Abdykacja Benedykta XVI była jedynie ukoronowaniem nowej epoki w dziejach Kościoła. Epoki abdykacji. I wcale nie chodzi tylko o kolejne ustąpienia z Tronu Piotrowego.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie będzie to tekst o tym, że Benedykt XVI abdykował, ani o tym, że papież Franciszek po raz kolejny w wywiadzie prasowym zasugerował, że prędzej czy później uczyni to samo. Będzie to tekst nie o rezygnacjach papieży z pełnienia posługi, ale przyczynek do dyskusji o Abdykacji Kościoła – wielkim historycznym procesie, podczas którego przyszło nam żyć.
Kościół był przez wieki dla świata punktem odniesienia. Zarówno zwornikiem jak i twórcą cywilizacji. Nieomylnym nauczycielem Prawdy, strażnikiem prawa naturalnego, a więc i ostateczną podstawą samego porządku doczesnego. Ale abdykował.
Po Soborze Watykańskim II Kościół systematycznie rezygnował z misji naprawiania świata.
Abdykowaliśmy z nauczania o Jedynym Bogu, aprobując swoiste samo-przekształcenie się w olej napędowy do rozpędzonego silnika fałszywego ekumenizmu. Skutkiem tego procesu jest godna najwyższego pożałowania deklaracja z Abu-Zabi, podpisana między innymi przez papieża Franciszka. Z dokumentu wynika, że „wyrazem mądrej woli” JEDYNEGO BOGA ma być istnienie wielu religii.
Abdykowaliśmy z głoszenia Ewangelii Jezusa Chrystusa, godząc się na otwarcie wobec nienawidzącego Chrystusa świata i przyjmując elementy owej nienawistnej ideologii jako własne. Mimo słów samego Pana, mówiącego wszak: Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi.
Abdykowaliśmy z kształtowania porządku doczesnego, godząc się, ba! – nawet promując rozwiązania laicyzacyjne. Zupełnie jakby niepomni, iż zanim nastąpiły obecne pokolenia (trwające w nieszczęsnym uścisku z neomarksistowskimi laicyzatorami naszych czasów), laicyzatorami byli już Marcin Luter ze swymi poplecznikami, żądni katolickiej krwi rewolucjoniści francuscy, wszelkiej maści libertyni nazywani już przez świętego Piotra Apostoła synami przekleństwa, panteistyczni idealiści w rodzaju Georga Hegla, socjalistyczno-komunistyczni materialiści spod znaku Marksa i Engelsa, nihiliści w stylu Fryderyka Nietzschego, wreszcie socjalistyczno-rasistowscy naziści Hitlera.
Abdykowaliśmy z troski o własną Liturgię, najcenniejszy ziemski i widzialny dar poprzednich pokoleń Kościoła dla nas. W imię nowoczesności, chęci podobania się, otwarcia na innych tak szerokiego, że wyfrunęli swoi. Co doprowadziło do parodii sacrum, każdego dnia dokonującej się pod okiem biskupów powołanych przecież by strzec świętości Mszy.
Abdykowaliśmy z mecenatu piękna, z mecenatu sztuki. Z tworzenia cywilizacji par excellence, której wykształcona przez naszych przodków cywilizacja europejska – Christianitas – była najdoskonalszym przejawem.
Ile abdykacji w dobie Abdykacji?
Na to wszystko nałożyła się abdykacja, już z małej litery, Benedykta XVI, który głosząc przez lata krytykę hermeneutyki zerwania, swoją decyzją zerwał ze wszystkim, z czym kojarzyło się papiestwo, z najdłuższej papieskiej tradycji – a więc z piastowania Urzędu do końca. Z tego, co kardynał Dziwisz z obfitości serca określił tuż po abdykacji jako nieschodzenie z krzyża. Papież z Niemiec ustąpił, a papież z Argentyny zapowiada abdykację, ale nawet jeśli jej dokona, będzie to wyłącznie rezygnacja z pełnionego przezeń Urzędu.
Bo faktycznej Abdykacji Franciszek dokonał już przyjmując najzaszczytniejszy, a jednocześnie najtrudniejszy do pełnienia na świecie Urząd. Już wypowiadając swoje accepto, ów wyświęcony i ukształtowany całkowicie po Soborze Watykańskim II hierarcha wiedział, że jako biskup Rzymu będzie pragnął dokończyć rewolucję w rozumieniu papiestwa. Rewolucję, która trwała od pół wieku, a której nagły dynamiczny zwrot zgotował nam wszystkim Benedykt XVI.
Franciszek piszący już w pierwszym swoim dokumencie programowym o zbawiennej decentralizacji, wprost przyznał że nie uważa, iż należy oczekiwać od papieskiego nauczania definitywnego lub wyczerpującego słowa na temat wszystkich spraw dotyczących Kościoła i świata. Nie jest rzeczą stosowną, żeby Papież zastępował lokalne Episkopaty w rozeznaniu wszystkich problemów wyłaniających się na ich terytoriach. Do historii przeszło już określanie się przezeń głównie mianem Biskupa Rzymu czy dostrzegalna w watykańskich dokumentach rezygnacja z zaszczytów od wieków przynależnych papieżowi, jak choćby tytułu… Wikariusza Chrystusa.
Brawurowo sprawę tę opisał w głośnym tekście „Rzym bez Piotra” włoski publicysta Aldo Maria Valli, przez lata należący do mainstreamu wśród watykanistów, autor kilkudziesięciu książek, twórca programów i filmów dokumentalnych, korespondent prasowy podczas, bagatela, czterdziestu pielgrzymek Jana Pawła II.
„Rzym jest bez papieża. Teza, którą zamierzam poprzeć, może być streszczona w tych pięciu słowach. Kiedy mówię Rzym, nie mam na myśli tylko miasta, którego biskupem jest papież. Mówiąc Rzym, mam na myśli świat; mam na myśli obecną rzeczywistość. Papież, choć fizycznie obecny, w rzeczywistości nie jest tam obecny, ponieważ nie robi tego, co robi papież. Jest tam, ale nie wykonuje swoich obowiązków jako następca Piotra i wikariusz Chrystusa. Jest Jorge Mario Bergoglio, nie ma Piotra” – pisze Valli.
Watykanista przypomina, że Chrystus powołał Piotra i jego następców by „paśli Jego owce” . Dodaje przy tym, że dziś w Rzymie nikogo takiego nie ma. Valli pisze dalej: „Ja prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara. Ty ze swej strony utwierdzaj twoich braci. Tak mówi Jezus do Piotra. Ale dzisiaj Piotr nie pasterzuje swoim owcom i nie umacnia ich w wierze. Dlaczego? Ktoś odpowie: Bo Bergoglio nie mówi o Bogu, tylko o migrantach, ekologii, ekonomii, kwestiach społecznych. Ale to nie jest tak. W rzeczywistości Bergoglio mówi o Bogu, ale to, co wyłania się z całego jego przepowiadania, to Bóg, który nie jest Bogiem Biblii, ale Bogiem zafałszowanym, Bogiem, powiedziałbym, osłabionym, albo jeszcze lepiej, dostosowanym. Dostosowanym do czego? Do człowieka i jego żądania bycia usprawiedliwionym w życiu tak, jakby grzech nie istniał (…). Chcąc podkreślać tematy społeczne, można mieć autentycznie chrześcijańską i katolicką perspektywę. Kwestia Bergoglio jest inna: chodzi o to, że jego perspektywa teologiczna jest wypaczona. I to z bardzo konkretnego powodu: ponieważ Bóg, o którym mówi Bergoglio, nie jest tym, który przebacza, ale raczej tym, który usuwa wszelką winę”.
Aldo Maria Valli, gorący orędownik i obrońca poprzednich papieży, do momentu publikacji adhortacji Amoris Laetitia nie krytykował Franciszka. Wszystko zmieniło się po lekturze owego najsłynniejszego dokumentu tego pontyfikatu. Autor przypomina o tym w cytowanym tutaj tekście: „W Amoris Laetitia czytamy: Kościół musi towarzyszyć z uwagą i troską najsłabszym ze swoich dzieci. Przykro mi, ale tak nie jest. Kościół musi nawracać grzeszników. Po raz kolejny w Amoris Laetitia czytamy, że Kościół nie lekceważy elementów konstruktywnych w tych sytuacjach, które jeszcze nie odpowiadają lub już nie odpowiadają jego nauczaniu o małżeństwie. Przykro mi, ale te słowa są dwuznaczne. W sytuacjach, które nie odpowiadają nauczaniu Kościoła, również będą istniały elementy konstruktywne (ale w jakim sensie?); jednak misją Kościoła nie jest nadawanie ważności takim elementom, ale raczej nawracanie dusz na Bożą miłość, do której przylega się poprzez przestrzeganie przykazań”.
Wizja Kościoła z wizji Boga
Valli dobitnie udowadnia, że różnica w pojmowaniu posługi papieskiej przez Franciszka różni się radykalnie od tego, do czego przywykliśmy przez setki ostatnich lat z tego powodu, że wizja Boga, w którego wierzy Franciszek inna jest niż ta, której uczono katolików przez wieki. Inne rozumienie Boga (a przypomnijmy, że przecież tylko jedno rozumienie może być prawdziwe) prowadzi do innego rozumienia papiestwa, a więc i do innego rozumienia Kościoła oraz – co logiczne – jego roli w świecie i względem świata.
Jaka to wizja Boga? Oddajmy znów głos włoskiemu pisarzowi: „Ten Bóg, który ponad wszystko pragnie uwolnić człowieka od winy, ten Bóg, który szuka okoliczności łagodzących, ten Bóg, który powstrzymuje się od rozkazywania i woli rozumieć, ten Bóg, który jest blisko nas jak matka śpiewająca kołysankę , ten Bóg, który nie jest sędzią, ale jest bliskością, ten Bóg, który mówi o ludzkiej słabości a nie o grzechu, ten Bóg, który kieruje się logiką duszpasterskiego towarzyszenia, jest karykaturą Boga Biblii. Ponieważ Bóg Biblii jest tak cierpliwy, ale nie pobłażliwy; jest tak kochający, ale nie pobłażliwy; jest tak troskliwy, ale nie ugodowy. Jednym słowem, jest On Ojcem w najpełniejszym i najbardziej autentycznym znaczeniu tego słowa. Perspektywa przyjęta przez Bergoglio wydaje się być raczej perspektywą świata, który często nie odrzuca całkowicie idei Boga, ale odrzuca te cechy Boga, które są mniej zgodne z szerzącym się permisywizmem. Świat nie chce prawdziwego ojca, kochającego w takim stopniu, w jakim również osądza, ale raczej chce kumpla; albo jeszcze lepiej, współtowarzysza podróży, który pozwala rzeczom odejść i mówi: Kimże ja jestem, by osądzać?”.
Valli zaznacza również, że „u Bergoglio triumfuje wizja, która obala tę prawdziwą: jest to wizja, która mówi, że Bóg nie ma praw, ma tylko obowiązki. Nie ma prawa do tego, by oddawano Mu cześć godną Niego, ani do tego, by z Niego nie szydzono, ale ma obowiązek przebaczać. Według tej wizji, w przypadku człowieka jest odwrotnie: człowiek nie ma żadnych obowiązków, ale tylko prawa. Ma prawo do przebaczenia, ale nie ma obowiązku nawrócenia. Tak jakby dla Boga mógł istnieć obowiązek przebaczenia i prawo człowieka do przebaczenia”.
Autor stawia przy tym śmiałą tezę: „Dlatego właśnie Bergoglio, przedstawiany jako papież miłosierdzia, wydaje mi się być najmniej miłosiernym papieżem, jakiego można sobie wyobrazić. W rzeczywistości zaniedbuje on pierwszą i podstawową formę miłosierdzia, która należy do niego i tylko do niego: głoszenie prawa Bożego, a przez to wskazywanie ludzkim stworzeniom, z wysokości jego najwyższego autorytetu, drogi, która prowadzi do zbawienia i życia wiecznego”.
Ktoś może powiedzieć, że przecież papieża jest mnóstwo – w mediach, w wywiadach, w setkach książek itp. Valli zauważa jednak, że „owszem, być może nigdy wcześniej żaden papież nie był tak obecny i tak popularny. To prawda, ale on tam zawsze jest Bergogliem a nie Piotrem. Wikariuszowi Chrystusa z pewnością nie jest zabronione zajmowanie się sprawami tego świata. Wręcz przeciwnie. Wiara chrześcijańska jest wiarą wcieloną, a Bóg chrześcijan to Bóg, który staje się człowiekiem, który staje się historią; dlatego chrześcijaństwo stroni od nadmiaru spirytualizmu. Ale jedną rzeczą jest być w świecie, a czymś zupełnie innym jest upodobnić się do świata. Mówiąc tak, jak mówi świat i rozumując tak, jak rozumuje świat, Bergoglio sprawił, że Piotr wyparował i sam wysunął się na pierwszy plan. Powtarzam: świat, nasz świat zrodzony z rewolucji ’68, nie chce prawdziwego ojca. Świat woli towarzysza. Nauczanie ojca, jeśli jest on prawdziwym ojcem, jest pracochłonne, ponieważ wskazuje drogę wolności w odpowiedzialności. O wiele wygodniej jest mieć obok siebie kogoś, kto po prostu dotrzymuje ci towarzystwa, niczego nie wskazując (…). Kryzys figury ojca i kryzys papiestwa idą ze sobą w parze. Tak jak ojciec, odrzucony i zdemontowany, został przekształcony w rodzajowego towarzysza bez prawa do wskazywania drogi, tak samo papież przestał być nosicielem i interpretatorem obiektywnego prawa Bożego i wolał stać się zwykłym towarzyszem. (…) W ten sposób Piotr zniknął właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebowaliśmy go, by ukazać nam Boga jako wszechstronnego Ojca: Ojca kochającego: nie dlatego, że jest neutralny, ale dlatego, że osądza; Ojca miłosiernego: nie dlatego, że jest pobłażliwy, ale dlatego, że jest zaangażowany we wskazywanie drogi do prawdziwego dobra; Ojca współczującego: nie dlatego, że jest relatywistą, ale dlatego, że jest chętny do wskazywania drogi do zbawienia”.
W poruszającym fragmencie watykanista dodaje, że owo zjawisko „w dużej mierze sięga do nowej soborowej, antropocentrycznej formuły, począwszy od której papieże, biskupi i duchowni przedkładali siebie nad swoją świętą posługę, swoją wolę nad wolę Kościoła, swoje opinie nad katolicką ortodoksję, a swoje liturgiczne ekstrawagancje nad sakralność obrzędu. Ta personalizacja papiestwa stała się wyraźna od czasu, gdy Wikariusz Chrystusa, chcąc przedstawić siebie jako jednego z nas, zrezygnował z używania liczby mnogiej humilitatis, za pomocą której pokazywał, że nie przemawia osobiście, ale razem ze wszystkimi swoimi poprzednikami i tym samym z Duchem Świętym. Pomyślmy o tym: to święte My, które sprawiło, że Pius IX zadrżał ogłaszając dogmat o Niepokalanym Poczęciu, a także święty Pius X potępiając modernizm, nigdy nie mogłoby być użyte do poparcia bałwochwalczego kultu Pachamamy, ani do sformułowania dwuznaczności Amoris Laetitia czy indyferentyzmu Fratelli Tutti”.
Jeśli przyjąć punkt widzenia Valliego, z którym w wielu miejscach nie sposób polemizować, odkrywamy, że oto żyjemy u końca pewnego etapu smutnego procesu Abdykacji Kościoła. Procesu, którego wcale nie poszczególne papieskie abdykacje, jakkolwiek wstrząsające by dla nas nie były, są największym zagrożeniem. O wiele bardziej niepokojąca wydaje się, oparta na innej niż znana katolikom (w tym tysiącom dotychczasowych świętych, Ojców i Doktorów Kościoła) wizja Boga, wizja, której przyjęcie powoduje konieczność kontynuacji procesu Abdykacji, połączonego ze składaniem ukłonów przed światem, w którym to papież nie może być kimkolwiek innym niż kapelanem ONZ.
Święty Piotrze, módl się za nami.
Krystian Kratiuk