Idąc za logiką ministrów Łukasza Szumowskiego i Dariusza Piątkowskiego – zaprezentowaną zresztą podczas jednej konferencji prasowej – można dojść do wniosku, że nabożeństwa religijne stanowią jedno z poważniejszych zagrożeń epidemicznych. Kościoły, w tejże kategorii, stawia się bowiem na równi z dużymi marketami i wyżej niż szkoły w czasie egzaminów. Gdzie tu logika?
Trwa walka z koronawirusem. Po „lockdownie” w Polsce wdrażany jest właśnie drugi etap rozmrażania życia społecznego i gospodarczego. Jest niby luźniej, ale w kościołach – mimo apelu biskupów o zwiększenie dopuszczalnej liczby wiernych – zostało „po staremu”: 15m2 na jedną osobę i basta!
Wesprzyj nas już teraz!
Tłumaczenie ministra zdrowia zaprezentowane 30 kwietnia 2020 roku było zaskakujące: „Pozwólmy na ocenę skutków uwolnienia dotychczasowych reżimów dotyczących kościołów, związków wyznaniowych. W tej chwili jedna osoba na 15 m kwadratowych, to jest w średniej wielkości kościele około 50 osób. Popatrzymy jak to wpływa na przebieg epidemii i nie będziemy podejmowali decyzji, dopóki nie będziemy mieli wiedzy czy te wskaźniki, o których już wielokrotnie mówiłem rosną, maleją czy pozostają na tym samym poziomie” – mówił Łukasz Szumowski. Minister zdrowia uzasadniał, że „tutaj najpierw musimy mieć dane, najpierw być pewni tego jak poprzedni etap, poprzedni krok wpłynął na nasze zachorowalności, a potem możemy mówić o kolejnym etapie”.
Zgoła inaczej traktowani mają być… uczniowie. Okazuje się bowiem, że to co w kościołach oceniane jest jako ryzykowne, w ławach szkolnych – i to wersji poluzowanej – miałoby być bezpieczne! O co chodzi? Ano o egzaminy maturalne. Minister Piontkowski został zapytany wprost: czy matury będą odbywały się w reżimie sanitarnym, a uczniowie będą pisali egzamin w maseczkach ochronnych i rękawiczkach. Szef MEN odpowiedział, że owszem, reżim sanitarny będzie obowiązywał w drodze do szkoły i sali egzaminacyjnej i tu maseczka będzie potrzebna (dotyczy to uczniów i nauczycieli zaś przy wejściu do szkoły powinien stać płyn dezynfekujący). – Gdy uczeń usiądzie już w ławce, to wówczas jego poprzednik będzie do niego odwrócony plecami, nie będzie z nim rozmawiał, bo to są przecież egzaminy pisemne, a nie ustne, więc na dzień dzisiejszy ja nie widzę powodu, żeby uczniowie musieli siedzieć w maseczkach podczas egzaminu – powiedział Piontkowski. Szczegóły w tym zakresie opracowuje resort edukacji. To m.in. odległość między uczniami, dotąd określana jako „odpowiednia odległość” czy „zachowanie dystansu”. Ten zaś w społecznym mniemaniu (ale i w praktyce) określany jest już „zwyczajowo” na 2 metry.
Bezpieczna odległość – czyli jaka?
W przestrzeni publicznej, za bezpieczne uznawane jest zachowanie 2 metrowego dystansu. W kościołach na jednego wiernego ma przypadać najmniej 15m2. Takie samo ograniczenie dotyczy dużych marketów. W wymienionych wyżej miejscach obowiązują maseczki. W szkole odległości między ławkami egzaminowanych uczniów najpewniej będą musiały wynieść najmniej 2 metry, z tym, że nie będzie obowiązywał w nich wymóg zasłaniana ust i nosa.
Z jakich powodów MEN uznało egzamin za sytuację bezpieczniejszą niż obecność w kościele? Trudno ocenić. Wiadomo za to, że minister zdrowia stawia między placówkami handlowymi i świątyniami znak równości. I twierdzi, że gdy spłyną informacje na temat efektów epidemicznych po „poluzowaniu” obostrzeń, podjęte zostaną decyzje co do kościołów. Tylko czy Łukasz Szumowski ma rację?
Już sama próba porównywania zagrożenia w kościele i markecie jest karkołomna. Choćby z uwagi na skalę. Minister sam zauważył, że w średniej wielkości kościele mieści się około 50 wiernych. Tu podpowiadamy – w takim „uśrednionym kościele” odbywa się w niedzielę najczęściej pięć Mszy św. i po dwie w dniu powszednim. Zatem w niedzielę grono wiernych to maksymalnie 250 osób (plus Msze tygodniowe – max. 300 osób – najczęściej tych samych co w niedzielę).
Jak te dane można porównać? Jak można wrzucać je do „efektów poluzowania” wraz z placówkami handlowymi, które przyjmują klientów non stop (w dość długich godzinach pracy)? Jak z tego ogółu wyciągnąć dane na temat kościołów? Słusznym więc jest głos hierarchów, którzy chcą poluzowania limitu wiernych do choćby 9m2 na jedną osobę (6m2 w małych kościołach).
Trzeba tu dodać, że nieporównywalna jest też ruchliwość wiernych w kościele i klientów w markecie. Wierni zajmują miejsca w ławach, zachowując bezpieczne odległości (mają nałożone maski) i przemieszczają się tylko w czasie Komunii świętej (zresztą zachowując dystans). W handlu przepływ osób jest nieuporządkowany, wręcz chaotyczny, a obrazki „wchodzenia sobie na plecy” klientów do rzadkości nie należą. Widać zatem, że zagrożenie epidemiczne w kościołach można przyrównać (jeśli już trzeba), ale do egzaminacyjnych ławek w szkołach, gdzie przypomnijmy – przy zachowaniu dystansu będzie można siedzieć BEZ MASEK!
Oszustwo „dwóch metrów”
W całej narracji na temat kościołów można odnieść wrażanie, że zostaliśmy „zrobieni w konia”. Skoro mamy maseczki, to dystans 2 metrów powinien wystarczyć (?). Tymczasem przyjęcie wytycznej 15m2 na osobę, zwiększa tę odległość niemal dwukrotnie.
Spójrzmy na liczby. Jeśliby przyjąć, że mamy mieć wolną 2–metrową przestrzeń (w takim promieniu nie powinien nikt przebywać), to pole koła o takim promieniu = 12,56 m2). Gdyby był to kwadrat o boku 4m, jego pole = 16m2 (jesteśmy więc jeszcze bliżej rządowego ograniczenia 15m2/osoba). Problem w tym, że to nijak ma się do zachowania dystansu 2 metrów. Obecne ograniczenie w kościołach odpowiada raczej zachowaniu odległości 4m i to w maseczkach!,
Skutki? Są dla wiernych bolesne. Bo bardzo łatwo wykazać jak obostrzenia przekładają się na limity, a zatem niemożność uczestniczenia we Mszy świętej.
Liczmy zatem. W przykładowym pomieszczeniu – widocznym na wizualizacji poniżej – o powierzchni 100m2, idąc za aktualnymi wytycznymi rządu, zmieści się zaledwie 6 osób. Gdyby jednak wierni zachowywali wymóg 4m dystansu, na tej samej powierzchni zmieści się ich już 9. Idźmy dalej. Gdyby w kościele zachowywać 2 m odległości od kolejnej osoby, liczbę wiernych można by w tym przykładzie zwiększyć nawet do 36 (dla większych powierzchni warto „układać wiernych” na wierzchołkach trójkątów równobocznych, nie kwadratów – efekt będzie jeszcze bardziej korzystny).
Wróćmy jednak do ministerialnej średniej wielkości świątyni (max. 50 osób na jednym nabożeństwie). Łatwo wyliczyć, że ma ona 750m2. Stąd przy zachowaniu 4m odległości mogłoby do niej wejść nawet 59 wiernych, a przy zachowaniu 2m odległości – 237 osób (oczywiście w zależności od układu miejsc w kościele). Rząd pozwala tu „średnio” na 50. wiernych.
W debacie pojawia się też argument za ostrymi limitami, że oto do świątyń przybywa najwięcej ludzi starszych, zagrożonych. Nie ma tu szczegółowych badań, niemniej zapewne wielu duszpasterzy potwierdzi, że średnia wieku osób obecnie uczestniczących w nabożeństwach jest raczej poniżej „40-ki” (widać na nich rodziny z dziećmi), aniżeli powyżej „60-tki” – bowiem osoby starsze i schorowane unikają zgromadzeń.
Jest jeszcze jeden aspekt sprawy. Aktualnie biskupi zachęcają wiernych do osobistego udziału w nabożeństwach, oczywiście wedle ustalonych, państwowych domiarów. Tym bardziej trzeba domagać się zmniejszenia obowiązujących obostrzeń. Szczególnie, że są one zbyt surowe, słabo uzasadnione i niesprawiedliwe co do oceny zagrożenia. A niestety kończą się wypraszaniem „nadmiaru” wiernych.
Marcin Austyn