Co leży u samych korzeni odrzucenia tej ortodoksyjnej wiary i przyjęcia „złej religii”? Odpowiedź może być tylko jedna – odrzucenie Krzyża.
Ross Douthat, autor opublikowanego w 2012 roku studium o religijności współczesnych Amerykanów, nadał mu znamienny tytuł: „Zła religia. Jak staliśmy się narodem heretyków”. We wstępie do swojej książki stwierdza, że problemem współczesnej Ameryki „nie jest zbyt wiele, lub zbyt mało religii”. Rzeczywistym problemem jest „zła religia [bad religion]: następujący w zwolnionym tempie upadek tradycyjnego chrześcijaństwa i zamiast niego wzrost rozmaitych destrukcyjnych pseudochrześcijaństw”.
Wesprzyj nas już teraz!
W innym miejscu R. Douthat wskazuje, że chociaż „Stany Zjednoczone pozostają głęboko religijnym krajem i większość Amerykanów czerpie jakąś ilość wody z chrześcijańskiego źródła”, to jednak coraz więcej z nich „opracowuje własną wersję tego, czym jest chrześcijaństwo, porzucając niuanse tradycyjnej teologii na korzyść religii, które pobudzają ich ego lub są pobłażliwe, a nawet celebrują ich najgorsze odruchy”.
Cóż, można powiedzieć, że taka jest istota protestantyzmu, który przecież w dominujący sposób wpłynął na kulturę (polityczną, ale również religijną) Amerykanów. Autor „Złej religii” opisuje na kartach swojej książki kolejną mutacje tego zjawiska, które zaczęło się w szesnastym wieku za sprawą Lutra, Kalwina i innych „reformatorów Kościoła”, a w dwudziestym pierwszym wieku w Stanach Zjednoczonych przybrało formę „teologii wzbogacania się” uprawianą przez różnych protestanckich tele – ewangelizatorów i kolejnych gwiazd „mega – kościołów”. Jak pokazuje Douthat właściwie tylko ich osobiste losy (majątek zrobiony na tego typu kaznodziejstwie) są potwierdzeniem, że „Bóg chce twojego bogactwa”. W najważniejszej bowiem sferze, tj. życia duchowego, tego typu „teologia” nie jest niczym innym, jak „zerwaniem z tradycyjną chrześcijańską wizją, łączącą wiarę w to, że Bóg pragnie szczęścia człowieka z rzeczywistością ludzkiego cierpienia”. Zamiast tego każe się wierzyć Amerykanom, że „ich dom, samochód i dobrze płatna praca były im przeznaczone od założenia świata”.
Herezja „złej religii” polega na tym, że grasujący na początku dwudziestego pierwszego wieku po Ameryce rozmaici „prorocy miłości samego siebie i guru spełniania siebie”, podkreślając wyjątkowość każdej ludzkiej duszy, wyparli jednocześnie prawdę o zranieniu każdej z nich przez grzech pierworodny.
Douthat ma świadomość, że tego typu heretyckie postawy, akcentujące tylko jedną chrześcijańską prawdę kosztem zapoznania innych (istota każdej herezji) nie są w ukształtowanej przez protestantyzm Ameryce niczym nowym. Nowość naszych czasów polega na „słabości odpowiedzi ortodoksji” na te zagrożenia. To jest właśnie clue książki i jej największa wartość; to, że autor nie zatrzymuje się na analizie (trzeba przyznać, bardzo wnikliwej) współczesnych odmian purytańskiej teorii predestynacji (czym innym, jak nie tym właśnie jest „get rich theology”), ale wskazuje, że do grona „pseudochrześcijaństw” tworzonych na obraz i podobieństwo człowieka (koniecznie „człowieka współczesnego”) od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku systematycznie zsuwa się również amerykański katolicyzm ulegający coraz bardziej kolejnym odmianom „teologii przystosowania się”. Modny w latach tzw. reform posoborowych postulat „wychodzenia do świata”, bardzo szybko zakończył się przystosowywaniem (przede wszystkim w sferze moralności seksualnej) do wymogów tego świata, a setki teologów znalazło argumenty, że tak trzeba, bo „człowiek współczesny”, bo „nieuchronny postęp”, bo „nie ma powrotu, do tego, co było”.
Czytając wywody Rossa Douthata nasunęła mi się refleksja nad tym, co łączy te wszystkie odmiany „akomodacyjnej teologii”, która – podobnie jak wszystkie herezje przed nią – nie potrafi dostrzec, że istotą ortodoksyjnie chrześcijańskiej wizji Boga jest uznanie dwóch rzeczy: tajemnicy i paradoksu; tego, że Chrystus jest jednocześnie Bogiem i Człowiekiem, że Bóg jest Jeden, ale w Trzech Osobach, że jest wszechmocny i wszechwiedzący, ale pozostawia nam wolność wyboru między złem a dobrem, że świat chociaż jest skażony grzechem pierworodnym, jest zasadniczo dobry, z wyrytą na sobie pieczęcią swego Stwórcy. Co jest u samych korzeni odrzucenia tej ortodoksyjnej wiary i przyjęcia „złej religii”?
Odpowiedź może być tylko jedna – odrzucenie Krzyża. Jak wiemy z kart Ewangelii, Zbawiciel zwrócił się do pierwszego papieża „Zejdź mi z oczu szatanie!” nie w reakcji na jego trzykrotne zaparcie się w ponurą noc Wielkiego Czwartku, ale za próbę odwiedzenia Go przed wstąpieniem na królewską Drogę Krzyża, bez której nie byłoby naszego odkupienia. Jak wiemy, Zły nie odpuszczał i próbował do samego końca odwieść Zbawiciela od tej drogi. Z wysokości krzyża Chrystus słyszał „Zejdź z krzyża, abyśmy uwierzyli!”. Oto istota szatańskiego planu: wiara bez krzyża, a nawet wiara, której warunkiem zaistnienia jest odrzucenie krzyża. Wiara, która „dopuszcza” istnienie Jezusa Chrystusa – jako wzniosłego moralisty, a nawet cudotwórcy. Jednak to upadły anioł ma ustalić zakres tych cudów. Dopuszczalne są wszystkie z wyjątkiem tego jednego, najważniejszego, czyli Zmartwychwstania. To zaś jest niemożliwe bez śmierci krzyżowej. Taka jest tajemnica i taki jest paradoks krzyża – przez „klęskę” Boga – Człowieka wiedzie do ostatecznego triumfu nad Złym, bo pozbawia go jego największego trofeum – śmierci.
W kontekście czysto historycznym tę pokusę „przejścia do Niedzieli Zmartwychwstania z pominięciem Wielkiego Piątku” (abp Fulton Sheen) odnajdujemy zwłaszcza od epoki nowożytnej zainaugurowanej protestancką reformacją. Odrzucony przez niemieckiego zakonnika i kapłana krzyż zmagań z własnymi pokusami i grzechami przyniósł konsekwencje w postaci „teologii dobrego samopoczucia”, utożsamiającą wiarę z komfortem życia psychicznego. Nie tylko chodziło o przeskok do Niedzieli Wielkanocnej z pominięciem Wielkiego Piątku, ale również z pominięciem wielkoczwartkowej „nocy duszy” w Ogrójcu. Gdyby Marcin Luter nie odrzucił tego krzyża, być może Kościół zyskałby wielkiego świętego, na miarę św. Matki Teresy z Kalkuty, która (jak wiemy z jej opublikowanych listów) przez długie lata „nie czuła bliskości Boga”. Ale taki był jej krzyż, na którym wytrwała do końca.
A nasze czasy? Jakże bardzo naznaczone są odrzuceniem krzyża! Najnowsza faza „poważnego kryzysu Kościoła” (kardynał Robert Sarah) zainaugurowana została wydarzeniem, które trudno mi inaczej określić jak tylko uroczystym ogłoszeniem odrzucenia krzyża. Myślę tutaj o abdykacji Benedykta XVI z powodu „słabnących sił ciała i ducha”. I ciągle zestawiam ją z ostatnim Wielkim Piątkiem św. Jana Pawła II, przytulonego w swojej prywatnej kaplicy do krucyfiksu.
A potem nastał czas promotorów „nowego paradygmatu Kościoła”, którzy z całą mocą ujawnili swoją destrukcyjną moc w czasie dwóch sesji synodu biskupów na temat rodziny, choć raczej należałoby to zgromadzenie nazwać synodem na temat rozwodu. Wszystkie ujawnione w czasie synodalnych sesji i pomiędzy nimi wypowiedzi zwolenników „rewolucji czułości i miłosierdzia” (na czele z kardynałami Kasperem, Marxem et consortes) w tle mają próbę tworzenia jakiejś wersji „pseudochrześcijaństwa” bez krzyża. Czerpiąc z doświadczeń swoich poprzedników, którzy w podobny sposób argumentowali na rzecz odrzucenia nauczania Kościoła o niedopuszczalności antykoncepcji a potwierdzonego przez Pawła VI w „Humanae vitae” (1968), mówili, że od „człowieka współczesnego” nie można oczekiwać ascezy, umartwienia się, przetrwania trudnych chwil (dłuższych lub krótszych) w małżeństwie, że chrześcijaństwo „wyklucza moralny rygoryzm”. W sukurs przyszły decyzje papieża Franciszka o liberalizacji procedury tzw. unieważnienia małżeństwa, które tylko wzmocniły tą logikę chrześcijaństwa bez krzyża.
Takie postępowanie Sługa Boży abp Fulton Sheen określał „dopasowywaniem nowych standardów „moralnych” do naszego niemoralnego stylu życia”. Porównywał je do „próby zmiany definicji zdrowia, żeby uwzględnić powszechnie występującą chorobę – jakby lekarze mówili: „Choroby układu krążenia dotyczą obecnie tak wielu osób, że miażdżyca tętnic i choroby serca to wyznacznik zdrowia”.
Uzbrojeni w taką logikę odrzucenia krzyża, pasterze (?) Kościoła zezwolili osobom rozwiedzionym i żyjącym w nowych, cywilnych związkach na przyjmowanie komunii świętej. Tak, jak krzyż jest bramą do nieba, tak jego odrzucenie przez Piotra naszych czasów, otwiera drogę dla promotorów „dokończenia aggiornamento”. To ostatnie zaś przybiera formę nauki o małżeństwie jako „fajnym związku dla fajnych ludzi” (przy czym jego fajowość jest limitowana jej odczuwaniem przez obie strony). A na końcu tej bez-krzyżowej drogi jest zanegowanie „źródła i szczytu życia Kościoła” (Vaticanum II), czyli Eucharystii. Dzisiaj ci sami, którzy w imię walki z „moralnym rygoryzmem” zezwolili na komunię świętą dla rozwodników, mówią o udzielaniu jej osobom niewierzącym w realną obecność Ciała i Krwi Pańskiej pod postaciami chleba i wina, a nawet zapowiadają „reformę” formuły konsekracji. W ten sposób szybko przemierzają kolejne stacje drogi bez-krzyżowej.
W „Nie – boskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego znajduje się opis rewolucyjnego chaosu. Wgląd w głąb tej otchłani był udziałem szalonej żony głównego bohatera dramatu, hr. Henryka. Najstraszliwszym elementem tej wizji, tego rewolucyjnego szaleństwa był widok Chrystusa, który „nas już nie zbawi”, który „krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań” i w ten sposób „krzyż ten, nadzieja milionów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki”. Cóż to za miejsce, gdzie nie ma nadziei, gdzie należy porzucić wszelką nadzieję?
Dzisiaj rewolucjoniści, twórcy rozmaitych wersji „pseudochrześcijaństwa”, poszukiwacze „prawdziwego, historycznego Jezusa” widzą w nim wielkiego moralistę, zupełnie nierygorystycznego przyjaciela ludzi, prekursora troski o naturę (nawet walki z globalnym ociepleniem). Ale nie Zbawiciela, bo pozbawionego narzędzia zbawienia, czyli krzyża. Rzucają tym samym tą „nadzieję milionów” w otchłań. Każą myśleć swoim wyznawcom w ten sposób, w jaki swoją tożsamość określali ludzie z wizji chaosu rewolucji żony hr. Henryka. Każdy z nich krzyczał: „Ja Bogiem!”.
Jak pisał cytowany tutaj niejednokrotnie abp. F. Sheen: „Nic bardziej nie przeraża duszy niż wizja krzyża: spoglądając na Króla ukoronowanego cierniem i przystrojonego w purpurę własnej krwi, boimy się, że da nam On tylko upokorzenie, ofiarę i śmierć. Ale to święte oszustwo. Kiedy przyjmiemy Boga, odkryjemy, że naprawdę zostaliśmy oszukani. To tylko skórka niebiańskiego owocu wydawała się gorzka; miąższ urzeka duszę. Zdaje się, że przynosi On niewolę, ale tak naprawdę jest to wolność. Jego Prawo wydaje się ukrzyżowaniem, ale to tylko preludium do zmartwychwstania”.
Sapientia crucis.
Grzegorz Kucharczyk