Ogłoszenie przez Jarosława Kaczyńskiego pierwszego pytania referendalnego „Czy popierasz wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw? oraz całe polityczno-medialne zamieszanie wokół tego łącznie z przerzucaniem się winą o to, kto „oddał za bezcen” polskie firmy to idealna okazja aby po raz kolejny przyjrzeć się początkom tzw. III RP, a zwłaszcza ogromnej operacji, w jaką zaangażowali się najwięksi na świecie gracze zarówno polityczni jak i ekonomiczni. Chodzi o wywłaszczenie Polski i Polaków z ich własności – przemysłu, handlu i usług – proces ten do dzisiaj jest dla niepoznaki nazywane „prywatyzacją”. Jak doszło do tego, że powrót do własności prywatnej – a więc idea ze wszech miar słuszna – kojarzy się dziś wielu Polakom głównie z przekrętami, nieszczęściem lub bałaganem?
Wszystko co zagraniczne jest lepsze?
Wesprzyj nas już teraz!
W 1989 roku wśród ówczesnych „elit politycznych”, w zdecydowanej większości zdominowanych przez towarzyszy z PZPR oraz tzw. lewicę laicką, panowało przekonanie, że socjalizm w wydaniu jakie próbowano na stałe zainstalować w Polsce po II Wojnie Światowej nie nadaje się do jakiegokolwiek zreformowania i dlatego też należy przeprowadzić totalną transformację gospodarczą. Mówiąc wprost – trzeba za wszelką cenę w jak najkrótszym czasie pozbyć się państwowego majątku, ponieważ tylko w ten sposób uda się zbudować kapitalizm.
O ile własność prywatna to idea naturalna i słuszna, o tyle proces prywatyzacji zakładów pracy w kraju postkomunistycznym nie jest prosty. Można było wybrać drogę ewolucji lub rewolucji. Na rewolucyjne – nagłe i szybkie – przejęcie polskiej własności nie byli gotowi polscy przedsiębiorcy, gdyż ich… niemal nie było. Postawiono zatem na prędkość i zagranicę.
Zanim jednak rozpoczęto proces sprzedaży czy likwidacji państwowych zakładów podjęto próby ich wyceny oraz związanego z tą wyceną tzw. doradztwa. Miało to miejsce jeszcze przed wygłoszeniem słynnej „doktryny” premiera Bieleckiego, który stwierdził, że „pierwszy milion trzeba ukraść” oraz że… „przedsiębiorstwo jest warte tyle, ile nabywca chce za nie zapłacić”.
Co ciekawe: w przytłaczającej większości „usługi doradcze” w zakresie wyceny i prywatyzacji świadczyły dla Polski „różnorodne zagraniczne firmy, banki i ich spółki, które nigdy w przeszłości nie współpracowały z państwem polskim”. Mało tego! Pierwsi polityczni oligarchowie III RP szczycili się, że to właśnie dzięki nim zagraniczne firmy doradcze miały niczym nieograniczony dostęp do rządowej bazy informacyjnej, a polscy parlamentarzyści (głównie ci wtajemniczeni w proces tzw. prywatyzacji) byli na niemal każde ich skinienie.
Należy w tym miejscu zapytać wprost: dlaczego postanowiono postawić na „zagranicznych partnerów biznesowych”? Dlaczego w tak ważnej i delikatnej kwestii jak prywatyzacja opierano się na ludziach, którzy nawet nie udawali, że nie znają polskich przepisów? Odpowiedzią na ten temat mogłoby być posądzenie ówczesnych władz o łapówkarstwo. Problem jednak polega na tym, że nawet jeśli dochodziło wówczas do korupcji, o czym przecież mowa jest od prawie 30 lat, to nigdy nikomu jej nie udowodniono, i raczej nie zanosi się, aby komukolwiek kiedykolwiek zostały postawione zarzuty w tej sprawie.
Nie zmienia to faktu, że to właśnie na początku III RP „elity polityczne”, zarówno te spod dopiero co wyprowadzonego sztandaru Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej jak i te spod znaku normalnej „Solidarności”, wspierane przez najpotężniejsze wówczas ośrodki medialne, uruchomiły protokół „pedagogiki wstydu”. Wtedy to Polacy zaczęli być na wszystkie możliwe sposoby urabiani, że „wszystko, co zagraniczne jest lepsze” – każdy produkt, każde „dzieło sztuki”, każda decyzja polityczna, każdy doradca etc. A skoro jest lepsze, to znaczy, że należy mu się więcej.
„Już wówczas te zagraniczne firmy doradcze zatrudniały za rażąco niskie wynagrodzenia polskich pracowników, nie pozwalając im zarazem na wgląd w dokonywane wyceny. Szefowie tych firm pobierali za doradztwo, jak na warunki polskie, horrendalne wynagrodzenia, w większości transferowane do swoich firm i krajów. Instytucje doradcze wskazywały jak i dla kogo prywatyzować najważniejsze branże przemysłowe gospodarki, jak zmieniać strukturę rodzajowo-asortymentową wytwarzanej produkcji i jak likwidować ją, zamiast wskazywać kierunki zmian i rozwoju bądź podniesienia poziomu technologicznego przedsiębiorstw” [2], pisze w książce „Czarna księga prywatyzacji 1988-1994” dr Ryszard Ślązak.
Złe gorszego początki
Wątek „zagranicznych partnerów biznesowych” jest niezwykle ważny w pokazaniu jak wielkim oszustwem była rzekoma prywatyzacja w latach 1990-1994 i jak wielkim dziadostwem była przesiąknięta ówczesna polska „klasa polityczna”.
Oddajmy jeszcze raz głos dr Ryszardowi Ślązakowi: „Pieniądze za te (zagraniczne – przyp.) usługi doradcze łatwo i naiwnie wydawano. Wydatków państwowych nikt nie liczył, gdyż była potrzeba wydawania środków państwowych i meldowania władzom, że zakład został sprzedany czy przekształcony, natomiast to, jakim kosztem do tego dochodziło, było zupełnie nieistotne. Nikt za to bowiem nie odpowiadał. Aparat władzy, mimo masowych sprzeciwów załóg zakładów pracy, był rozliczany z planu ilościowej sprzedaży firm. Bardziej świadome załogi pracownicze w zbiorowych oświadczeniach i protestach przeciwko bezprawnie prowadzonej prywatyzacji porównywały ją do stalinowskiej kolektywizacji i nacjonalizacji, dokonywanej wbrew woli narodu – szybko, przymusowo i powszechnie”.
Wtedy to – na początku lat 90. – zagraniczne firmy widząc słabość polskich władz zaczęły wysuwać swoje żądania. Domagano się rozmaitych przywilejów, jak zwolnienia od podatku dochodowego, ceł i innych opłat, które musiały ponosić polskie zakłady i przedsiębiorcy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W roku 1991 zrobił to rząd wspomnianego wyżej Jana Krzysztofa Bieleckiego. To jednak temat na zupełnie inny tekst. Wspomnieć należy tylko, że w tamtym czasie nie było ani jednej firmy zagranicznej, która by zainwestowała w Polsce bez przyznania jej różnorodnych przywilejów i ulg. Trend ten utrzymał się niestety do dzisiaj.
Zagraniczne firmy doradcze wyceniały polskie zakłady a nawet całe sektory gospodarcze według własnego „widzimisię”. Kiedy zaś znajdowali się polscy specjaliści, którzy podważali ich decyzje i analizy, to wówczas do akcji wchodzili tzw. eksperci do zadań specjalnych, którzy albo poniżali polskich ekspertów, albo biegali ze swoimi żalami do przedstawicieli władz, albo straszyli pozwami sądowymi. Politycy, jakże by inaczej, reagowali na te żale w sposób należyty, czyli przyjmując je z odpowiednią dozą empatii, a także w ramach „zadośćuczynienia” zlecając im kolejne analizy i usługi doradcze.
Nie to jednak było szczytem prywatyzacyjnego obłędu. Najbardziej przerażające były przypadki narzucania polskim władzom nie tylko pieniężnych warunków zbycia zakładów czy nawet wymuszanie na nich, jakiej konkretnie firmie mają one zostać sprzedane. Najgorsze było to, że jeśli zagraniczny doradca stwierdził, że dany zakład nie nadaje się na sprzedaż i ma zostać zlikwidowany to w miażdżącej części przypadków tak właśnie się działo.
Koszt zagranicznego doradztwa w procesie prywatyzacji w latach 1990-1994 wyniósł co najmniej 89 080 475 dolarów (prawie 8 proc. łącznych zysków z prywatyzacji). W rzeczywistości kwota ta mogła przekroczyć 100 mln dolarów bowiem koszty wielu usług wykonanych m.in. dla Ministerstwa Obrony Narodowej do dzisiaj nie zostały ujawnione.
Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że kolejne 12 mln dolarów zyskały starannie wyselekcjonowane polskie firmy doradcze. Zdarzało się bowiem, że polskie władze dla uwiarygodnienia się przed społeczeństwem kwestionowały zagraniczne wyceny i powoływały polskich ekspertów. Ci jednak bardzo często powtarzali ustalenia zagranicznych ekspertów, za co zostali sowicie wynagrodzeni.
Likwidujemy i co nam zrobicie?
W latach 1990-1991 zlikwidowano 535 państwowych przedsiębiorstw. W roku 1992 – 518. Roku później – 226. W roku 1994 taki sam los spotkał 160 zakładów.
Najczęstszym powodem stawiania zakładów w stan likwidacji była „niemożliwość spłaty zobowiązań”, najczęściej kredytów złotówkowych czy dewizowych zaciągniętych w bankach. Kolejnym powodem likwidowania przedsiębiorstw był „ogromny zator płatniczy w polskiej gospodarce”.
Redakcja pewnej gazety napisałaby w tym miejscu, że to efekt nieudolności kierownictw zakładów, które nie potrafiły sobie poradzić w nowej rzeczywistości, a kapitalizm zweryfikował ich przydatność. Załóżmy przez chwilę, że tak właśnie było. Należy więc zapytać: dlaczego władze w wielu przypadkach zamiast sprzedać upadłe placówki decydowała się na zrównanie je z ziemią? Taki los spotkał chociażby Zakłady Odzieżowe „Cora” w Warszawie. Budynki firmy zostały… wysadzone w powietrze.
Dlaczego tak się działo? Odpowiedzi udziela dr Ryszard Ślązak. „Niektóre z zakładów zostały zlikwidowane ze względu na ich miejskie, atrakcyjne lokalizacyjnie położenie”, podkreśla ekonomista.
Jeśli dołożymy do tego wprowadzone na początku lat 90. tzw. wolnego obrotu nieruchomościami, które doprowadziło do natychmiastowego, silnego ataku krajowych i zagranicznych spekulantów na zakłady pracy w celu przejęcia ich gruntów zakładowych widzimy po raz kolejny, kto był najważniejszym w całej operacji prywatyzacyjnej.
No to my zarobili…
Ile był wart polski majątek przeznaczony do sprywatyzowania? Do dzisiaj dokładnie tego nie wiadomo. Pojawiają się wprawdzie informacje, że dokonano jego szczegółowej wyceny, ale nigdy nie podano oficjalnej kwoty, jaką wówczas ustalono.
„W prasie krajowej pojawiały się wzmianki o kwocie wartości narodowego majątku produkcyjnego i przemysłowego. Podawano różne wartości kredytowe, od najniższej 925 miliardów dolarów, do najwyższej wynoszącej ponad jeden bilion dolarów. Wartość tego majątku, obejmująca 8 600 przedsiębiorstw państwowych, z ogromnym obszarem ich gruntów zakładowych i różnorodnymi budowlami, obiektami przemysłowymi, biurowymi, socjalnymi i rekreacyjno-wypoczynkowymi, musiała być duża, skoro założenia prywatyzacyjne władz zostały przyjęte na tak ogromną skalę i do przeprowadzenia tego procesu wezwano do pomocy, aż tyle zagranicznych, różnorodnych firm, a nawet banków”, podkreśla dr Ryszard Ślązak.
Co niezwykle symptomatyczne: wielu Polaków dało się nabrać na prywatyzacyjną propagandę władz. Dzięki najpotężniejszym wówczas ośrodkom medialnym reklamującym się m.in. znaczkiem „Solidarności” udało się im wmówić, że na prywatyzacji każdy zarobi i skorzysta a państwo zdobędzie pieniądze zarówno na nowe inwestycje jak i na wsparcie socjalne obywateli.
Wszystko to było jednym wielkim kłamstwem a władze przez lata nie miały propolskiego pomysłu na prywatyzację. Wszystko zrobiono w głupim pośpiechu i najdelikatniej mówiąc – nieodpowiedzialnie. Postępowano tak jak w realnym socjalizmie: na hurra i do przodu, bo przecież jakoś to będzie, a wszystkie problemy, jakie powstaną wyeliminujemy w przyszłości. Jak jednak naprawić błąd polegający na sprzedaży przedsiębiorstwa nie tylko poniżej jego wartości, ale również poniżej kosztu zagranicznego doradztwa?
Oto kilka przykładów:
Fabryka Silników Elektrycznych „Besel” w Brzegu sprzedana 13 grudnia 1994 roku za… 241 dolarów. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 4 571 dolarów.
Wytwórnia Łożysk Ślizgowych „Bimet” w Gdańsku sprzedana 5 grudnia 1994 roku za… 242 dolary. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 27 593 dolary.
Browary Wielkopolskie „Lech” w Poznaniu sprzedane za… 11 022 035 dolarów. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 14 781 761 dolarów.
Szczecińskie Zakłady Piwowarskie „Browar Szczecin” w Szczecinie sprzedane 12 maja 1994 roku za… 191 dolarów. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 179 047 dolarów.
Fabryka Lin i Drutu „Drumet” we Włocławku sprzedana 14 lipca 1994 roku za… 558 dolarów. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 302 938 dolarów.
Huta „Warszawa” w Warszawie sprzedana 20 grudnia 1991 roku za… 1 694 dolary. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 80 500 dolarów.
Zakłady Przemysłu Odzieżowego „Lubawa” w Lubawce sprzedane 31 maja 1994 roku za… 48 dolarów. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 66 421 dolarów.
Swarzędzkie Fabryki Mebli w Swarzędzu sprzedane 25 czerwca 1991 roku za… 3 160 465 dolarów. Koszt obsługi prywatyzacyjnej wyniósł… 6 326 783 dolary.
Można wymieniać i wymieniać…
Oczywiście niektóre zakłady zostały sprzedane powyżej kosztów obsługi prywatyzacyjnej, co pokazuje, że państwo mogło na całej operacji zarobić. Niestety po pierwsze – sprzedaż z zyskiem była rzadkością, a po drugie – sprzedano je po zaniżonej cenie.
Podsumowując:
W latach 1990-1994 zlikwidowano 1439 zakładów. Sprywatyzowano 314 przedsiębiorstw za kwotę 1 045 079 315 dolarów. Po odliczeniu wszystkich kosztów związanych z tą operacją (doradztwo polskie i zagraniczne, koszty likwidacji zakładów etc) do skarbu państwa wpłynęło zaledwie 858,6 miliona dolarów. Gdybyśmy dołożyli do tego m.in. masowy wzrost bezrobocia, wypłacanie zasiłków oraz przyznawane zagranicznym firmom długoterminowe zwolnienia i ulgi podatkowe mogłoby się okazać, że do całego interesu musieliśmy jeszcze dopłacić.
Patrząc na to wszystko nie ma się co dziwić, że tak wielu Polaków w sposób krytyczny wypowiada się na temat prywatyzacji i „prywaciarzy”. Powrót do własności prywatnej, idea niezwykle istotna, piękna i całkowicie naturalna, została obrzydzona kolejnym pokoleniom naszych rodaków. Jednym słowem, miało być tak pięknie, „Solidarność” ponoć zwyciężyła, a skończyło się jak zawsze – żalem i rozgoryczeniem trwającym do dziś.
Tomasz D. Kolanek
PS. Dzika prywatyzacja to nie tylko lata 1990-1994. Cały okres III RP to większe bądź mniejsze przekręty jak chociażby sprzedaż PZU, Telekomunikacji Polskiej, Ciechu etc. To jednak również temat na zupełnie inny tekst.