Walka o życie pana Sławomira z Plymouth, naturalny odruch wielu ludzi dobrej woli, zderzyła się z bezdusznością ludzi w kitlach i togach – wydawałoby się – powołanych do obrony ludzkiego życia i strzeżenia sprawiedliwości. Z okoliczności tej historii wyłania się nie tylko tragedia jednego pacjenta, jednej rodziny. Dzięki niej wyraźnie możemy dostrzec śmiertelną grozę systemowej bezduszności.
Wesprzyj nas już teraz!
Wielu spośród śledzących dramat naszego rodaka uwięzionego i zagłodzonego przez brytyjski szpital nie może nadziwić się, że lekarze i sędziowie z taką determinacją mogą dążyć do uśmiercenia niewinnego, bezbronnego człowieka. W czasach gdy kara główna dla największych zbrodniarzy coraz bardziej staje się reliktem przeszłości, równocześnie w prawdziwie bestialski sposób traktować można w majestacie prawa tych, którzy mają największe prawo oczekiwać opieki i wsparcia. Od razu nasuwa się tutaj przykład aborcyjnej zagłady, która pochłania każdego roku dziesiątki milionów istnień. To bodaj największy, najpowszechniejszy przejaw cywilizacyjnego upadku ludzkości, szczycącej się przecież nieustannie nowoczesnością i świetlanym postępem.
Zaledwie od czasu do czasu do masowej świadomości przebija się również kwestia ludzi pozbawianych życia z powodu podejrzenia, że ich dalsze istnienie rzekomo wiąże się z nieustającą udręką i upodleniem. Aby wyzwolić ich od tej perspektywy… zabija się ich w okrutny sposób, choć w białych kitlach i sterylnych warunkach. Jak głosi ulubiona formuła brytyjskich sądów – „w ich najlepszym interesie”.
Ojciec doktor Jacek Norkowski OP, lekarz i bioetyk, w swojej książce pt. „Człowiek umiera tylko raz” opisuje przypadek Kate Adamson. Kobieta w 1995 roku doznała obustronnego wylewu krwi do mózgu i przez 70 dni nie była w stanie skontaktować się z otoczeniem. Jej stan został określony jako wegetatywny. Pacjentka poddana została między innymi chirurgicznej operacji jamy brzusznej bez znieczulenia. Po odłączeniu od pokarmu i wody była morzona przez 8 dni. Uratował ją mąż, kiedy zareagowała na jego prośbę o mrugnięcie okiem. Steven Klugman zmusił szpital do przywrócenia elementarnej opieki. Zapowiedział, że pozwie do sądu osoby odpowiedzialne za decyzję o głodzeniu. Kobieta wspominała później, iż ból, którego doświadczała podczas zabiegu „na żywo” był mniejszy niż tortury doznawane przez ponad tydzień z powodu odcięcia pożywienia i płynów. Z czasem wróciła do samodzielnego życia.
Przytaczane przez autora wspomnianej książki przypadki i owoce prac naukowych wskazują na ogromną wolę przetrwania u pacjentów z uszkodzeniami mózgu, nawet przez wiele miesięcy niezdolnych do porozumiewania się. Również takich, którzy przed doznaniem urazów deklarowali, że nie chcą by w razie podobnego nieszczęścia podtrzymywano ich przy życiu.
W niewoli i izolacji
W relacjach mediów pan Sławomir często przedstawiany był jako pacjent w śpiączce. Taki stan diagnozuje się na podstawie konkretnych objawów: braku reakcji na bodźce, braku spontanicznych ruchów, odruchów, a także kontaktu słownego. W słynnym nagraniu dokonanym z ukrycia przez bliskich tuż przed świętami Bożego Narodzenia widzimy jednak, że chory reagował na obecność rodziny, płakał a jego wyraz jego twarzy wskazywał, że jest mocno przejęty. Świadczyłoby to o tak zwanym minimalnym stanie świadomości, co stwierdzili na podstawie swych dłuższych obserwacji poproszeni o opinie przez rodzinę lekarze spoza szpitala.
Później matka, siostry i siostrzenica pozbawione zostały możliwości dostępu do pana Sławomira pod pretekstem reżimu sanitarnego związanego z Covid. Całkowicie zdane były na informacje o stanie zdrowia pacjenta, przesyłane przez szpital drogą e-mailową. Kilka tygodni temu zamierzał odwiedzić chorego polski konsul. Wówczas na wniosek Derriford Hospital w ciągu czterech godzin zebrał się sąd, który… zabronił dyplomacie wstępu.
Wszelkie działania szpitala, wspieranego przez sądy brytyjskie, a nawet Europejski Trybunał Praw Człowieka, wskazywały na ogromną determinację nakierowaną na doprowadzenie do śmierci pacjenta. Placówka nie ukrywała nawet zamiaru pobrania narządów i – zgodnie z tamtejszymi przepisami – nie można było jej w tym przeszkodzić, chyba, że polskie władze skutecznie wyegzekwowałyby status dyplomatyczny nadany panu Sławomirowi. Niestety, od momentu przyznania takiego paszportu, działania MSZ nagle stały się albo głęboko zakonspirowane, albo jedynie pozorowane.
W kwestii „wszechwładzy” brytyjskiego szpitala nad ludzkim życiem przypomina się natomiast sprawa Alfiego Evansa, kilkuletniego chłopca cierpiącego na chorobę neurodegradacyjną i doprowadzonego do śmierci przez szpital Alder Hey w Liverpoolu. Władze placówki nie zgadzały się na przeniesienie chłopca za granicę do jednej z klinik, które deklarowały chęć leczenia małego pacjenta, a przynajmniej podtrzymywanie go przy życiu do czasu znalezienia odpowiedniej terapii. Także w tamtym przypadku tandem szpitalno-sądowy zgodnie twierdził, że „w najlepszym interesie” dziecka będzie zakończenie jego życia przez odłączenie od aparatury. O ile obecnie kierownictwo Derriford powoływało się przynajmniej na wolę żony pana Sławomira, to w casusie Alfiego decyzje rodziców nie miały w oczach sądów żadnego znaczenia.
Czy medycyna to… jeszcze medycyna?
– Problem nie narodził się wraz z przypadkiem naszego rodaka. On istnieje od dawna w brytyjskim prawie, które zezwala na zabicie człowieka po decyzji sądowej. Pomija się tylko nazwę „eutanazja”, ale w istocie o nią właśnie chodzi. Polega to na pozbawieniu chorego wody i pokarmu, ale w takim przypadku zabija człowieka odwodnienie – mówi w rozmowie z PCh24.pl ojciec dr Norkowski.
– Sytuacja, którą teraz obserwujemy, jest dla nas skandalem, ale za jeszcze większy skandal trzeba uznać, że w ogóle istnieje takie prawo. Nikt w tym kraju [Wielkiej Brytanii] przeciwko temu nie występuje. Ta kwestia nie jest w ogóle tematem debaty publicznej, a jeżeli już to bardzo ograniczonej. Cały system jest tak skonstruowany, że tacy ludzie nie mają szans na przeżycie – dodaje lekarz.
W opinii duchownego, chociaż większość z nas wciąż nosi przekonanie, iż cel medycyny stanowi ratowanie życia w każdej sytuacji i poszukiwanie rzeczywistego dobra pacjenta, to obraz ten należy już do przeszłości. Pomimo iż nie ogłoszono tego wszem i wobec, dowody na to dostrzec można bardzo wyraźnie. Młodzi lekarze opuszczający progi uczelni nie składają już przysięgi Hipokratesa, czyli m.in. zapewnienia, że nie zabiją swojego pacjenta. Tekst przyrzeczenia składanego obecnie zarówno w Polsce jak i w innych krajach nie zawiera podobnego sformułowania.
– Nie jest to przypadek. Buduje się takie systemy – jak w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych – gdzie legalnie można pozbawić człowieka nawadniania i podawania pokarmu, czyli zabić go, skazując przy tym na wielkie cierpienia. Widzimy, że to nieludzki system, ale on istnieje. To coś bardzo złowrogiego. Może mamy właśnie okazję by zwrócić na to uwagę aby w Polsce tego uniknąć – zauważa lekarz i bioetyk.
W przekonaniu naszego rozmówcy brakuje w naszym kraju ośrodków zajmujących się przywracaniem sprawności osobom z uszkodzeniem mózgu. Te, które funkcjonują, można policzyć na palcach: bydgoski ośrodek profesora Jana Talara, kliniki „Budzik” i „Światło”, być może kilka innych – to wszystko zbyt mało. Takie placówki powinny być rozmieszczone w miarę równomiernie na obszarze Polski by poszkodowani w wypadkach czy nagłych zdarzeniach skutkujących uszkodzeniem mózgu mogli być tam szybko dowiezieni na leczenie i rehabilitację.
– W podejściu do chorych z urazami mózgu dominuje utylitaryzm, właściwie na każdym etapie postępowania. Tak jakby system uznał, że to chorzy, którzy zbyt wiele kosztują, słabo rokują, w związku z czym albo pobieramy narządy, albo nie pobieramy a i tak kończymy ich życie – ocenia ojciec Jacek Norkowski.
– Praktyka profesora Talara wskazuje jednak, że jak najbardziej warto o nich zabiegać. Duża część tych chorych może pomyślnie przejść rehabilitację. Ludzie ci w dużym stopniu wracają do aktywnego życia. Nie muszą być jakimś wielkim ciężarem dla rodziny. Bardzo wielu pacjentów z ciężkimi przejściami zaczyna na przykład normalnie mówić, młodzi ludzie wracają na uczelnie – opisuje.
Są zatem możliwości by skutecznie pomagać osobom skazywanym dziś na wegetację bądź śmierć. Na rozwój tej dziedziny medycznej brakuje jednak pieniędzy, a może przede wszystkim chęci.
Naukowiec wskazuje, że podobnie jak w wielu innych krajach świata, także w Polsce, na uczelniach medycznych fałszywie definiuje się stan wegetatywny jako stan całkowitej utraty świadomości. Niezgodnie z prawdą mówi się, że brak odruchów pniowych i bezdechu oznacza śmierć człowieka. – To są nieprawdy medyczne służące podtrzymywaniu tego systemu w jego obecnym sposobie działania. Nie uczy się studentów o rehabilitacji, nie zaznajamia się ich z dorobkiem ośrodków, które tym się zajmują – zauważa lekarz. Ojciec Norkowski w swych pracach opisał wiele przykładów na to, jak złudne jest przekonanie, że człowiek nie będący w stanie dawać otoczeniu wyraźnych sygnałów, z całą pewnością stracił świadomość.
Ewa Błaszczyk z Fundacji „Budzik” nazywa ów system po imieniu. – Cywilizacja śmierci zajmuje się wartościowaniem jakości życia. U podstaw leży pytanie: kto komu dał takie prawo żeby decydował o życiu drugiego człowieka? Dla mnie jest kuriozalne, że człowiekowi, który żyje i ma szansę na zdrowie, tę szansę się odbiera, argumentując to jeszcze w jakiś idiotyczny sposób i wartościując, co jest godną śmiercią, a co jest niegodną śmiercią – powiedziała w internetowej audycji Wirtualnej Polski Newsroom.
– Nie chcesz się nim zajmować, oddaj go temu, kto chce – dodała aktorka od lat zaangażowana w pomoc osobom w stanie minimalnej świadomości, stanie wegetatywnym czy śpiączce.
Roman Motoła