Historia Polski pełna jest chwil chwały i wielkich zwycięstw, jak też męczeństwa i walki do końca, której wygrać się nie dało. Te wszystkie wydarzenia musimy znać i być z nich dumni. Jednak obok nich w tysiącletnich dziejach naszego kraju zdarzyły się też takie momenty, na których samo wspomnienie powinniśmy gremialnie zanurzyć ręce w dłoniach i zapłakać ze wstydu. Jednym z takich momentów był podpisany dokładnie 100 lat temu, 18 marca 1921 roku, haniebny, zdradziecki i – powiedzmy to wprost – zbrodniczy traktat ryski.
Od setnej rocznicy odzyskania Niepodległości przez Polskę minęło już prawie 2,5 roku. Większość z nas zdążyła za ten czas zapomnieć, jak 11 listopada 2018 roku w tłumie 100 tysięcy ludzi śpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego na Rynku w Krakowie i placu Zamkowym w Warszawie oraz jak ulicami polskich miast przechodziły radosne parady wojska, harcerzy i zwykłych Polaków. 100 lat temu też mieliśmy w Polsce epidemie, „hiszpanki”, tyfusu, cholery i innych chorób, ale mieliśmy też epidemię głupoty, która ogarnęła polskich polityków, gdy tylko odrodzone Państwo Polskie okrzepło na tyle, żeby dać ówczesnym „elitom” złudne poczucie bezpieczeństwa.
Wesprzyj nas już teraz!
Za to ich poczucie w 1939 roku zapłacić miał cały naród. Ale już znacznie wcześniej, w 1921 i w latach kolejnych, zapłaciła za to część naszego narodu pozostawiona za Zbruczem na łaskę i niełaskę sowieckiego potwora, jak też narody ościenne: Ukraińcy i Białorusini.
Zmarnowana Wiktoria Warszawska
Kąśliwie, ale bez cienia przesady można stwierdzić, że my, Polacy, mamy długą i bogatą tradycję w marnowaniu swoich największych zwycięstw. Pozornie korzystny dla Korony Królestwa Polskiego II pokój toruński z 1466 roku, kończący wojnę trzynastoletnią, choć wrócił Polsce najbardziej strategiczne ziemie z Pomorzem Gdańskim na czele, to nie doprowadził do całkowitego zniszczenia Państwa Zakonu Krzyżackiego. W rezultacie wróg odzyskiwał siły, Polska musiała stoczyć z krzyżakami jeszcze dwie krwawe wojny, a Prusy Zakonne pozostały bardzo niebezpiecznym przyczółkiem Niemców na Wschodzie Europy przez następne czterysta lat, najpierw pod postacią zsekularyzowanych Prus Książęcych, a później Prus Wschodnich aż do końca II wojny światowej (dziś z przyczółku na ichniejszym Zachodzie korzystają Rosjanie w formie obwodu kaliningradzkiego). Z kolei Wiktoria Wiedeńska z 1683 roku, choć osiągnęła ten niekwestionowany sukces strategiczny, że definitywnie zakończyła turecką ekspansję na Europę, to nie przyczyniła się do umocnienia pozycji międzynarodowej Polski, a chyba wręcz przeciwnie: uratowana przez husarię Jana III Sobieskiego Austria raptem 90 lat później uczestniczyła w I rozbiorze.
Nie inaczej stało się z Wiktorią Warszawską roku 1920, wielkim zwycięstwem militarnym (z niektórych walczących tam sowieckich pułków pozostała zaledwie kompania), lecz kompletnie zmarnowanym politycznie. Po odparciu wroga spod bram Stolicy Wojsko Polskie wyruszyło z kontrofensywą na całej długości frontu, najpierw roznosząc w proch Armię Konną Budionnego w bitwie pod Komarowem i uwalniając Lubelszczyznę pod koniec sierpnia, a następnie wkraczając ponownie na Kresy Wschodnie we wrześniu. Na południu Polacy ze wsparciem skromnych oddziałów ukraińskich wyzwolili Galicję Wschodnią i przekroczyli Zbrucz, na północy wymietli sympatyzujące z bolszewikami wojska litewskie z okupowanej przez nie Suwalszczyzny, zaś decydujące o wyniku wojny starcie nastąpiło na środkowym odcinku frontu. W sześciodniowej bitwie nad Niemnem Polacy sforsowali Niemen w rejonie Grodna, po czym rozpoczął się jeden z największych momentów chwały w historii polskiego oręża: pościg za upokorzonymi, zdezorganizowanymi oddziałami bolszewickimi przez Białoruś, które uciekały w takim tempie, że gubiły nawet swoje karabiny, o działach nie wspominając. A czasami żołnierze Armii Czerwonej zabijali własnych dowódców i komisarzy politycznych, żeby móc się poddać Polakom.
Sytuacja Rosjan była tak dramatyczna, że dowództwo sowieckie błagało o zawieszenie broni. Pytanie, czy Polacy w 1920 roku mogli zdobyć Moskwę, dziś leży już niestety w obszarze political-fiction. Publikacji na ten temat powstała w ostatnich latach masa, lepszych i gorszych, mających więcej lub mniej wspólnego z materiałami źródłowymi. Nie ma zatem sensu powtarzanie wielokrotnie już podnoszonych tez i symulacji ewentualnego rozwoju sytuacji na froncie, gdyby Naczelnik Państwa Józef Piłsudski nie zdecydował się na zatrzymanie ofensywy. Fakty historyczne są takie, że 18 października 1920 roku, trzy dni po zdobyciu Mińska Litewskiego, obecnej stolicy Białorusi, Wojsko Polskie stanęło w miejscu, a gdzieniegdzie zaczęło nawet się wycofywać. 6 listopada zawarto zawieszenie broni. Wojna polsko-bolszewicka zakończyła się. Ale prawdziwy dramat miał dopiero nadejść.
Negocjacje pokojowe, czy pakt z diabłem?
Pomiędzy październikiem 1920 a marcem 1921 roku nie było oficjalnie żadnej, ustalonej granicy polsko-sowieckiej. Była tylko wygaszona linia frontu, obsadzona przez wojsko po obu stronach. Jeżeli istniała szansa, by zrobić więcej pod kątem militarnym w roku poprzednim, to na początku 1921 nie było już żadnej: bolszewicy właśnie dobili u siebie resztki rosyjskich kontrrewolucjonistów, stłumili bunty chłopskie włącznie z największym powstaniem tambowskim i stopniowo ściągali kolejne oddziały na zachód, tak aby skutecznie wywierać wpływ na polską delegację w czasie toczących się właśnie negocjacji w Rydze.
Dyplomaci w łotewskiej stolicy wiedzieli, że na zamrożoną linię frontu spływają świeże, sowieckie dywizje. Tak oto bezczynność Polski i zbyt szybkie zatrzymanie ofensywy jesienią 1920 roku obróciły się przeciwko nam już kilka miesięcy później. Niedobita na czas hydra lizała swoje rany; Armia Czerwona szybko odbudowywała siły, a z fabryk w środkowej Rosji wyjeżdżały kolejne partie karabinów, samochody pancerne i samoloty. W ten sposób Polska znalazła się nagle na pozycji przegranego: doszło do sytuacji bez precedensu w historii Europy, a może i świata, kiedy to delegacja zwycięskiego kraju musiała prosić o korzystne warunki pokoju przedstawicieli strony pokonanej! A stawka była bardzo wysoka, bo toczyła się o duże, ludne tereny, na których Polacy choć byli mniejszością, to jednak bardzo liczną.
Przypomnijmy, którędy przebiegała linia frontu w momencie przerwania działań wojennych 18 października 1920 roku, od południa do północy. Pozycje polskie na południu opierały się o granicę rumuńską, ok. 70 km na wschód od Kamieńca Podolskiego. Następnie szły na północny-wschód, częściowo opierając się o linię rzeki Boh, odbijały w lewo na zachód od Berdyczowa, a potem szły już niemal równą linią na północ, pozostawiając po polskiej stronie Nowogród Wołyński (w czasach I Rzeczpospolitej Zwiahel), na Polesiu pokrywały się na około 100-kilometrowym odcinku z przyszłą granicą ryską, ale już dalej na północy przechodziły przez Słuck, ok. 50 km na wschód od ostatecznej granicy II RP, i oczywiście pozostawiały po polskiej stronie Mińsk. Linia frontu rozmywała się na północny-wschód od Święcian (obecna Litwa), gdzie w szeregu rozsianych stanowisk bojowych żyły oddziały polskie, sowieckie i litewskie. A zatem bezpośrednio po ustaniu wojny polsko-bolszewickiej Polacy kontrolowali cztery ważne dla polskiej historii miasta zamieszkane przez dużą, polską społeczność: Kamieniec Podolski, Nowogród Wołyński, Mińsk i połowę Słucka, które na mocy traktatu ryskiego oddano bolszewikom! Choć to nie żadne odkrycie, lecz ogólnodostępny fakt historyczny, wciąż większość Polaków o tym nie słyszała.
Jednak obok sprawy polskiej i dążeń marksistowskiej rewolucji rosyjskiej w ówczesnej Europie Wschodniej tliły się jeszcze dwie sprawy narodowe: ukraińska i białoruska. Choć struktury państwowe Białoruskiej Republiki Ludowej nie istniały od 1919 roku, a Ukraińskiej Republiki Ludowej od lata 1920 roku, to wciąż walczyły resztki ich armii. Oddziały Armii Czynnej URL-u pod dowództwem atamana Symona Petlury biły się u boku Wojska Polskiego do samego końca wojny, przechodząc przez Galicję i Zbrucz w czasie kampanii jesiennej. Niedobitki armii białoruskiej, tzw. bałahowcy, wzięli z kolei udział w bitwie nad Niemnem – symboliczny, ale jednak. W sumie w czasie wojny polsko-bolszewickiej 1919–1920 po naszej stronie walczyło sześć dywizji i jedna brygada ukraińska oraz co najmniej dwa pułki białoruskie. Biorąc pod uwagę skalę działań wojennych, nie było to może jakieś potężne wsparcie militarne, ale na pewno ważne politycznie i propagandowo, zwłaszcza z punktu widzenia prób zmontowania federacji państw Europy Środkowej i Wschodniej skierowanej przeciwko Moskwie. A przecież autorem koncepcji federacyjnej był nie kto inny, jak sam marszałek Piłsudski, który zatrzymał ofensywę, kiedy Wojsko Polskie stało 40–50 km od Berdyczowa i Winnicy, gdzie bolszewicy nie mieli przygotowanych żadnych stanowisk obronnych!
Co zrobiono ze sprawą ukraińską i białoruską w Rydze? Podeptano ją. Nie zaproszono do udziału w negocjacjach ani przedstawicieli URL-u, ani BRL-u, za to zasiadła tam delegacja… Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej! Dla zdradzonych sojuszników to nie był już nawet policzek. To było naplucie w twarz i zmieszanie z błotem. Niedopuszczenie delegacji ukraińskiej do negocjacji pokojowych i zastąpienie jej czerwonymi aparatczykami z Kijowa było jednym z pierwszych warunków Moskwy, solennie wypełnionym przez Polskę przed przystąpieniem do rozmów. Wśród postanowień traktatu ryskiego znalazło się natomiast rozbrojenie wojsk ukraińskich na terytorium Polski i internowanie jej żołnierzy. Osadzeni na kilka lat w obozach filtracyjnych, ci młodzi chłopcy masowo umierali z powodu chorób i epidemii, tak jak w obozie na Dąbiu w Krakowie. Zwalniani z niewoli w połowie lat 20. z trudnością zaczynali życie od nowa, w większości przypadków osiadając na terenach wschodnich, zamieszkanych przez społeczność ukraińską.
Po 17 września 1939 roku wielu z nich NKWD wyprawiło w podróż w jedną stronę do Kazachstanu lub na Syberię. Ich dowódca, Symon Petlura, został wydalony z Polski po traktacie ryskim i osiadł na emigracji w Paryżu. Tam zginął pięć lat później, zamordowany w 1926 roku przez sowieckiego agenta pochodzenia żydowskiego Szolema Szwarcbarda. Skorumpowany francuski sąd upokorzył obecną na sali rozpraw żonę Petlury, uniewinniając mordercę z zarzutu zabójstwa, lecz skazując go na… 30 franków grzywny za koszty zmycia krwi Petlury z chodnika… Nie byłoby tej przelanej krwi, gdyby nie zdrada ryska.
Dwie dekady rzezi
18 marca 1921 roku delegaci Rzeczpospolitej Polskiej, Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej i Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej podpisali traktat pokojowy regulujący granicę pomiędzy Polską i ZSRS. Nowa granica, która przeszła do historii jako granica ryska, biegła od ujścia Zbrucza do Dniestru na południu, dalej na rzece Zbrucz, następnie lądem pomiędzy Mikaszewiczami a Zwiahelem, łukiem pomiędzy Berezyną i Prypecią aż do granicy z Łotwą na Dźwinie. Co bardzo wymowne, granica ryska miała podobny przebieg do granicy II rozbioru.
Opuszczenie większości terenów oddanych Sowietom w traktacie ryskim nastąpiło już wiele miesięcy przed jego podpisaniem, co może skłaniać do tezy, że wszystko było ustalone z góry, na najwyższych szczeblach władzy, niewykluczone że pomiędzy samymi Piłsudskim i Leninem, a polscy delegaci w Rydze byli jedynie figurantami. Z Mińska 14. Dywizja Wielkopolska wycofała się na rozkaz Piłsudskiego już kilka dni po jego zdobyciu. Jej żołnierze musieli odtąd żyć z obrazem zapłakanych twarzy polskich dziewcząt, które witały ich jak wyzwolicieli, a chwilę później zostały przez nich porzucone. W następnych tygodniach i miesiącach te same dziewczyny były masakrowane w kazamatach Czeki i nad dołami śmierci, często przed zabiciem okrutnie torturowane i gwałcone. To samo działo się w Kamieńcu Podolskim, opuszczonym w listopadzie 1920 roku. W tym samym czasie Wojsko Polskie na rozkaz oddało bez walki Słuck, a po zawarciu traktatu ryskiego wycofało się z jeszcze jednego miasta, Nowogrodu Wołyńskiego.
Próby oszacowania liczby ofiar sowieckich represji na oddanych przez Polskę terytoriach w miesiącach przed i po zawarciu traktatu ryskiego przekraczają dziś możliwości najlepszego nawet historyka. Śmiało można jednak mówić o tysiącach rozstrzelanych, z których wielu było Polakami. To jednak zaledwie początek gehenny, przez którą musieli przejść nasi Rodacy pozostawieni na pastwę losu za Zbruczem, jak też opuszczeni sojusznicy, Ukraińcy i Białorusini. Przymusowa kolektywizacja z nieprzeliczalnymi już dziś milionami ofiar, Wielki Głód na Ukrainie z lat 1932–1933 (6–7 mln, w tym 35 tys. Polaków), Wielki Terror 1937–1938 (ok. 1 mln ofiar, w tym 115 tys. Polaków rozstrzelanych w ramach tzw. operacji polskiej NKWD), a wreszcie II wojna światowa i przymusowy pobór mężczyzn polskiego pochodzenia do Armii Czerwonej, w której szeregach dowodzeni przez pijanych dowódców ginęli masowo od niemieckich kul i pocisków; ich liczby, nawet szacunkowej, nigdy już nie poznamy.
To wszystko są ofiary traktatu ryskiego. Zbrodniczego traktatu, który był zwieńczeniem polityki uległości wobec sowieckiego potwora i próby dogadywania się z diabłem. Za tę próbę Polska została surowo ukarana. 17 września 1939 roku Armia Czerwona, a za nią NKWD, przekroczyły granicę ryską na całej jej długości, przyłączając się do napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę, a ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow oświadczył, że traktat ryski od tej pory nie obowiązuje. Tak właśnie kończą się próby paktowania ze złem i układania się z Antychrystem.
Dziś mogiły znaczą szlak polskiego męczeństwa na Wschodzie, od Mińska po Kołymę. Musimy jednak pamiętać, nieważne jak bardzo ta prawda nie byłaby dla nas bolesna, że odpowiedzialność za te straszliwe zbrodnie ponosi nie tylko Związek Sowiecki, ale także polski rząd z Piłsudskim na czele, który umożliwił tworowi bolszewickiemu przetrwanie, nie dobił tej hydry wtedy, kiedy była najsłabsza, tylko pozwolił jej wyzdrowieć i stać się znowu silną. Traktat ryski był zbrodnią, popełnioną przez władze niepodległego Państwa Polskiego na własnych Rodakach, których pozostawiono na łaskę Czeki, jak też na narodach sąsiednich: Ukraińcach i Białorusinach.
Ta bolesna prawda musi w końcu wybrzmieć z ust najwyższych przedstawicieli Rzeczpospolitej, jeśli nie przy tej rocznicy, to przy kolejnych. Bo tylko stając w prawdzie, możemy czegokolwiek nauczyć się z historii. Cytując – o ironio! – głównego autora zbrodni ryskiej, Piłsudskiego – „naród, który nie zna swojej historii, jest skazany na jej powtarzanie”.
Marcin Więckowski
Zachęcamy do zapoznania się z głosami naszych komentatorów.
Do dyskusji w PCh24TV nad traktatem ryskim zaprosiliśmy
Jerzego Wolaka, Piotra Zychowicza i prof. Marka Kornata