„Nie ma weta, jest kompromis”. Na słowa podane polskiej opinii publicznej przez brukselską korespondentkę RMF FM Katarzynę Szymańską-Borginon czekał – jak się zdaje – cały kraj, a przynajmniej jego najświatlejsza, liberalna część. Pewnie w kilku miejscach nadwiślańskiej republiki strzelają teraz korki od szampana. Cieszyć powinni się jednak przede wszystkim eurokraci. W końcu to im udało się utrzymać na łańcuchu – ostatnio nieco wierzgającą – dojną krowę zapewniającą tanią siłę roboczą. Straszak w postaci groźby ograniczenia dostępności siana wystarczył bowiem do ujarzmienia Warszawy.
Ów łańcuch – jeśli już pozostajemy w bydlęcym klimacie – udało się nawet skrócić. Teraz bowiem nad każdym krajem Unii Europejskiej, a więc i nad Rzeczypospolita, wisieć będzie groźba odebrania brukselskich funduszy w przypadku łamania „praworządności”.
Wesprzyj nas już teraz!
A cóż to jest ta praworządność mocium panie? Ano, jak nie było tego wiadomo w przeszłości, tak nie wiadomo i dziś. Bo choć przez ostatnie kilka tygodni najpatriotyczniejsi z najpatriotycznych polityków polskiego obozu rządzącego słusznie zwracali uwagę na ów brak sprecyzowania tegoż terminu, to teraz Wielce Czcigodny premier Mateusz „Plus” Morawiecki – bez szczegółowego zdefiniowania kluczowego słowa – zgodził się wycofać weto wobec mechanizmu „pieniądze za praworządność”. Skoro zaś sami nie doprowadziliśmy do jej zdefiniowania, to zrobią to za nas mądrzejsi.
Czy zaś owi mądrzejsi za „praworządność” za kilka miesięcy nie uznają a to prawa do aborcji a to – o czym już wprost mówiono – prawa do tzw. małżeństw homoseksualnych? Czy też przestał się nagle liczyć argument o niezgodności z euro-traktatami uzależnienia wspólnego budżetu od zapisów prawa poszczególnych państw? Na te pytania premier zapewne nie będzie chciał odpowiadać.
Nie ma jednak wątpliwości, że szef rządu ustalenia euro-szczytu potraktuje jako kolejne zwycięstwo i kolejny sukces. Demokratyczni politycy porażek bowiem nie odnoszą, a przynajmniej, jak żyję, nie byłem świadkiem takiego przypadku. Nie da się więc nawet wykluczyć, że – idąc tropem Mickiewiczowskich „Dziadów” – Wielce Czcigodny Prezes Rady Ministrów powie o sobie: „nazywam się milijard – bo milijardy Wam załatwiłem”. I będzie to prawda, cała prawda i tylko prawda.
Premier przecież nam to wszystko załatwił najpierw w lipcu bohatersko godząc się – świadomie lub nie – na mechanizm „pieniądze za praworządność”, następnie zaś, równie bohatersko, wetując ustalenia na linii Berlin-Bruksela, by teraz honorowo wywieszać białą flagę w zamian za nic niewartą prawnie deklarację regulującą zakres stosowania bata wobec krnąbrnych członków Wspólnoty Świetlanej Przyszłości. A wszystko po to, byśmy mogli otrzymywać z brukselskiej studni bez dna pieniądze, które w sporej części sami do niej wsypujemy oraz by pozwolono nam czerpać z zaciągniętych kredytów (nie mówmy o ich spłacaniu, nie psujmy atmosfery).
Tylko malkontent i wróg wstającego z kolan rządu Najjaśniejszej Rzeczypospolitej mógłby twierdzić, że premier skompromitował się na całej linii i odniósł jedną z najbardziej widowiskowych porażek w ostatnich latach. Są przecież bowiem od bidy korzystne dla nas ustalenia szczytu UE, które co prawda nie mają mocy prawnej, ale – przynajmniej na razie – pozwolą mówić w Telewizji Publicznej o niesłychanym triumfie syna dumnego narodu. Za jakiś czas, gdy emocje opadną, a eurokraci zapewne przystąpią do działania w oparciu nie o jakieś ustalenia, ale niekorzystne dla nas rozporządzenie, dalej będzie można mówić o zwycięstwie, tyle tylko, że już nie praktycznym, a moralnym. Będzie też można – co traktujemy jako narodowy sport – mówić, że zdradzono nas o świcie. A jak innostrańcy wprowadzą nam obce naszej cywilizacji prawa, to winny będzie oczywiście Niemiec, Holender czy Szwed. No bo przecież nie premier.
Michał Wałach