Dopiero co klawiatury wystukiwały frazy o „teatrze po pandemii”, a teraz różni bezobjawowi kulturotwórcy z obozu przegranych próbują pisać habilitacje z „teatru po wyborach”. Cel jest jeden – niech rząd daje kasę. Szczęśliwie głos zabierają również autentycznie Polską zatroskani. W sztuce to nie tzw. demokracja zmienia rzeczywistość, ale konkretni ludzie, także ci, którzy od losu/Opatrzności (to wedle uznania) dostali szansę na sprawowanie jakiejś władzy, czyli i decydowania o życiu innych ludzi.
Zatroskana mądrze Polską Małgorzata Todd prowadzi od lat autorski artystyczno-polityczny blog. Ostatnio zadała więcej niż ważne pytanie: Czy jest nam potrzebna repolonizacja teatrów? O bankach czy mediach w tym właśnie kontekście mówi się od dawna, ale o teatrze, sztuce w ogólności, jakoś niespecjalnie. A przecież o polskość na scenach jest dzisiaj może nawet trudniej, niż o dziennikarstwo dbające o narodową i państwową rację stanu. Już nieraz o tym pisałem, że jednym z najważniejszych dla uprawiania polityki demokratycznej środowisk są artyści. Gwiazdy filmowe czy estradowe okazały się najlepszymi słupami reklamowymi w trwającej wojnie kulturowej. Problem w tym, że deklarująca patriotyzm władza zaniedbuje (uwaga, to był eufemizm!) emocjonalność estetyczną ludzi, którzy przecież co raz stają się elektoratem. Dodam, że nie chodzi tutaj o estetykę serwowaną z telewizora.
Wesprzyj nas już teraz!
Skutki oddania kultury w ręce wrogów polskości są opłakane. Ciesząc się z przegranej w wyborach prezydenckich pana Trzaskowskiego, widzimy wyraźnie, że w kolejnych to on, lub jego – pisząc Tolkienem – Mordorowa formacja może ostatecznie zawładnąć naszą Ojczyzną. I widzimy, jaki wpływ na pokolenia wchodzące w dorosłość ma tłoczona przez nich i firmowana przez artystów antykulturowa agenda. Oni są znani, bo ich znanymi zrobiono. Oni, celebrując wszystko co sami zdefiniowali jako nowoczesne i europejskie, nadają temu swą celebrycką „twarz”. A uzależniony od konsumowania konsument social mediów (kiedyś było, że telewidz) z każdym miesiącem należy coraz bardziej do nich niż Polski, bo oni są wszędzie. „No i jak tam po wyborach?” – zapytał mnie nieśmiało sąsiad stolarz, skądinąd głosujący w drugiej turze na Andrzeja Dudę. Odpowiedziałem, że odetchnąłem z ulgą, bo zatrzymaliśmy jednak marsz nowych marksistów. A on, kojarzący mnie z teatrem, powiedział wtedy z niejakim smutkiem: „No, ale wszyscy aktorzy byli za Trzaskowskim”.
Na pytanie Pani Małgorzaty odpowiem tak – polski teatr jest nam potrzebny jak czyste powietrze, ale nie widzę potrzeby ich repolonizowania. Pięć ostatnich lat rządów Prawa i Sprawiedliwości jasno pokazało, że odbicie instytucji zdobytych przez marksistów jest już niemożliwe. Szczególnie w ramach istniejącego prawa, przede wszystkim samorządowego. Przez kolejne lata wojna o wprowadzenie w naszej Ojczyźnie „New World Order” będzie się toczyła pomiędzy władzą państwową a dużymi miastami, których prezydenci działając samodzielnie już dawno zdeklarowali się po stronie antypisowskiej, co w rzeczywistości jest – nomen omen – wygodną platformą do wprowadzania w życie antypolonizmu i antykatolicyzmu. Te bowiem „izmy” zawierają w sobie wszystkie „mądrości etapu”, na które da pieniądze i wesprze medialnie tzw. zagranica. A więc: tolerancja, kościół otwarty, uchodźcy, weganizm, „prawa kobiet”, mniejszości seksualne, „prawa czarnych” itd. itp. Rządząca koalicja stała się dla tych poczynań bardzo wygodnym przeciwnikiem.
Dające się policzyć na palcach jednej ręki próby odebrania jakiejś instytucji teatralnej z rąk lewaków okazały się porażkami (vide Teatr Polski we Wrocławiu, Narodowy Stary Teatr w Krakowie, Instytut Teatralny w Warszawie). Oczywistym być dla nas powinno, że wymiana tego czy innego dyrektora niczego nie załatwia. Teatr to o nie fabryka, gdzie produkuje się przysłowiowe śrubki. Śrubki są apolityczne, a ludzie pracujący w kulturze wręcz odwrotnie, bo to, co „produkują” z założenia apolitycznym nie jest. Zrobić śrubkę może i Eskimos i homoseksualista, ale aby móc realizować obecną ofertę instytucji teatralnych (z tymi śladowymi wyjątkami, które potwierdzają regułę), to nie można być ani katolikiem, ani patriotą.
Jak to działa w praktyce widać choćby w świecie mediów papierowych. Walczący kilka lat temu o drukowane polskie słowo jakoś nie wpadli na pomysł, aby przejąć Gazetę Wyborczą czy Politykę. Nowe tytuły powstały obok, od zera można powiedzieć, wręcz w kontrze do tamtych i im podobnych, których jest legion. I dokładnie tak samo musi się stać z teatrami.
Napisałem powyżej: „tak musi się stać z teatrami” i wiem, co napisałem. My już nie mamy czasu na „może trzeba”, ani nawet „powinno się stać”. Jakieś 20 lat temu odbicie instytucji kultury z rąk lewaków było jeszcze możliwe. Ale i dzisiaj – i tym bardziej wtedy – zabrakło woli politycznej, aby zło w kulturze nazwać złem, a jednocześnie jednoznacznie w praktyce zdefiniować dobro, rozumiane jako służba własnemu państwu i narodowi. Nie zdecydowano się – tak jak w jakimś konkursie na ważne stanowisko – określić warunków brzegowych dla funkcjonowania teatrów publicznych. Nie ma w tym nic dziwnego, że dający na teatry pieniądze oczekuje od biorącego wypełnienia określonych wymagań, np. repertuarowych czy edukacyjnych (szczególnie w przypadku szkół teatralnych). Ale na taką naprawę jest już za późno. Dzisiaj takie postawienie sprawy wiązałby się z larum podniesionym przez jaczejki marksizmu kulturowego. Krzyczano by, że państwo wprowadza cenzurę, faszyzm i w ogóle rozpętuje trzecią wojnę światową. Najgorsze, że dokładnie w ten sposób zostałoby to odebrane przez mocno zindoktrynowane społeczeństwo (w domyśle: elektorat). Biorąc to wszystko pod uwagę, pokrzykiwania niektórych o systemowej dekomunizacji kultury (bo wygrał Duda!) uważam za głupie i nieodpowiedzialne.
Wracając do teatrów, które muszą powstać, a jednocześnie odpowiadając na pytanie Pani Todd o ich polskie ukorzenienie, powtórzę, że trzeba tak zrobić, jak ze wspomnianymi mediami drukowanymi. Polski teatr ma powstać obok i w kontrze do toczonego przez gangrenę poprawności politycznej systemu kultury publicznej. I niekoniecznie musi się to odbyć w Warszawie. Jest wystarczająca ilość miejsc i ludzi, którzy to zrobią. To właśnie oni powinni zostać zauważeni i docenieni. Nie poklepywaniem po ramionach czy okolicznościowymi laurkami, ale konkretną pomocą. To ta, zepchnięta do undergroundu kultura, ten teatr ma stać się „oczkiem w głowie” władzy i wszystkich myślących poważnie o Polsce. To na widowni takiego teatru, może gdzieś w małej miejscowości na tzw. prowincji, powinien pojawić się Prezydent Andrzej Duda, by pokazać kierunek. Bo koniecznym jest, aby pierwsza osoba w państwie dowartościowała polski teatr, a tym samym polską kulturę.
A co z tą ponad setką teatrów publicznych w kraju? – ktoś zapyta. Odpowiem – niech sobie żyją. Musi być tak jak z finasowaniem „mordorowych” gazet, o których było powyżej. Jeżeli nadal istnieją, to tylko dzięki samorządowym księstwom i pieniądzom z zagranicy. Wystarczyło parę lat dokręcania kurka z państwowymi pieniędzmi aby nakłady wyraźnie spadły. Antypolonizm tych mediów jakoś „nie ma brania” u szerokiej publiczności. W przypadku scen teatralnych uwidoczniłoby się to dużo szybciej.
I jeszcze jedna myśl. Podczas każdych przegranych przez „Europejczyków” wyborów, co rusz nowi artyści wstydzący się biało-czerwonych barw się „wyprowadzają z tego kraju”. Niestety, wciąż kończy się na histerycznych obiecankach – bo niby gdzie mogliby mieć lepiej. Pani Małgorzato, Szanowni Państwo, mamy do czynienia – obrazowo to ujmując – z wampirami pijącymi naszą krew. Trupów się nie leczy, ich jad zabija. Róbmy polski teatr.
Tomasz A. Żak