Postawą wcale nierzadko przyjmowaną wobec faktów i zjawisk, a zwłaszcza osób działających w sferze publicznej jest fideizm, czyli opieranie swojego sądu nie na racjonalnym i starannym rozeznaniu rzeczy, lecz na akcie wiary. Dla jasności dodajmy, że chodzi tu o „wiarę” w potocznym raczej, aniżeli ściśle teologicznym rozumieniu, czyli jako bez- lub przynajmniej przedrefleksyjne uwierzenie w prawdziwość czegoś, co sytuuje się na poziomie „opinii”.
Starożytni filozofowie greccy oddawali to słowem doksai, co tłumaczy się zazwyczaj jako „mniemania”, „wiara” zaś w tym znaczeniu – przedracjonalnego uznania czegoś za prawdę, bez przeprowadzenia krytycznego zbadania spraw (czyli zetema), jak się mają naprawdę, to pistis, czyli naiwne i czasami dobroduszne przyjęcie jakiejś doksy, najczęściej zasłyszanej od ludzi niekoniecznie godnych zaufania, albo po prostu obiegowej w danym środowisku. Należy dodać, że ten rodzaj doksy, jakim jest pistis, choć niewyrafinowany intelektualnie, stanowi zupełnie wystarczającą i rozsądną przesłankę dla szeregu zachowań w tzw. życiu codziennym.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie musimy przecież ani otrzymać naukowego uzasadnienia dotyczącego przewodzenia prądu, ani sprawdzić tego empirycznie przez dotyk, że nieostrożne gmeranie w urządzeniach elektrycznych może ściągnąć na nas zagrożenie zdrowia, a nawet życia: w tym wypadku zawierzenie osobie pouczającej nas o niebezpieczeństwie może w zasadzie być wystarczające dla uchronienia się przed przykrymi skutkami naszej ewentualnej lekkomyślności. To jednak, co wystarczające częstokroć w sprawach tzw. życiowych niekoniecznie już jest takowym w sprawach dotyczących wspólnotowego życia publicznego, ponieważ ich materia jest znacznie bardziej skomplikowana, toteż domaga się już koniecznie namysłu, a zatem używania rozumu.
Niestety, takie podejście nie cieszy się zbytnią popularnością w tzw. szerokich kołach, a nawet – co jeszcze gorsze – w kręgach węższych i uważających się wręcz za elitę predestynowaną do przewodzenia społeczeństwu i nader chętnie go pouczającą o tym, co wypada, a co nie wypada, co w polityce „się nosi”, a czego „się nie nosi”, co jest politycznie poprawne, a co niepoprawne.
Gwałtowny i wręcz zaraźliwy przypływ podejścia przeciwnego, czyli właśnie politycznego fideizmu, opartego o pistis, możemy obserwować w tej chwili, kiedy to do wiadomości publicznej podana została informacja o zatrzymaniu przez Centralne Biuro Antykorupcyjne b. europosła i b. senatora, Józefa Piniora oraz dziesięciu innych, współpracujących z nim osób, oraz o postawieniu im przez prokuraturę zarzutu sprzecznego z prawem przyjmowania korzyści majątkowych, czyli – mówiąc „po ludzku”, a nie żargonem prawniczym – łapówek. Ledwie fama o tym zatrzymaniu się rozniosła, natychmiast z fideistycznym oświadczeniem wystąpił Władysław Frasyniuk, który oznajmił, że nie wierzy w jakąkolwiek winę byłego senatora, wierzy natomiast – i to głęboko – w to, że jest on „uczciwym wewnętrznie człowiekiem”, co zresztą brzmi intrygująco, bo opiera się o raczej nieznane filozofom moralnym rozróżnienie w obszarze cnoty uczciwości dwóch (jak można domniemywać, niekoniecznie pokrywających się) sfer: wewnętrznej i zewnętrznej.
Równie intrygujące jest wyjaśnienie ze strony Frasyniuka, iż w jego ocenie zatrzymany ma „infantylne podejście” do pieniędzy. Trudno mi zgadywać, co miał na myśli, być może to coś podobnego do przekonania, które przez pewien żywił w dzieciństwie mój syn, który mniemał, że pieniądze biorą się z bankomatu, to znaczy wystarczy wystukać w nim odpowiednie cyferki, a upragniona ilość banknotów pojawi się na żądanie, cokolwiek jednak miał on na myśli, to niestety pojęcie pekuniarnego infantylizmu nie jest z kolei znane kodeksowi karnemu. Nie wykluczam, że to jego (kodeksu) poważna niedoskonałość, ale cóż począć.
Wystąpienie Frasyniuka pociągnęło za sobą wręcz lawinę zgodnie brzmiących oświadczeń innych person. Wśród niewierzących w winę Piniora, a wierzących w jego uczciwość znaleźli się między innymi: prezydent Wrocławia, Rafał Dutkiewicz, redaktor Jacek Żakowski, czy profesoressa Środa Magdalena, przedstawiająca się jako „filozofka” i „etyczka”, której dzieła naukowe pozostają wszakże nieznane, a która poprzeczkę fideizmu wzniosła na jeszcze wyższy poziom, zarzekając się, że nigdy nie uwierzy w to, iżby pan senator dał się skorumpować. Przekładając to na język epistemologii, deklaracja powyższa stanowi wstępne odrzucenie jakiegokolwiek procesu argumentowania, gdyby miał on prowadzić do zachwiania pistis pani Środy w niekorumpowalność byłego parlamentarzysty, co jak na osobę posiadającą status akademicki jest stanowiskiem nader nietypowym. Z kolei publicysta „Polityki”, Adam Szostkiewicz, swój akt niewiary rozciąga hurtem na służby specjalne i prokuratorów podlegających rządowi PiS.
Przytaczanie kolejnych oświadczeń w tym duchu jest zbędne, bo nie wniosłoby niczego nowego, a jedynie nużyłoby monotonią. Warto natomiast zwrócić uwagę, że w tle tych płomiennych aktów przewija się także wątek „legendowy”, to znaczy eksponowanie również obiegowej opinii, iż pan Pinior jest legendą „Solidarności”, wsławioną zwłaszcza brawurowym uratowaniem majątku jej wrocławskiego regionu przed sekwestracją go przez reżim komunistyczny i zdeponowaniem go w kurii wrocławskiej (nawiasem mówiąc, Frasyniuk chyba nie zauważył, że sugerując infantylizm byłego posła w kwestiach pieniężnych, postawił w bardzo dwuznacznym świetle tamten jego wyczyn, może to bowiem nasuwać podejrzenie, że na coś podobnego potrafiłby się zdobyć jedynie człowiek niedojrzały i nie posiadający rozeznania co do znaczenia pieniędzy, a zatem czyn ów może mieć tylko bardzo ograniczoną wartość moralną).
Legendarność zatrzymanego uwiarygadniać ma też fakt, że w jego niewinność wierzy inna legenda „Solidarności”, czyli właśnie Władysław Frasyniuk; implikację tę znacznie prościej, a równie ściśle, wyraża wszakże tzw. mądrość ludowa w porzekadle „ręka rękę myje”. Wszelako pomiędzy fideizmem wypowiadających się na ten temat a motywem legendarności istnieje rzeczywiście jakaś spójnia: przecież legenda, tak samo jak pistis, jest czymś, co sytuuje się poza sferą krytycznego badania i racjonalnego dowodzenia, gdyż jest opowieścią o postaciach i ich czynach, których historyczność i prawdziwość znów należy przyjmować „na wiarę”, a natrętne dociekanie „jak było naprawdę” może legendzie jedynie zaszkodzić. Nie „prawda rzeczywista zdarzeń”, ale sens „budujący” jest racją bytu legendy. Dlatego legendy spełniają na ogół pozytywną rolę wychowawczą w pewnym, lecz tylko podstawowym, etapie nauczania, zwłaszcza rozwijającego cnotę patriotyzmu. Całą historię Polski można przecież opowiedzieć dziatwie poprzez ciąg legend od podania o Smoku Wawelskim, co „ludzi i bydło pożerał, aż go szewczyk Skuba sztuką szewską zgładził”, po podanie o Wielkim Elektryku, co płot przeskoczył i „wolność włączył jak światło”, jak to śpiewa dziś pewna artystka z klasy mezzosopranów kocich.
Aliści zachodzi pewna niewygodna okoliczność różnicująca legendy dotyczące czasów dawnych, a zwłaszcza nazywanych „prehistorycznymi”, oraz legendy współczesności. Te pierwsze mają się zdecydowanie lepiej z tej właśnie racji, że niepodobna ich do końca zweryfikować. Legendzie Szewczyka Skuby nic nie może zaszkodzić, nawet najsurowsza metoda historyczna, bo skoro nic o nim wiarygodnego nie wiemy, to tym samym wszelkie zabiegi falsyfikacyjne odbijają się od niej, jak strzały od skóry Smoka Wawelskiego. Szewczyk Skuba żyje w legendzie, i ten rodzaj bytowania mu w zupełności wystarczy. Już dawno temu Joseph hr. de Maistre zauważył, że początki najszacowniejszych dynastii nikną w mgle baśniowych podań, ale jest to okoliczność wręcz błogosławiona, bo gdybyśmy wiedzieli o nich cokolwiek więcej i ściślej, to mity założycielskie natychmiast by wypłowiały i straciły swój urok, cementujący też polityczną wspólnotę.
Z legendami współczesnymi, a zwłaszcza wciąż żyjącymi jest zgoła inaczej. Ich status ontologiczny, czy też mówiąc bardziej zrozumiale – sposób istnienia, jest niejako podwójny. Żyją one jako przechadzające się pośród nas ikony swojej legendarności, ale jednocześnie żyją życiem identycznym z egzystencją innych ludzi. A ponieważ żyją też na tzw. świeczniku, to możemy z dużym stopniem pewności i szczegółowości zidentyfikować co robią, czym się zajmują, jakie interesy prowadzą, jakie jest ich życie publiczne, a także prywatne. Skoro zaś tak, to nie można wykluczyć, że nawet najszlachetniejsza legenda, w kimś spersonifikowana, może w swoim życiu „postlegendarnym”, że się tak wyrazimy, odczuwać i ulec pokusie nieczystej wymiany swoich walorów legendowych na bardziej wymierne materialnie i to drogą „na skróty” wadliwe moralnie i prawnie.
Niczego, broń Boże, nie chcę tu przesądzać odnośnie do przypadku Józefa Piniora, tym bardziej dlatego, że jest on dla mnie osobą stojącą na ideowo-politycznych antypodach, więc wyrażenie sądu mogłoby mi być poczytane za stronniczość. Ale również dlatego muszę odrzucić wszelkie deklaracje fideistyczne w tej kwestii. Czyż nie roztropniej jest wstrzymać własny sąd, skoro – w przeciwieństwie do organów ścigania – nie ma się żadnej wiedzy na temat toczącego się postępowania oraz poczekać, aż swoją krytyczną zetema przeprowadzi sąd, którego zadaniem jest ustalenie prawdy materialnej i wydanie stosownego do tych ustaleń orzeczenia?
Jacek Bartyzel