Czy można spokojnie opisywać kolejne stadia upadku polskiego teatru? Nie, nie można. Wystarczy jedno przedstawienie z pakietu ostatnich premier, na przykład „Lilla Weneda” z Gdańska, aby móc zapomnieć o „szkiełku i oku” i poczuć jak w kieszeni otwiera się przysłowiowy scyzoryk. Dzisiaj, po ponad sześciu latach rządów „dobrej zmiany” z jednej strony, a z drugiej po tyluż latach aktywności „totalnej opozycji” trzeba szczerze powiedzieć, i to z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że nic już nie zagraża marksistowskiej kulturze w „tym kraju” (choć zawsze możemy liczyć na cud).
Zacznę od salonowych popremierowych „achów” i „ochów” dedykowanych w lutym bieżącego roku owej „Lilli Wenedzie”. Pierwszy cytat: „Pełnowymiarowa inscenizacja, z działającą na zmysły scenografią, doskonałą muzyką oraz wyraziście nakreślonymi bohaterami” i cytat drugi: „Powstał spektakl dla wymagającej publiczności, otwartej na sceniczne innowacje i przekroczenia”. Właśnie w taki sposób propagandyści współczesnego socrealizmu nawijają nam makaron na uszy, czyli używają słów, które coś powinny znaczyć, biorąc pod uwagę ich semantykę, a użyte do opisania przedstawienia w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku po prostu kłamią i już nic nie znaczą.
Wesprzyj nas już teraz!
„Lillia Weneda” – pomyślą ci, których jeszcze nie pozbawiono podstaw edukacji – to przecież dramat naszego romantycznego wieszcza, Juliusza Słowackiego, nawiązujący w swej konstrukcji do tragedii antycznej. Tak pomyślą i słusznie, ale to coś, co wyprodukowano w Teatrze Wybrzeże ma tyle wspólnego z oryginałem – użyjmy na tę okazję najbardziej adekwatnego zwrotu – co krzesło z krzesłem elektrycznym. To oczywiście nie po raz pierwszy, kiedy przedstawiciele „nowej normalności” w kulturze podnoszą rękę na narodową klasykę, a konkretnie na twórczość dramatyczną Słowackiego. Również „Lilla Weneda”, czyli dzieje barbarzyńskich zmagań Lechitów z Wenedami były już w tym duchu inscenizowane. Sześć lat temu na przykład wziął się za to Michała Zadara, osławiony znęcaniem się nad „Dziadami” Adama Mickiewicza, ale jego „wampiryczny” spektakl w Teatrze Powszechnym w Warszawie był zaledwie groteską opartą na zgrywie i wygłupie. Tymczasem Grzegorz Wiśniewski, reżyser wyprodukowanego w Gdańsku dzieła, jest śmiertelnie poważny. I to słowo: „śmiertelnie” w tym kontekście zdaje się być więcej niż adekwatne.
Wspomniana wojna dwóch pogańskich plemion niesie ze sobą śmierć, ale nie o ten fizyczny koniec ludzkiej egzystencji chodzi w spektaklu Wiśniewskiego. I być może – co paradoksalne – to jest jedyna rzecz, która łączy jakoś to przedstawienie z oryginałem. Bo na pewno nie to, że aktorzy posługują się tekstem Słowackiego, a teatr używa jego nazwiska i tytułu dramatu do firmowania swego tworu. To podobieństwo pokazuje nam jednak równocześnie fundamentalną różnicę: inscenizacyjny jad trupów Wiśniewskiego nie daje szans na jakikolwiek ciąg dalszy dla człowieka, bo nic poza jadem ta inscenizacja nie pozostawia w swej treści. Natomiast pełne zwłok pobojowisko Słowackiego, to jest tylko ostatni akord barbarzyńskiego świata bez Boga. Ten finał wieszcza skądinąd bardzo mi się kojarzy z zakończeniem filmowego arcydzieła Mela Gibsona „Apocalypto”. Przerażające rzezie Majów przerywa w tym filmie pojawienie się misjonarzy z Chrystusowym krzyżem, a w dramacie wyrzynanie się słowiańskich dzikusów zatrzymuje postać niosącego prawdziwą wiarę Świętego Gwalberta oraz objawienie się Bogarodzicy. I właśnie ta puenta została usunięta ze scenariusza Wiśniewskiego, a postać Świętego, kluczową przecież dla autorskiego przesłania, po prostu w ogóle wygumkowano. Usunięto również ewangelizacyjną relację pomiędzy misjonarzem Gwalbertem a tytułową bohaterką, będącą o krok od nawrócenia, co uzasadnia jej zachowania w kolejnych odsłonach dramatu.
Te na pierwszy rzut oka absurdalne ingerencje w tekst Słowackiego (zresztą nie jedyne w tym
spektaklu) wyglądają na jak najbardziej świadome. Z czego wynika, że reżyserowi nie tyle chodziło o usuniecie kontekstów chrześcijańskich, co o takie przedstawienie wiary katolickiej, do jakiego przyzwyczaiły nas już koncerty Nergala i feministyczne czy proaborcyjne marsze hunwejbinów sygnujących się czteromaliteramiplus albo znakiem pioruna. Mamy więc nad sceną odwrócony krzyż, choć – może dla zmylenia – jest on teatralnie „wyobrażony” przez wiszącą za nogi i z rozłożonymi rękoma postać poddanego męczarniom Wanada (może nawet ich króla). Mamy różańce traktowane jako ozdóbka damskich kostiumów oraz jako narzędzie mordu przez uduszenie. Ale główny bluźnierczy atak tego przedstawienia teatralnego jest skierowany przeciwko Matce Bożej i jest to zrobione „grubo”.
W „Lilli Wenedzie” Słowackiego ogromne znaczenie mają dwa przedmioty (rekwizyty), jeżeli tak można nazwać te użyte przez autora fizyczne ale i symboliczne znaki. A co bardzo ważne, stoją one w jednoznacznej opozycji do siebie. Mamy więc lirę króla Wanadów Derwida, która pełni rolę magicznego instrumentu przywołującego moce pozwalające pokonać i zabić przeciwnika (rzekłbym, że to taki pogański strunowy bęben wodo). Ale jest też umieszczony w pustelniczej celi św. Gwalberta obraz Najświętszej Panny Maryi pokój czyniącej. Obraz spłonie wraz z pomieszkaniem Gwalberta, gdy Ślaz, sługa zdradliwy i tępy podpali to miejsce. O tym, jak i o wielu, bardzo wielu innych wątkach dramatu widz nic się nie dowie z przedstawienia autorstwa Grzegorza Wiśniewskiego. Co do tych dwu przywołanych wyżej przedmiotów, to reżyser połączył je ze sobą jakby nigdy nic. W efekcie mamy lirę, która jest jednocześnie figurę Matki Bożej kiczowato pomazaną na czerwono-zielono, a więc w tym znaku Niebo zmieszano z piekłem. Dodatkowo owa figura-lira jest noszona przez Derwida na plecach niczym jakiś worek. A męskie plecy, na których podryguje ten zbeszczeszczony wizerunek Maryi są nagie i rytualnie wytatuowane. Nagość i tatuaże w różny sposób eksponowane, to w ogóle znak firmowy tego spektaklu, podobnie jak i anachroniczne kostiumy niczym z Mad Maxa albo – co chyba bliższe prawdy – te damskie kupione na jakiejś wyprzedaży w sklepie erotycznym, a męskie wypożyczone od uczestników którejś z gay pride.
Dla oglądu całości tego antykulturowego projektu scenicznego należy jeszcze zobaczyć drugą stronę opisanego w dramacie konfliktu, czyli Lechitów. Tutaj także bardzo trudno odnaleźć Słowackiego, za to z Wiśniewskim jest odwrotnie – poszedł na całość. Dwór króla Lecha i jego małżonki Gwinony reżyser ustylizował prostacko na jakąś mafijną gangsterską melinę, gdzie najważniejszym meblem jest stół bilardowy, a sam król to raczący się alkoholem i narkotyzujący się „psychol”. Gwinona w lateksowym płaszczu jest w tej parze „samcem alfa”, choć mocno chwiejnym, może ze względu na wysokie obcasy…
Dalsze wodzenie Czytelnika po tych bezdrożach teatralnego postmodernizmu nie jest chyba konieczne, bo po co nadmiernie ranić Państwa naturalny prządek moralny i estetykę. Potwierdzam tylko, że użyto większość z inscenizacyjnych chwytów znanych z tego typu przedstawień (industrialna scenografia, kamera na scenie i wielki ekran na horyzoncie, czyli wizualizacje, mikroporty przyklejone do twarzy aktorów, keczup w nadmiarze, ścieżka dźwiękowa z szlagierami popowymi itd. itp.)
Tak jak dla reżyserów epoki stalinowskiej – Dąbrowskiego, Dejmka czy Balickiego – zadanym bohaterem był budujący komunizm chłoporobotnik i inteligent pracujący, tak Wiśniewski,autor pokazanego w Gdańsku przedstawienia pt. „Lilla Weneda”, heroizmu postaci scenicznych szuka w genderyzmie, proponując odbiorcy osobniki płciowo nienormatywne, a z charakteru autystyczne. Trzeba tu powiedzieć, że jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy realizatorami propagandy kulturalnej socrealizmu a obecnymi . Tamci z ideologicznego założenia chcieli odrzucić całą klasykę i próbowali tworzyć swoją dramaturgię typu „Brygada szlifierza Karhana” . Tych obecnych już nie stać na własną literaturę, a ponadto ich ideologiczne programowe przesłanie zakłada dekonstrukcję i zohydzenie klasyki pod pozorem jej uwspółcześniania. I tak teatr oddala się od człowieka i coraz mu bliżej nam do bydlęcia. To więcej niż problem, bo o ile z upolitycznionej grafomanii da się otrząsnąć, to świątynie cywilizacji europejskiej, które zamienia się na stajnie i chlewy, mogą na długo zaniknąć pod warstwą mierzwy.
Tomasz A. Żak
Juliusz Słowacki „Lilla Weneda”, reż. Grzegorz Wiśniewski. Teatr Wybrzeże, Scena Kameralna w Sopocie. Premiera 26 lutego 2021 (ogląd online)