Czym naprawdę jest postulat wyświęcania na kapłanów żonatych mężczyzn, skąd się wziął i do czego doprowadzi? My, wierni Kościoła musimy zadać sobie te pytania i na nie odpowiedzieć, zanim będzie już zbyt późno.
Już tylko kilka tygodni dzieli nas od Synodu o Amazonii. Tak się składa, że akurat w tym czasie uczę teologii i filozofii w seminarium prałatury Moyobamba, jednej z dwóch misji diecezjalnych archidiecezji Toledo. Prałatura ta w praktyce obejmuje peruwiański departament San Martin.
Chociaż miasto Moyobamba znajduje się w obszarze zwanym „przedsionkiem dżungli”, gdyż jest on już położony na określonej wysokości ponad poziomem morza, departament oraz obszar prałatury kulturowo i geograficznie stanowią część peruwiańskiej Amazonii, przynajmniej w szerszym rozumieniu tego terminu (które zapewne zostanie przyjęte na synodzie).
Wesprzyj nas już teraz!
Tak naprawdę moja praca na tym terenie ogranicza się do nauczania, więc ma znajomość realiów wiejskich jest bardzo ograniczona. Można jednak powiedzieć, że snuję niniejsze rozważania bezpośrednio na miejscu, choć w wielu przypadkach polegam na wiedzy uzyskanej z rozmów z księżmi, którzy przebywają tu na stałe.
Najważniejszym duszpasterskim wyzwaniem w Amazonii, jak powtarzają ad nauseam, jest brak księży, którzy troszczyliby się o małe wspólnoty z dala od dużych miast. Gdy Hiszpanie musieli zmierzyć się z tytanicznym zadaniem cywilizowania i ewangelizowania Ameryki, rozumieli od samego początku, że nie uda im się odpowiednio zatroszczyć o Indian bez możliwości ich „zredukowania”, czyli zgromadzenia w miastach o odpowiedniej wielkości w celu rozwinięcia wszystkich aspektów życia społecznego. Niestety, odkąd Peru (podobnie jak pozostała część Ameryki) przestało być częścią imperium, a w ostatnim czasie ludność ponownie rozproszyła się po całym terytorium, bardzo utrudnia to zaspokajanie duszpasterskich potrzeb, zwłaszcza sakramentalnych.
Ponadto, jak każdy wie, zgromadzenia religijne, które dotychczas przewodziły zaangażowaniu misyjnemu z godną podziwu ofiarnością, teraz nie są już w stanie pełnić tej roli w dominujący sposób, głównie ze względu na brak powołań i coraz bardziej zaawansowany wiek ich członków. Obecnie znaczna część tych prałatur i wikariatów (struktura kanoniczna, która podkreśla ubóstwo tych terenów misyjnych) polega w dużej mierze na rodzimym duchowieństwie diecezjalnym, którego liczba jest niewystarczająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę olbrzymie rozproszenie ludności, o którym była mowa wyżej.
Celibat tylko kwestią dyscypliny?
Rozwiązaniem, które wyjęli z kapelusza kapłańscy „niewolnicy mody” (było o nich głośno już w latach 60. ubiegłego wieku, jednak od tamtej pory wszelkie ich działania kończą się fiaskiem), byli tzw. viri probati („wypróbowani mężowie”), co w istocie jest doraźnym eufemizmem określającym wyświęcanie żonatych mężczyzn w Kościele łacińskim i ostatecznie prowadzi do zniszczenia celibatu kapłańskiego. Co ciekawe, owo rozwiązanie wyszło nie od części Ludu Bożego, za którego grzechy proponuje się zastosowanie tej polityki, lecz od innych sektorów, które próbują tego od wielu dekad, a teraz starają się wykorzystywać (jak zwykle!) biednych do promowania swojej agendy ideologicznej.
Oficjalny komunikat brzmi jasno: ostatecznie celibat to głównie dyscyplina. Nie jest to nawet w odległym stopniu dogmat wiary. W Kościele wschodnim od zawsze wyświęcają osoby będące w związkach małżeńskich (lepiej jest ukrywać fakt, że nie cierpią również na nadmiar kandydatów do „żonatego” kapłaństwa). Co więcej, jeśli oficjalnie dopuszczono zatwardziałych cudzołożników do przyjmowania Komunii świętej (coś, co oprócz nawrotu do ciemnego, jezuickiego probabilizmu, stanowi herezję w całej okazałości), to jak możemy wybrzydzać, gdy chodzi o zachowanie milenijnej dyscypliny w Kościele? Ten, kto może więcej, może też zrobić mniej.
Ale kim dokładnie są viri probati? Czy są to po prostu żonaci księża, jak to ma miejsce wśród wschodnich katolików bądź też członków anglikańskich ordynariatów? Obawiam się, że nie. Sądząc z wyjaśnień udzielanych na ten temat, mówimy o czymś zupełnie innym.
Aby zrozumieć całą sytuację, musimy najpierw wyjaśnić, jak obecnie wykonuje się pracę duszpasterską w Amazonii. Księża zazwyczaj sprawują zwykłą posługę w najbardziej zaludnionych ośrodkach, jednak z ośrodkami tymi związanych jest wiele wspólnot, które są przydzielane do katechetów lub animatorów. Formacja animatorów jest niezbędna do podtrzymywania wspólnot, gdyż nieobecność księdza sprawia, że te drugie stają się wyjątkowo podatnymi na ataki różnych sekt: zielonoświątkowców, mormonów, Świadków Jehowy, prezbiterian, adwentystów i wielu innych, nie mówiąc już o tych, które działają lokalnie na terenie danego kraju (aby przekonać się, jak daleko można się posunąć, wystarczy poszukać informacji o peruwiańskich Izraelitach). Dlatego też księża dbają o intelektualną formację animatorów, włącznie ze sporadycznymi spotkaniami formacyjnymi, na które często przybywają po długiej pieszej wędrówce. Jednak oprócz tego muszą nadzorować prawość moralną, gdyż gorszący styl życia animatora (a tym bardziej księdza) jest najlepszą pożywką dla sekt.
Wytrwałość i osiągnięcia animatorów są często godne podziwu. W czasach prześladowania peruwiańskiej ludności wiejskiej, które to represje rozpętali maoistowscy komuniści, wielu katechetów i animatorów poniosło męczeńską śmierć za swoją wiarę chrześcijańską.
Oczywiście z reguły nie otrzymują oni wynagrodzenia, w przeciwieństwie do osób odpowiedzialnych za wspólnoty zielonoświątkowe i podobne sekty, które rozwijają się jako niewielkie oddziały wysoce dochodowych spółek lub jak sieci marketingowe. Jednakże, co jest zupełnie zrozumiałe, okoliczności życiowe często powodują, że ich praca jest nieregularna.
Co zastąpi im seminarium?
Osławieni pastoraliści, którzy z ukrycia kierują nadchodzącym synodem, proponują, co następuje: skoro fundamentalną potrzebą wspólnot jest uczestnictwo we Mszy świętej, wyświęcajmy najbardziej wiarygodnych animatorów jako księży, a ponadto, przygotowując grunt pod wyświęcanie kobiet, ustanówmy dla animatorek pseudo-diakonat w formie świeckiego duszpasterstwa, które nazwiemy „ginakolitami” (wyraz postępującego snobizmu).
Twierdzą oni także, iż ta nowość nie zmieni ani rzeczywistości Kościoła, ani kapłaństwa, a jedynie uzupełni brak ludzkich zasobów na potrzeby opieki duszpasterskiej. Ja jednak sądzę, że skutki będą dużo poważniejsze, i podejrzewam, że propagatorzy takich projektów nie będą tym zaskoczeni.
Jedną z kilku pierwszych rzeczy, jakie przychodzą na myśl, jest kształcenie. Wielkim dziełem Soboru Trydenckiego w odniesieniu do katolickiego kapłaństwa były seminaria, odważnie promowane przez katolickich reformatorów pokroju św. Karola Boromeusza czy św. Turybiusza de Mogrovejo. Od tamtego czasu Kościół kładzie coraz większy nacisk na formację kapłańską.
Ostatnio zatwierdzone ratio dotyczące kształcenia księży dodatkowo wydłuża czas kształcenia o okres propedeutyczny. Pytanie brzmi: czy będziemy wymagać ukończenia seminarium od viri probati? Jeśli porównujemy ich ze wschodnimi katolikami, odpowiedź powinna być twierdząca, gdyż przechodzą oni bardzo staranne kształcenie. Jednak poważnie obawiam się, że żaden z propagatorów tych pomysłów nie zamierza objąć animatorów amazońskich wspólnot wymogiem spędzenia pięciu-sześciu lat na studiach teologicznych lub w reżimie formacyjnym. Tak więc albo viri probati stanowią coś w rodzaju kapłaństwa drugiej kategorii, albo też to rozwiązanie nie jest przeznaczone dla Amazonii i terenów misyjnych, lecz dla krajów starego chrześcijaństwa, gdzie od wielu lat z takim samym zamiarem propaguje się ustanowienie stałego diakonatu. Mam bardzo poważne obawy, że te dwie opcje nie są z sobą sprzeczne.
Już teraz niektórzy postulują, aby Ameryka Łacińska przyjęła zielonoświątkowy model Kościoła. Miałby on opierać się na małych wspólnotach kierowanych przez osoby świeckie o niewielkim przygotowaniu (lub przez księży reprezentujących viri probati) i na polityce duszpasterskiej, która kładłaby niewielki nacisk na doktrynę i skupiałaby się głównie na doświadczeniu. Wiele lat temu przewielebny Strotmann, biskup peruwiańskiego miasta Chosica, zaproponował to wprost, w ramach kongresu zorganizowanego w Watykanie przez Konferencję Biskupów Niemieckich.
Z czasem obejdziemy się bez księży?
Ze wspomnianym modelem kapłaństwa wiąże się jednak ten problem, że zredukowałby on tożsamość księdza katolickiego do funkcji czysto sakramentalnej. Duchowny, będący duszpasterzem wspólnoty, źródłem porad, nauczycielem chrześcijańskiego życia, bliską obecnością Chrystusa, miałby stać się jedynie (proszę wybaczyć określenie) „konsekratorem hostii”. Ponadto owa utrata kapłańskiej tożsamości dotknęłaby przede wszystkim najuboższych: po co poświęcać się, wysyłając do Amazonii najlepiej przygotowanych misjonarzy, skoro możemy do nich posłać księdza drugiej kategorii?
Jednak to zjawisko nie ograniczyłoby się tylko do Amazonii. Skoro bowiem główne zainteresowane strony znajdują się w Europie, a zwłaszcza w Niemczech, tam także tożsamość katolickiego kapłaństwa uległaby przekształceniu i dokonującej się z dużą intensywnością degradacji. Łatwo byłoby wyliczyć: Po co przeznaczać środki na formację księży celibatariuszy, skoro dla viri probati wystarczyłoby zorganizować krótkie kształcenie na mniej więcej przyzwoitym poziomie? Pomyślmy, ile środków diecezje powinny inwestować w utrzymywanie seminariów (niekiedy o zerowej „wydajności”) w porównaniu np. z kosztami wykształcenia stałego diakona na europejskim poziomie.
Z drugiej strony jeśli owi księża drugiej kategorii będą sprawować funkcję czysto sakramentalną i zobaczymy, że jakoś w ten sposób dajemy sobie radę, to do czego byliby nam potrzebni „pełnoetatowi” duszpasterze, gdy ich funkcje mogliby wykonywać bez problemu świeccy? Ponadto, skoro w tych konkretnych kościołach ludzie rzadko chodzą do spowiedzi, jaką inną wyłączną funkcję pełniłby ksiądz oprócz przewodniczenia liturgii?
Krótko mówiąc, projekt viri probati, jednogłośnie wspierany przez kościelnych zwierzchników na Synod o Amazonii, to ostatni krok wykonany przez jeden z sektorów Kościoła w celu… zniszczenia samego Kościoła. Jak można się temu przeciwstawić? Bardzo łatwo jest narzekać na niegodziwości, jakich dopuszczają się niemieccy biskupi uzyskujący dochody z bezbożnego podatku, jakim obarczają wiernych, jednak rzeczywistość jest taka, że w ogóle o tym nie rozmawialibyśmy, gdyby przerażający kryzys powołań i kapłaństwa mający miejsce w Kościele nie był niezaprzeczalnym faktem. Gdzież są wierni biskupi, którzy odrzucają na bok kompleksy i kierują swoimi diecezjami na jedynej ścieżce, która okazała się owocna w dziele odnowy Kościoła w duchu Chrystusa, czyli ścieżce Tradycji? Czy mamy zacząć działać dopiero wtedy, gdy zostaniemy pozbawieni wszystkiego, włącznie z kapłaństwem?
Francisco José Delgado