Definicję „katolicyzmu otwartego” najlepiej ujął Chesterton, pisząc o tak zwanych reformatorach Kościoła: Taki reformator bierze coś, co nazywa się Kościołem, zakłada, że będzie to istnieć dalej, zakłada, że dalej będzie się nazywać Kościołem, i zgadza się na to pod warunkiem, że kompletnie przestanie to być Kościołem. Żywiąc zabobonny respekt dla nazwy, zamierza wywrócić na nice jego istotę.
Autor Ortodoksji dodawał zaraz: Więcej sympatii mam już dla ateisty, który mówi, że nie chce żadnego Kościoła, niż dla tych ślepych jak krety orędowników reform, którzy najpierw zakładają, że coś jest niezmienne, a potem rwą się, żeby to zmieniać. Z całym szacunkiem dla chrześcijańskiej historii można by rzec, że chcą tak przefasonować Kościół Chrystusowy, aż go własna Matka nie pozna.
Wesprzyj nas już teraz!
Takich „kretów” (alias modernistów, alias zwolenników „nowego paradygmatu Kościoła”) w Polsce aż do roku 1945 właściwie nie było na większą skalę. Zjawisko modernizmu w Polsce nie zyskało na początku dwudziestego wieku żadnego odzewu w gronie polskiego duchowieństwa oraz teologów (duchownych i świeckich). Jedyną znaczącą postacią, która ciepło pisała o francuskich modernistach (Loisy et consortes) był… Marian Zdziechowski, który po roku 1917 da się przede wszystkim poznać jako wybitny analityk bolszewickiego zagrożenia, a nie jako wielbiciel nowomodnych herezjarchów.
Swoją rolę w tym braku podatnego gruntu dla rozwoju modernizmu w Polsce odgrywał fakt, że przez cały okres rozbiorowy wszystkie „nowinki” próbowali zaprowadzać w polskim Kościele zaborcy, szermując przy tym hasłami: „nowoczesność”, „postęp”, „zerwanie z reakcyjną hierarchią”. Tak było w przypadku forsowanego przez austriackiego zaborcę od końca XVIII aż po połowę XIX wieku józefinizmu w Galicji, jak również wspieranego przez Bismarcka w okresie Kulturkampfu tak zwanego starokatolicyzmu (odmawiającego uznania dogmatycznych orzeczeń Vaticanum I w sprawie nieomylności Następcy Świętego Piotra wypowiadającego się ex cathedra w sprawach wiary i moralności).
Ksiądz doktor Wyszyński ostrzega
Posucha dla „katolicyzmu otwartego” trwała w Polsce przez całe dwudziestolecie, choć co bardziej uważni obserwatorzy dostrzegali niepokojące symptomy choroby umysłu i woli dotykającej polską inteligencję, a przecież to ona – a więc ludzie, którym wydaje się, że wiedzą (arcybiskup Fulton Sheen) – jest środowiskiem, w którym zazwyczaj rodzi się modernistyczne zagrożenie. Jednym z takich czujnych duszpasterzy był już przed 1939 rokiem ksiądz doktor Stefan Wyszyński. W swoich przedwojennych publikacjach zwracał uwagę na zmianę wektorów komunistycznej propagandy, która – jak pisał w opublikowanym w 1934 roku artykule Kultura bolszewizmu a inteligencja polska – nie kieruje się już do robotników, ale przede wszystkim do inteligencji. Wymowny był tytuł opublikowanego przez przyszłego prymasa na rok przed wybuchem wojny opracowania – Inteligencja polska w straży przedniej komunizmu.
Wytrzebienie polskich elit – w tym elit polskiego życia katolickiego (osób duchownych i świeckich) – w latach 1939–1945 i zainstalowanie przez Sowietów nad Wisłą komunistycznego reżimu stworzyło podatny grunt dla rozwoju w Polsce „katolicyzmu otwartego” w rozumieniu podanym na początku niniejszego artykułu. Od początku też zarysowała się specyfika polskiej odmiany „katolicyzmu otwartego”, który na równi z chęcią „reformowania” Kościoła miał ambicję zabierania głosu w sprawach stricte politycznych, stojąc zawsze po stronie „demokratycznego socjalizmu”.
„Krety” i „pożyteczni idioci”
W przypadku tygodnika „Dziś i Jutro”, a potem Stowarzyszenia „Pax” (za jednym i drugim stał Bolesław Piasecki), Chestertonowskie określenie „reformatorów” jako „kretów” nabierało dodatkowego kontekstu zjednoczeniowego. Głoszona przez Piaseckiego teza, że konfrontacja między kapitalizmem a marksizmem zakończy się zwycięstwem tego ostatniego, ale będzie to marksizm przezwyciężony w swych błędach filozoficznych przez katolicyzm, oprócz oczywistej niedorzeczności (czy marksizm bez swojej filozofii jest jeszcze marksizmem?), przyczyniała się przede wszystkim do działań rozkładowych, które służyć miały wyłącznie komunistom. Rozmowa Piaseckiego z generałem Iwanem Sierowem z NKWD (tym samym, który rozpoczął swą „karierę” w Katyniu, a skończy w 1956 roku w Budapeszcie) nie poszła na marne.
Zupełnie inne tło towarzyszyło „katolicyzmowi otwartemu” skupionemu wokół miesięcznika „Znak” i „Tygodnika Powszechnego”. Programowy dla tej grupy tekst – Maksymalne i minimalne tendencje społeczne katolików – opublikował w roku 1946 na łamach „Znaku” Stanisław Stomma. Artykuł był utrzymany w typowym dla krakowskich „katolików otwartych” mentorskim tonie zwłaszcza wobec zwykłych polskich katolików, którzy – zdaniem Stanisława Stommy – mają kłopoty z uniwersalnym odczuwaniem katolicyzmu, bo przeciętna masa polska jest zasadniczo prymitywno-witalna. (…) Dlatego też bardzo mocny kompleks nacjonalistyczny i skłonności do wprowadzenia religii w ten kompleks.
Wszystkie strachy „postępowych katolików”
Wychodząc z takich przesłanek w kolejnych dziesięcioleciach „otwarci katolicy” ze „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” będą wyrażać swój sprzeciw wobec odwoływania się przez Prymasa Wyszyńskiego do zbyt ludowego, zbyt masowego polskiego katolicyzmu, co grozi rewitalizacją syndromu endeckiego. Akcentowanie przez kardynała-prymasa narodowej wspólnoty Polaków jako narodu ochrzczonego (narodu milenijnego) i w związku z tym nawiązywanie przezeń do pojęcia Kościoła narodu ochrzczonego było dla tego środowiska budzeniem demonów polskiego nacjonalizmu. Na tym zresztą gruncie „otwarci katolicy” ze „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” spotkali się i szybko porozumieli z partyjnymi „rewizjonistami” usuniętymi z PZPR po 1968 roku.
W pełni zaś ta współpraca objawi się po roku 1989, zarówno w wymiarze politycznym (ROAD, Unię Demokratyczną, a potem do pewnego stopnia i Unię Wolności tworzyć będą ludzie wywodzący się z tych środowisk), jak i programowym. W odniesieniu do tego ostatniego aspektu należy wskazać na pełną jedność moralno-polityczną, jaka na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zapanowała między „Tygodnikiem Powszechnym” Jerzego Turowicza a „Gazetą Wyborczą” Adama Michnika. Do wspólnej niechęci wobec jakichkolwiek prób realnego – w sensie politycznym i ustrojowym – zerwania z komunizmem i jego emanacją w postaci postkomunizmu (lustracja, dekomunizacja) dochodziły wspólne nadzieje obu periodyków, że nad integryzmem górę weźmie w Kościele w Polsce duch aggiornamento.
Ta historia też zaczęła się w okresie PRL-u, gdy „otwarci katolicy” ze „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” zarzucali Prymasowi Tysiąclecia, iż nie dość szybko wdraża w Polsce tak zwane reformy soborowe i w ogóle obcy mu jest duch soboru. Zwróćmy uwagę, że obawy wobec afirmowanego przez kardynała-prymasa katolicyzmu ludowego szły w parze z obawami tego samego środowiska wobec katolicyzmu maryjnego, zbytnio ich zdaniem promowanego przez arcybiskupa Gniezna i Warszawy (jakby można było „zbytnio kochać” Matkę). I to wszystko w epoce, gdy Kościół w Polsce musiał walczyć o przetrwanie w starciu z komunistycznym reżimem, a ludzie wierzący zostali zepchnięci – jak mówił potem święty Jan Paweł II – do wielkiego katolickiego getta, getta na miarę narodu.
Mdłe, truistyczne pleplanie i środek zapobiegawczy
Trzeźwo myślący Stefan Kisielewski, od początku istnienia „Tygodnika Powszechnego” współpracujący z krakowskim periodykiem, w roku 1971 zanotował w swoich Dziennikach: Nie chce mi się też gadać z „tygodnikowcami”. Jerzy [Turowicz] zmarnował pismo: mogło być liberalno-opozycyjne, a zarazem zachowawcze, bo oparte na Kościele, tymczasem stało się mdło i truistycznie „humanitarne”, pozanarodowe, pleplające w kółko o dialogu i ekumenii, co ma się do dzisiejszego polskiego życia jak piernik do wiatraka. Kościół katolicki walczący z komunistycznym państwem o wolność duchową – to rozumie prymas [Wyszyński], tego nie znosi krakowski oportunista Turowicz, który chciałby tylko jeździć na zjazdy „postępowych katolików” za granicę i pleść truizmy o „opinii w Kościele”.
Po roku 1989 „katolicyzm otwarty” w Polsce wszedł w nową fazę. Poszerzył się zasięg jego oddziaływania (poprzez internet), a po śmierci Jana Pawła II w 2005 roku boleśnie objawił się w polskim Kościele deficyt pasterskich autorytetów. Mdłe i truistyczne pleplanie już nie tylko jest „humanitarne”, ale obejmuje swoją troską zwierzęta, które sądzić nas będą na Sądzie Ostatecznym (Szymon Hołownia). Do tego dochodzi „pleplanie” o genderyzmie (ksiądz Alfred Wierzbicki z KUL) i stały zestaw obaw przed „integrystami”, którzy nie chcą należeć do Kościoła papieża Franciszka (jakby Kościół był tego czy innego papieża).
Takiemu „pleplaniu” sprzyja zjawisko, które niemal siedemdziesiąt lat temu (w roku 1952) zdiagnozował Prymas Tysiąclecia, zauważając, że katolicyzm inteligencji w Polsce jest ciągle katolicyzmem Niedzieli Palmowej – o wielkim, ale słabym zapale, a trzeba, aby był katolicyzmem drogi krzyżowej – aż do Zmartwychwstania. Nie wystarczy nastrój religijny, konieczne jest życie religijne. Inteligencja katolicka – to znaczy życie katolickie. A ono wymaga zaangażowania całego człowieczeństwa, rozumu, woli i serca. Zachęcam do studiów filozoficzno-teologicznych.
Grzegorz Kucharczyk
ARTYKUŁ ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY W 73 NR. MAGAZYNU POLONIA CHRISTIANA