Przed laty władze Brytanii wybrały przetrwanie królestwa kosztem laurowego wieńca imperialnej potęgi. Potrafiły zdobyć się na pragmatyzm. W najbliższym czasie przed podobnym dylematem staną Amerykanie. Jak zdecydują?
Na początku XIX wieku Thomas Cole stworzył serię obrazów, zwaną „Dzieje Imperium”. Składa się na nią pięć olejnych malowideł, spośród których każde w alegoryczny sposób ukazuje kolejne etapy wzrastania, następnie zmierzchu mocarstwa i jego upadku. Autor żywot swojego alegorycznego imperium podzielił na pięć etapów: „Okres barbarzyństwa”, „Okres arkadyjski”, „Zwieńczenie imperium”, „Zniszczenie”, „Wyludnienie”, przez które w sposób nieuchronny przejść musiała każda znana autorowi potęga. Warto zapoznać się z tym cyklem malowideł, jest to bowiem nie tylko malarstwo, czyli sztuka, ale jednocześnie lekcja historii i publicystyka z wysokiej półki.
Wesprzyj nas już teraz!
Ów cykl jest także interesującym narzędziem uzupełniającym naszkicowany w niniejszym komentarzu obraz stanu amerykańskiej gospodarki. Idąc za alegorią Cole’a zgodzimy się chyba, że dwa pierwsze okresy wzrastania imperium amerykańskie ma już za sobą oraz że konsumuje właśnie owoce trzeciego etapu, „zwieńczenia”. Można spierać się, co do tego, kiedy ten etap imperium amerykańskie osiągnęło, ale tę dyskusję odstawiam na bok. Rzeczą ważniejszą w mojej opinii jest to, czy widać na widnokręgu oznaki nadciągającej burzy zwiastującej nadejście kolejnego etapu malarskiej alegorii? W mojej opinii widać je wyraźnie.
FED, czyli cui bono?
System Rezerwy Federalnej (FED) powstał mocą ustawy Kongresu USA w roku 1913, kiedy to – na wzór Bank of England – stał się amerykańskim bankiem centralnym. Jego celem było dbanie o stabilność waluty amerykańskiej i wspieranie rodzimej gospodarki. FED wyposażono w narzędzie kontroli podaży pieniądza cyrkulującego w krajowej gospodarce. Kongres Stanów Zjednoczonych faktycznie zrzekł się swojej konstytucyjnej prerogatywy bicia pieniądza, co wielu do dziś przywołuje jako przykład działania sprzecznego z ustawą zasadniczą. Z czasem beneficjentami tego stanu rzeczy stały się – obok samego FED, emitującego pieniądz – banki zyskujące wyłączne prawo odkupywania od rządu jego obligacji. Od pewnego momentu, żeby wypuścić pieniądz, rząd zmuszony jest pożyczyć go (za prowizją i z odsetkami) od amerykańskich banków. Co więcej, FED nie jest instytucją państwową. Właściwie nie wiadomo, jak go określić. Owoce jego działalności, finansowe korzyści, mówiąc wprost, są w całości sprywatyzowane i rozdzielone pomiędzy członków wąskiej grupy uczestników pierwotnego rynku rządowych papierów skarbowych. Co uderzające, nie wiadomo do dziś, kto właściwie i w jakim procencie jest właścicielem FED. Z trudnych do wytłumaczenia powodów jest to pilnie strzeżona tajemnica, czym karmią się tysiące tropicieli spiskowych teorii na całym świecie. Trudno się dziwić. Nie wiadomo przecież, w czyim imieniu i na czyją ostatecznie korzyść działa system produkujący najpotężniejszą i najważniejszą od co najmniej kilku dekad walutę na świecie. W taki oto sposób zasadzono zatrute drzewo.
Dwie strony medalu
Problemy Stanów Zjednoczonych na dobre rozpoczęły się z chwilą jej wielkiego – jak się wtedy wydawało – sukcesu, tj. uwolnienia dolara od zobowiązań nakładanych nań przez uzgodnienia z Bretton Woods. Rzecz miała miejsce w 1971 r., kiedy to prezydent USA Richard Nixon zadecydował jednostronnie wycofać kraj ze zobowiązań dotyczących wymienialności dolara na złoto. Był to początek ery tzw. pieniądza fiducjarnego (nie mającego pokrycia w kruszcach) oraz płynnych kursów walutowych i jednocześnie koniec systemu z Bretton Woods. Nowy system na dobre zaczął funkcjonować w II połowie lat 70. po dewaluacji dolara i zmianie zasad funkcjonowania Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Działanie to, podobnie jak wcześniejsze powołanie FED do dziś budzi, delikatnie mówiąc, wątpliwości konstytucjonalistów powołujących się na przepisy wprost zakazujące władzom federalnym bicie pieniądza opartego o podstawę inną niż złoto, czy srebro. Bez względu na to, czy mają podstawy, by tak twierdzić, czy nie, jedno jest faktem – zatrute drzewo wydało owoce.
Międzynarodowy system finansowy w nowej odsłonie dał Stanom Zjednoczonym narzędzie ekonomiczne służące do produkcji bogactwa o niespotykanej dotychczas skuteczności. Amerykanie uzyskali bowiem możliwość nieograniczonej emisji swojej waluty po prostu poprzez uruchomienie maszyn drukarskich i to w sytuacji, w której większa część krajów na świecie zgłaszała duże zapotrzebowanie na dolary w związku z koniecznością rozliczania w nich własnych transakcji handlowych (np. dotyczących zakupu ropy i gazu). Dolar trwał jako podstawowa waluta rezerwowa dla banków centralnych tzw. wolnego świata i wszystkich krajów do niego aspirujących. Na koniec, co oczywiste, był wykorzystywany do rozliczania dla zakupu towarów z całego świata napływających do Stanów Zjednoczonych. W praktyce oznaczało to, że amerykański rząd mógł pozwolić sobie na finansowanie drukowanymi dolarami zakupu importowanych towarów praktycznie za półdarmo. Co prawda, w szerszej perspektywie koszty te ponoszone były częściowo przez podatników (inflacja + koszty obsługi zadłużenia), ale wobec niskiej świadomości społecznej dla tego typu zjawisk w tamtym czasie (nie inaczej jest chyba dzisiaj), koszty polityczne takiego działania były praktycznie żadne. Tak więc administracja rządowa drukując dolary sprowadzała do kraju coraz więcej produktów zza granicy, potęgując tym poczucie bogactwa i dobrobytu pod amerykańskimi strzechami.
Mechanizm wynikający z wykorzystania dolara jako międzynarodowej waluty rezerwowej i transakcyjnej jest medalem o dwóch stronach diametralnie odmiennie wpływających na gospodarkę. Stroną pozytywną powyższego zjawiska są niskie ceny artykułów importowanych, co przekłada się w społeczeństwie na miraż w postaci wrażenia bogactwa (z przeciętnej pensji można sobie pozwolić na więcej niż gdzie indziej). Zjawisko jest mirażem dlatego, że z uwagi na przeszacowanie wartości dolara (jego kurs nie ma wiele wspólnego z kondycją gospodarki amerykańskiej, za to więcej ze statusem politycznym USA i ich waluty) ceny dóbr importowych zaniżane są sztucznie, wbrew rynkowym mechanizmom. Negatywną stroną tego zjawiska, w związku z utrzymującym się wysokim popytem na walutę amerykańską, jest stworzenie warunków sprzyjających importowi a duszących lokalną produkcję (zjawisko wypychania rodzimej produkcji za granicę). Odbija się to na bilansie handlowym państwa. Warto zaobserwować, jak od 1976 roku zmieniała się jego wartość.
Źródło: http://pl.tradingeconomics.com/united-states/balance-of-trade
Jak widać powyżej, bilans handlowy Stanów Zjednoczonych po 1976 roku z krótkimi tylko przerwami aż po dziś dzień pozostaje ujemny (odbicie sprzed blisko dekady bynajmniej nie było wynikiem zmiany polityki USA, lecz rezultatem kryzysu finansowego). Ponadto tendencja aż do połowy pierwszej dekady XXI w. pozostawała wyraźnie negatywna. Przez ostatnią dekadę mamy do czynienia z odbiciem od tendencji spadkowej, ale nie sposób wykluczyć, że jest to tylko epizod przed głębszym skokiem w dół. Oznacza to, że rozziew pomiędzy wartością importu Amerykanów a tym, co eksportują jest znaczny i brak jest podstaw, żeby zakładać poprawę w dającej się przewidzieć przyszłości. Biorąc pod uwagę fakt, że kraje Dalekiego Wschodu (z Chinami na czele) są głównym źródłami amerykańskiego importu (ten z Chin znacznie przerasta wartością import surowców energetycznych), można wysnuć wniosek, że powyższy mechanizm i powyższa tendencja są tym, co doprowadziło do potęgi Chiny a równocześnie doprowadziło do upadku Detroit.
Deficyt w wymianie handlowej sprzężony jest na zasadzie błędnego koła z innymi zjawiskami, które odczytać można z makroekonomicznych statystyk.
Bezrobocie w Stanach Zjednoczonych utrzymuje się co prawda na bardzo niskim poziomie (ok. 5 procent), ale wskaźnik ten dla pełniejszego obrazu rynku pracy należałoby uzupełnić jeszcze przynajmniej dwoma innymi. Po pierwsze, warto wziąć pod uwagę strukturę zatrudnienia (w tym zwłaszcza udział zatrudnionych w przemyśle) oraz wskaźnik aktywności zawodowej w całym społeczeństwie. Zatrudnienie w sektorze produkcyjnym (zyskownym, innowacyjnym, chłonnym inwestycyjnie, budującym kapitał) wynosi obecnie ok. 12,7 procent ogółu zatrudnionych (spadek z poziomu 15,1 proc. w 2004 roku), zaś współczynnik aktywności zawodowej Amerykanów spada nieustannie od blisko 20 lat i dziś oscyluje wokół poziomu z 1978 r. (obecnie poniżej 60 proc. – Bureau of Labor Statistics). Jeśli dodamy do powyższego fakt, że co szósty zatrudniony w USA pracuje na niepełny etat (zjawisko to określa się tam terminem underemployment, czyli „niedozatrudnieniem”), to obraz próchniejącego amerykańskiego rynku pracy mamy w zasadzie naszkicowany.
Rachunki opłaca się pieniądzem
Dodatkowy niepokój budzi wskaźnik mający naturalny związek ze statusem dolara i deficytem w handlu zagranicznym. Chodzi o relację ogólnego zadłużenia rządowego brutto do PKB. Kto kupuje więcej niż sprzedaje, ten musi spieniężać majątek albo się zadłużać. Jak dotąd, Amerykanie stawiają na zaciąganie kredytów. Zgodnie z szacunkami Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wskaźnik ogólnego zadłużenia rządowego brutto do PKB w 2014 r., osiągnął pułap 105,7 procent (w 2006 roku wynosił 63,64 proc., w 2001 r. – 53,01 proc.). Według portalu www.usdebtclock.org, całkowity dług państwa w liczbach bezwzględnych przekroczył 19 bilionów dolarów, czyli ok. 159 tysięcy USD na osobę (636 tys. USD w przeliczeniu na czteroosobową rodzinę). Stany Zjednoczone nie były tak zadłużone od końca lat 40. zeszłego stulecia!
W związku z powyższym wnioskować można, że Amerykanie mają przed sobą dwie w zasadzie drogi. Po pierwsze, mogą zrezygnować ze statusu dolara jako światowej waluty rezerwowej i tym samym umożliwić sobie głębszą reformę wewnętrznego systemu finansowego. Mogą także kontynuować z pewnymi modyfikacjami dotychczasową politykę.
Trudno wyobrazić sobie skutki rezygnacji przez rząd amerykański z dzisiejszego statusu dolara. Działanie tego typu – powodujące bez wątpienia zachwianie zaufania do waluty amerykańskiej – musiałoby skłonić zagraniczne banki centralne do rozważenia częściowego przynajmniej odejścia od dolara jako ważnego instrumentu służącego realizacji polityki kursowej. To krótka droga do jego dewaluacji. Spadek wartości waluty największego na świecie importera oznacza otwarcie na oścież w jego kraju drzwi do inflacji powodowanej wzrostem cen relatywnych importowanych towarów. Jeśli do tego czynnika dołożyć wzrost bazy monetarnej spowodowany spływaniem do USA dolarów eksportowanych na cały świat przez ostatnie dekady, to presja inflacyjna z dużej staje się potężna. Reakcji ludności na galopującą pauperyzację (inflacja + dewaluacja = pauperyzacja) przewidzieć nie sposób, ale sytuacja taka byłaby ciężkim testem odporności na rozrywanie amerykańskiej tkanki społecznej, nawet jeśli wziąć pod uwagę ozdrowieńcze ostatecznie dla gospodarki skutki kryzysu. Bez względu na efekt tego testu, podobne doświadczenie byłoby zapewne dobrą nauczką dla reszty świata. Lekcją uczącą tego, że rachunki opłaca się pieniądzem, nie „środkiem płatniczym” oraz tego, że jeśli bierzesz coś za darmo, to zostanie to odebrane – tobie, twoim dzieciom czy wnukom.
Spotkanie na schodach
Zmiany w międzynarodowym systemie finansowym są nieuniknione. System, jaki światu zaproponowali Amerykanie krztusi się, a gwaranta tego układu, same Stany Zjednoczone – przyprawia o krwawy kaszel. Ta sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Jeśli decyzja o zmianie międzynarodowego statusu dolara nie zostanie podjęta w stosownym czasie przez Amerykanów, to może ona być podjęta poza nimi. Spójrzmy na możliwy obrót spraw od wnętrza amerykańskiej gospodarki. Nie mniej prawdopodobnym od wystąpienia kryzysu inflacyjnego, zarysowanego w poprzednim paragrafie jest kryzys deflacyjny. Może on zostać wywołany kolejnym pęknięciem jednej z pęczniejących na amerykańskim rynku finansowych baniek (na amerykańskiej giełdzie pompowanej papierowym pieniądzem, na rynku nieruchomości, bańka edukacyjna i inne) oraz pozbawieniem majątku dużej części amerykańskiego społeczeństwa. Dokładnie z takim kryzysem mieliśmy do czynienia w USA w latach 30.
Zaproszenie do zmiany finansowego paradygmatu może też nadejść z zewnątrz. Można zgadywać, jak długo np. Chińczycy, największy państwowy wierzyciel Stanów i jednoczenie kraj posiadający znaczne rezerwy walutowe w amerykańskiej walucie będą uznawali za stosowne utrzymywać znaczną ilość dolarów na swoich kontach. Środki te aż proszą się o wpompowanie ich na powrót w amerykańską gospodarkę z jednoczesnym przejęciem za ich pomocą części tej gospodarki na własność. Niestety, dewaluacja dolara, inflacja i pauperyzacja klasy średniej – ze wszystkimi tego konsekwencjami – pojawiają się jako prawdopodobny ciąg dalszy także i tego scenariusza. Aby zmniejszyć prawdopodobieństwo jego zaistnienia, względnie, aby go odwlec w czasie, Amerykanie zapewne nie przepuszczą okazji i wykorzystają dostępne narzędzia, żeby pochód chińskiego giganta w górę gospodarczych schodów spowolnić. Jakkolwiek będą postępować, w długiej perspektywie niewiele wskórają, obarczeni silnie przeszacowaną i nieoddającą gospodarczych realiów państwa walutą.
Thomas Cole nie miał racji wieszcząc krajowi swojego urodzenia, Wielkiej Brytanii, zagładę
i wyludnienie. Ponad wiek po tym, jak namalował „Dzieje Imperium”, Imperium Brytyjskie, do końca zachowujące swój pragmatyzm, odcięło balast w postaci kolonii. Balast, którego nie było już w stanie dźwigać. Za cenę rezygnacji ze statusu światowego supermocarstwa przetrwało do dzisiaj. Władze Brytanii wybrały przetrwanie królestwa kosztem laurowego wieńca imperialnej potęgi. W najbliższym czasie przed podobnym wyborem staną Amerykanie.
Stany Zjednoczone schodzą dokładnie po tych samych schodach, po których Chiny pną się w górę. Prędzej, czy później, spotkają się. Czy wówczas stać będzie Amerykanów na brytyjski pragmatyzm i wymianę grzeczności z mijanymi na drodze Chinami? Zaoszczędziłoby to przynajmniej jednej niepotrzebnej i niemożliwej do wygrania wojny. Ale, szczerze mówiąc, wątpię, by tak się stało.
Ksawery Jankowski