W lutym 1846 roku zapłonęły polskie dwory szlacheckie w zaborze austriackim. Chłopi, na wieść o planowanym powstaniu „panów” przeciw „dobremu cesarzowi”, gromadnie stanęli do walki, jednakże wbrew nadziejom niepodległościowych insurgentów wybrali stronę zaborcy.
Sprzysiężenie
Kilka tygodni wcześniej w Krakowie odbyło się konspiracyjne zebranie emisariuszy z trzech zaborów, związanych z aktywnym na emigracji Towarzystwem Demokratycznym Polskim (TDP). Obecny na zebraniu Ludwik Mierosławski, aktywista zachodnioeuropejskich ruchów rewolucyjnych i wolnomularz (Wielki Wschód Francji), rzucił hasło wywołania jednoczesnego powstania w trzech zaborach.
Wesprzyj nas już teraz!
Przed wielu laty, w 1831 roku Mierosławski jako 17-letni młodzian wziął chwalebny udział w wojnie Królestwa Polskiego z Rosją. Od tamtego czasu był przekonany o własnym geniuszu militarnym, predestynującym go ni mniej, ni więcej, tylko do naczelnego wodzostwa w powszechnej wojnie o wyzwolenie ludów. Istotnie, w swoim długim, bogatym w wydarzenia życiu zdarzyło mu się dowodzić w kilku wojnach i powstaniach. Nieodmiennie ponosił klęski, co nie wpłynęło na zmianę wysokiej oceny własnej osoby ani posiadanych umiejętności wojskowych. Cało wynosił głowę z najgorszych opresji, którego to szczęścia, niestety, zabrakło wielu jego podkomendnym.
Trójzaborowe powstanie 1846 roku miało być wstępem do wielkiej rewolucyjnej kariery Mierosławskiego. Można zadumać się nad tym, jakim sposobem weteran wojny ‘31 roku, naoczny świadek klęski regularnych wojsk Królestwa Polskiego, stał się orędownikiem tak straceńczego zrywu? Czy naprawdę wierzył w zwycięstwo garści bezbronnych konspiratorów w jednoczesnym starciu z trzema zaborcami, z których każdy był w stanie wystawić nawet kilkusettysięczną armię?
Często spieramy się o szanse tego czy innego powstania, ale w wypadku trójzaborowej insurekcji trudno o czymkolwiek dyskutować. Była od początku skazana na klęskę; jedynym jej efektem mogło być – i było! – zniszczenie budowanych przez lata struktur konspiracyjnych, które dałoby się wykorzystać z lepszym pożytkiem dla Polski w razie zaistnienia korzystniejszej koniunktury międzynarodowej. Nadto planowany zryw skazywał na unicestwienie Rzeczpospolitą Krakowską – maleńkie polskie państewko istniejące na mapach Europy od 1815 r., ostatnią autonomiczną enklawę, w której mogła rozwijać się kultura polska, gdzie znajdowali schronienie uchodźcy polityczni i w miarę swobodnie działali emisariusze.
Jednakże werbalny, bezkompromisowy radykalizm Mierosławskiego trafiał do przekonania młodzieży wychowanej na dziełach romantyków, zgodnie z wezwaniami wieszczów „mierzącej siły na zamiary”. Adept Wielkiego Wschodu Francji zapewniał ze swadą, że powstańcy łatwo oswobodzą Poznańskie i Galicję, a następnie wkroczą do Kongresówki, aby rozgromić Moskali. Skwapliwie uwierzono mu, że na pierwsze wezwanie cały naród, jak jeden mąż, powstanie do walki.
To prawda, że wśród uczestników krakowskiego zebrania byli i tacy, którzy po cichu przyznawali się do wątpliwości. Wszelako nikt nie śmiał sprzeciwić się wygadanemu rewolucjoniście o europejskich koneksjach. Nikt nie powiedział mu otwarcie, że plecie egzaltowane bzdury, za które inni zapłacą krwią.
Wrzenie
Autorzy insurekcji mieli pomysł na poszerzenie szeregów własnych. Wierzyli, że drogą prostych dekretów zdołają przyciągnąć do powstania chłopów.
Istotnie, na wsi panowała potencjalnie zapalna sytuacja. Akurat w tamtych latach rozmaite klęski jeszcze pogłębiły przysłowiową galicyjską nędzę. Ludność nękały epidemie tyfusu i dyzenteria. Masowo padało od zarazy bydło. Ulewne deszcze zniszczyły zasiewy, czego następstwem był powszechny głód. Wielu chłopów rzeczywiście znalazło się w krytycznej sytuacji. Mieli niewiele do stracenia, co zdawało się czynić z nich dobry materiał na buntowników. Tyle, że pozyskanie takich desperatów wymagałoby od niepodległościowców długiej, zapewne wieloletniej pracy uświadamiającej. Tymczasem włościanie znaleźli sobie innego sprzymierzeńca.
Galicyjska wieś żyła w cieniu szlacheckich dworów. Wbrew lewicowym dziejopisom, współistnienie chłopów i szlachty nie przybierało postaci wyłącznie konfliktu. Jednakże, jak to w życiu bywa, sporów mniejszych i większych rzeczywiście nie brakowało. Austriaccy urzędnicy nie spieszyli się z wyjaśnieniem i rozstrzygnięciem problemów, bo przedłużające się zatargi były z ich punktu widzenia korzystne, absorbując energię polskich poddanych cesarza. Tym bardziej, że od pewnego czasu do czujnych uszu sług cesarskich docierały pogłoski o przekradających się przez granice emisariuszach, o pojawiającej się w obiegu zakazanej literaturze, o tajnych zebraniach w szlacheckich dworkach, o gromadzeniu tam broni. Władze pilnie obserwowały więc wiejskie spory, po cichu wspierając wybranych chłopskich liderów, stanowiących przeciwwagę dla wpływów dworu.
Takim właśnie lokalnym aktywistą był pewien „deputowany” (to jest wybrany przez chłopów ich reprezentant) we wsi Smarżowa koło Brzostka. Z pewnością była to postać nietuzinkowa. Przez dobre ćwierć stulecia toczył zacięty spór z szlachecką rodziną Boguszów. Raz po raz składał wizyty w starostwie tarnowskim, zarzucając Boguszom srogie przewiny i zbrodnie. Dwór odpierał te oskarżenia jako oszczerstwa, jednak chłopski „deputowany” cieszył się wyjątkowymi względami austriackich urzędników. Nazywał się Jakub Szela.
Wybuch
Powstanie trójzaborowe miało wybuchnąć w nocy z 21 na 22 lutego. Tymczasem już wcześniej aresztowania przerzedziły konspirację w zaborach austriackim i pruskim. W Poznańskiem wpadł w ręce policji sam Mierosławski – „genialny” wódz miał przy sobie dokładne plany zrywu, mapy, listę nazwisk dowódców organizacji. Do Krakowa wkroczył silny oddział austriacki. Część przywódców sprzysiężenia chciała odwołać insurekcję, jednakże działacze Jan Tyssowski i Ludwik Gorzkowski nakazali rozpocząć walkę.
W zaborach pruskim i rosyjskim doszło jedynie do paru drobnych potyczek. Odrobinę lepiej było w Galicji, gdzie powstańcom udało się przejściowo wyzwolić kilka mniejszych miejscowości. Na uwagę zasługują wystąpienia oddziałów chłopskich dowodzonych przez księży (jak atak na Sanok oddziału ks. Franciszka Łachety, czy słynne „poruseństwo chochołowskie” – wystąpienie górali z Chochołowa, Cichego, Dzianisza i Witowa, kierowane przez księży: Józefa Kmietowicza, Michała Głowackiego i Michała Janiczaka, takoż organistę Jana Kantego Andrusikiewicza). Po przejściowych sukcesach powstańców, wróg szybko odzyskiwał inicjatywę.
Niespodziewanie 22 lutego Austriacy ewakuowali swe wojsko z Krakowa. Wówczas wyszedł z ukrycia Rząd Narodowy z Tyssowskim na czele, który zaraz ogłosił w Manifeście do Narodu Polskiego zniesienie czynszów i pańszczyzny, stwierdzając, iż „jesteśmy odtąd braćmi, synami jednej Matki Ojczyzny, jednego Ojca Boga na niebie…”.
Entuzjazm w grodzie Kraka był powszechny. Niestety, w tym czasie w zaborze austriackim trwały już ataki watah chłopskich na oddziały powstańcze i dwory.
Rzeź
Kluczową rolę w tragedii odegrał starosta tarnowski Joseph Breinl. Wspierało go radą grono zaufanych doradców, których nazwiska utrwalił w swych pamiętnikach Franciszek Ksawery Prek, wybitny artysta i społecznik. Byli to komisarze cyrkularni Chomiński, Żminkowski, Leśniewicz („wszyscy trzej Rusini, najpodlejsze pod słońcem dusze”), następnie kanceliści Trojanowski, Zgorski, Wolfarth, wreszcie chyba najbardziej wpływowy w tym towarzystwie Żyd Izaak Luxenberg, dzierżawca propinacji w Tarnowie. Ten ostatni znany był z mętnych interesów prowadzonych na szeroką skalę. Zażyłe stosunki z austriacką administracją pozwoliły mu odegrać niepoślednią, a wyjątkowo złowrogą rolę. Jak zaświadcza Prek: „Żyd Luksenberg, który dzień i noc z Breinlem konferował, szachrował, Żydków swoich po wsiach rozsyłał, szpiegował, chłopów do zabójstwa i rabunków namawiał i pieniądze w nadgrodę za najokropniejsze zbrodnie rozdawał i przyrzekał”.
Już 18 lutego Breinl i jego pomagierzy zwołali do Tarnowa na naradę 70 zaufanych liderów chłopskich. Jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się napady na dwory. Nazajutrz zjawisko zyskało zatrważający rozmach. Dzikie hordy ruszyły zabijać, plądrować, palić. Szokowało okrucieństwo uczestników ruchawki. Zabójstw dokonywano przy pomocy noży, siekier, wideł, cepów, nieraz bestialsko torturując ofiary. Do legendy przeszły przypadki przerzynania „panów” piłami. Ginęli nie tylko przedstawiciele szlachty oraz ich służba; również księża katoliccy oraz chłopi, którzy próbowali powstrzymać morderców.
Rozeszła się wieść, że starosta Breinl wypłaca 5 florenów za pojmanego szlachcica, a 10 – za zabitego. W jeden dzień zwieziono przed tarnowski urząd 146 trupów, zmasakrowanych tak straszliwie, że zidentyfikowano tylko 30 ciał. Starosta zaprzeczał później, jakoby opłacał morderstwa, choć przyznał, że rozdał chłopom 4000 florenów z urzędowej kasy „w nagrodę za wierność cesarzowi”.
Rabacja (z niem. rauben – rabować) objęła znaczny obszar, choć miała różne natężenie. W obwodzie tarnowskim zrujnowano aż 90% szlacheckich gniazd; w sądeckim 77%. W bocheńskim i jasielskim legł w gruzach co trzeci dwór; w sanockim i wadowickim co piąty. W sumie zniszczono aż 470 dworów i pałaców. Dewastacjom i grabieżom towarzyszył wielki rozlew krwi. Zamordowano ok. 200 właścicieli dóbr i dzierżawców oraz kilkakrotnie więcej służby. Ogółem historycy doliczyli się co najmniej 1100 zabitych (z tego ¾ w Tarnowskiem) tylko podczas napadów na dwory.
Szczególnie złowrogą sławę zdobyła wataha Jakuba Szeli, odpowiedzialna za napady w Smarżowej, Kamienicy, Gorzejowej, Siedliskach, Bączałce, Grudnej, gdzie z wyszukanym okrucieństwem zamordowano ponad sto osób. Szela powołał „państwo smarżowskie”, z własną kancelarią i „wojskiem”. Skierował petycję do cesarza w imieniu 50 gromad wiejskich, domagając się zniesienia pańszczyzny. O niepokornym Jakubie mówiono na dworach całej Europy, rozpisywała się o nim światowa prasa.
Watahy atakowały również polskie oddziały powstańcze. Do największej tragedii doszło pod Gdowem, gdzie powstańcza partia pułkownika Adama Suchorzewskiego została rozgromiona przez austriackie wojsko oraz tłumy chłopstwa (zwerbowanego przez starostę bocheńskiego Carla Bernda). Doszło wówczas do mordowania wziętych do niewoli powstańców, do dobijania rannych leżących na pobojowisku. W tym jednym starciu poległo aż 154 polskich patriotów, z tego wielu z rąk chłopskich „braci”.
„Ręce za lud walczące sam lud poobcina” – napisał proroczo narodowy wieszcz. Tyle, że chłopscy poplecznicy austriackich starostów nie reprezentowali całego ludu. Wielu włościan nie chciało mieć nic wspólnego z grasantami. A bywało i tak, że zbrojne gromady kmieci stawały na drodze watahom, powstrzymując dzieło zniszczenia.
Klęska
Powstańcze władze w Krakowie próbowały przeciwdziałać rabacji, choć pomysł zbrojnego wystąpienia przeciw watahom nie zyskał akceptacji. Zamiast tego 27 lutego wyruszyła procesja religijna, prowadzona przez księży i zakonników. Jej organizatorzy mieli nadzieję na uspokojenie sytuacji. Jednakże w Podgórzu procesja została zmasakrowana przez wojsko austriackie.
Powstańcy zajmujący Kraków znaleźli się w rozpaczliwym położeniu. Insurekcja została zdławiona na ziemiach wszystkich trzech zaborów. Obszaru Rzeczypospolitej Krakowskiej gotowych było bronić 6000 ochotników, ale ledwie co trzeci z nich miał karabin bądź kosę. Tymczasem Austriacy skierowali do Galicji 55 000 żołnierzy, a znaczne siły nad granicą skoncentrowała również Rosja. W tej sytuacji 3 marca władze i wojsko powstańcze ewakuowały się do granicy pruskiej. W listopadzie Rzeczpospolitą Krakowską wcielono do Austrii.
Władze, po uporaniu się z „buntem polskich panów”, spacyfikowały następnie galicyjską wieś. Wojsko zapędziło chłopów do odrabiania pańszczyzny. Jakuba Szelę początkowo internowano w tarnowskich koszarach, potem jednak Austriacy nagrodzili go złotym medalem oraz 30 morgami ziemi (niektórym kojarzyły się z 30 srebrnikami) na dalekiej, mołdawskiej Bukowinie, bez prawa powrotu w rodzinne strony.
Rabacja zburzyła mit „dobrego chłopa – wiernego obrońcy Ojczyzny”, spadkobiercy kosynierów spod Racławic. Dostrzegano jednak inspirację austriackich prowokatorów. Kornel Ujejski wołał w Chorale:
O! Panie, Panie! Ze zgrozą świata
Okropne dzieje przyniósł nam czas,
Syn zabił matkę, brat zabił brata,
Mnóstwo Kainów jest pośród nas.
Ależ, o Panie! oni niewinni,
Choć naszą przyszłość cofnęli wstecz,
Inni szatani byli tu czynni;
O! rękę karaj, nie ślepy miecz
Znamię Kaina
– Mego dziadka piłą rżnęli… – wyrwało się Panu Młodemu z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego (1901). Rabacja pozostawiła bolesne rany. Musiało upłynąć wiele dziesięcioleci, by zaproszeni na Wesele wnukowie ofiar ruszyli do wspólnej zabawy z potomkami morderców. Dążyli do pojednania, starali się nie pamiętać o dawnych urazach: – Myśmy wszystko zapomnieli…
Ale jak zapomnieć o otwartych ranach, o nieukaranej zbrodni, jak wyrzucić z pamięci okrutną kaźń najbliższych?
…a ja bywał blisko, bywał,
Widziałem, patrzały oczy,
Jak topniał śnieg i krew spłukiwał…
– szepce jeden z gości. W końcu zjawia się także ON – umazany posoką Upiór rewolucji z twarzą Jakuba Szeli. Jak każdy nierozliczony zbrodniarz wykazuje się tupetem:
Przyszedłem tu do Wesela,
bo byłem ich ojcom kat,
a dzisiaj ja jestem swat!
Żąda dla siebie miejsca wśród społeczności. Szydzi z rozpamiętujących dawny dramat – toż jemu wystarczy kubeł wody, by obmyć się z krwi:
…ręce myć, gębę myć,
suknie prać — nie będzie znać…
Jednakowoż przelana niewinna krew naznaczyła go na zawsze. Nie zmyje jej z rąk, nie zetrze kainowego piętna, co wrosło w jego czoło.
***
Historycy lewicowi określają rabację mianem rewolucji i w tym przypadku można się z nimi zgodzić. Sceny grabieży galicyjskich dworów bywały bliźniaczo podobne do działań rewolucyjnego motłochu we Francji, Rosji czy na Ukrainie. Wypadki te różniły się jedynie skalą, bo w roku 1846 zaborca natychmiast skanalizował, a potem wygasił ekscesy. To także prawidłowość każdej rewolucji – kiedy krwiożercze watahy wypełnią już swe zadanie, wówczas wkracza Wielki Pacyfikator. Może być nim francuski konsul, austriacki starosta, bolszewicki czekista czy kto tam jeszcze, ktoś kto bez ogródek pokaże motłochowi jego miejsce w szeregu.
To nie przypadek, że rewolucjonistami ogłosili się uczestnicy ubiegłorocznych zamieszek w USA oraz lesbijsko-skrobankowe heroiny pałętające się po ulicach polskich miast. Współczesna amerykańska rewolucja przybrała postać „walki z rasizmem i policyjnym bezprawiem”, wyrażającej się przede wszystkim rabowaniem sklepów. Zapijaczona czerń świętująca ongiś w oparach wódki na zgliszczach polskich dworów nie stała moralnie niżej, niż dzisiejsze utytułowane aktywistki, wywrzaskujące kloaczne hasła pod kościołami.
Bo prawdziwa rewolucja to nie tylko Jakub Szela, ani kontrolujący go cesarscy urzędnicy, ani nawet „postępowa” ideologia. To problem tkwiący w samym człowieku. To ludzka skłonność do zła, do słuchania diabelskich podszeptów. To żądza zadawania bólu, deptania świętości, folgowania mrocznym instynktom – w tej krótkiej chwili, nim Wielki Pacyfikator ponownie skróci łańcuch.
Andrzej Solak