonałą receptę na rozwiązanie „sytuacji w Polsce”. Zareagować powinna Unia. „Bruksela musi wystąpić wobec nacjonalistycznego rządu z umiarem, ale zdecydowanie. Ostatecznie Polska może stać się pierwszym krajem, który straci prawo głosu w Radzie Europejskiej” – ostrzegał na łamach Süddeutsche Alexander Mühlauer. Interwencja jest potrzebna, bo, jak dodawał dziennikarz, „polityka nacjonalistycznego rządu PiS podważa fundament Unii Europejskiej”. Na tym nie koniec. Jego zdaniem „Polska znajduje się na drodze do państwa autorytarnego i zdradza tym samym europejskie wartości. Wystąpienie przeciwko temu nadużyciu władzy jest obowiązkiem UE”. W innym tekście ten sam dziennikarz przypominał, że w 1999 roku cała Unia Europejska zgodziła się na zawieszenie kontaktów politycznych z rządem Austrii, gdy w koalicji rządzącej znalazła się prawicowa FPÖ pod kierownictwem nieżyjącego już Jörga Haidera. Haider podpisał wkrótce po tym oświadczenie, w którym zobowiązał się do przestrzegania „podstawowych wartości europejskiej demokracji”. „Takiego oświadczenia UE musi domagać się od rządu w Warszawie. A jeżeli Polska rzeczywiście wystąpi przeciwko prawu UE, ta musi zdecydowanie zareagować” – wskazywał Mühlauer.
Pomimo straszenia Komisją Europejską Niemcy wiedzą dobrze, że wzywanie Brukseli na odsiecz na wiele się nie zda. Frankfurter Allgemeine w obszernym artykule wyjaśnia, że procedury KE są w zasadzie góry skazane na porażkę. Nałożenie sankcji na Polskę wymagałoby zgody większości państw unijnych, a takiej niemal na pewno nie będzie. Dlatego rozważane są inne ścieżki. Lenz Jacobsen proponuje na łamach Zeit Online powołanie nowej europejskiej instytucji, która dbałaby o przestrzeganie we wszystkich państwach członkowskich „praw podstawowych”. Podczas gdy Komisja Europejska może być postrzegają jako polityczna, taka nowa instytucja miałaby uchodzić za całkowicie obiektywną i mieć znakomite umocowanie demokratyczne. To pozwoliłoby jej przedsięwziąć właściwe kroki przeciwko krnąbrnym członkom UE.
Ostatecznie przecież, jak wiemy od niedzieli, KE wdroży w życie procedurę sprawdzania praworządności w Polsce. Apele dziesiątek niemieckich dziennikarzy zostały wysłuchane. Choć jest prawdopodobne, że procedura nie zakończy się nałożeniem na Polskę sankcji, to jej wszczęcie będzie bardzo silnym ciosem propagandowym wymierzonym w polski rząd.
Weryfikacja
Czołówki niemieckich gazet sprawa polska zajmowała przede wszystkim przed świętami. Później doniesienia o budowie autorytarnego państwa nad Wisłą wyparły polityczne podsumowania całego roku, pełne peanów na cześć niemieckiej tolerancji i otwartości w obliczu kryzysu imigracyjnego. Teraz po tym samochwalstwie nie ma ani śladu, bo Niemcy są po sylwestrowej nocy w szoku: 1000 imigrantów na dworcu w Kolonii okradło i napastowało niemieckie kobiety. Ci sami imigranci, których jako niebezpiecznych i obcych kulturowo nie chciała przyjąć niesolidarna Polska, pokazali, co myślą o swoim niemieckim gospodarzu.
Warszawa jednak na czołówki jednak powoli już wraca. Niemcy szybko zapominają o spektakularnych nawet klęskach utopii multikulturalizmu. Znów zaczynają wytykać Polakom głupotę, niedojrzałość i egoizm. Czy Niemcy zwyciężą w tym propagandowym konflikcie? Trudno przewidzieć. Jednak czy to polityka polskich „egoistów” czy też niemieckich pięknoduchów okaże się w efekcie rozsądniejsza, zweryfikują fakty. Choćby takie, jak wydarzenia w Kolonii z nocy sylwestrowej, dobrze pokazujące, jak kruche są podstawy niemieckiej arogancji.
Paweł Chmielewski