Do buntu w armii nie dojdzie, jednak autorytet munduru wraz z poparciem społecznym może okazać się poważnym narzędziem nacisku na władze – ocenia w rozmowie z PCh24TV Bogdan Dobosz, dziennikarz i publicysta, komentując apele francuskich żołnierzy o dramatycznej sytuacji wewnętrznej Francji.
W przestrzeni publicznej pojawiły się już dwa listy otwarte do polityków, podpisane przez część emerytowanych oficerów oraz ponad dwa tysiące czynnych żołnierzy, apelujące o przywrócenie porządku w zdominowanym przez przemoc, islamski i lewicowy terroryzm, napaści seksualne, zamieszki i inne negatywne zjawiska francuskim społeczeństwie. Z głosem tym należy się liczyć, zwłaszcza, że z prezentowaną przez wojskowych oceną rzeczywistości zgadza się – jak pokazują sondaże – prawie 70 proc. Francuzów.
Natomiast rząd udaje, że nadal nie widzi zagrożenia. – Zajmuje się posłańcami złych wieści, a nie samą diagnozą sytuacji. Głos żołnierzy wyraźnie pokazuje, że uznali sytuację we Francji za społecznie niebezpieczną. To nie bunt a żółta, może nawet pomarańczowa kartka pokazana politykom – tłumaczy Bogdan Dobosz, specjalizujący się w tematach francuskich dziennikarz i publicysta.
Wesprzyj nas już teraz!
Głos wojskowych może być też odpowiedzią na próby rozkładu tej instytucji przez ośrodki lewicowe. – Wojsko jest bodaj ostatnią instytucją we Francji zachowującą konserwatywne wartości, ale rozkład zaczął docierać również do armii. Ten „koronawirus postępu” zaczął się tam zadamawiać, mieliśmy ataki lewicowych polityków na armię, chcących przeprowadzić śledztwo w sprawie „faszyzmu” i „skrajnego nacjonalizmu” w jej szeregach (…) były sygnały, że jest tam za dużo „białego koloru” i przydałoby się więcej różnorodności. Niewykluczone, że takie historie sią też w wojsku bardzo źle odbierane i stąd też ten apel wojskowych – ocenia Dobosz.
– Myślę, że żołnierze odważyli się powiedzieć – korzystając z pozycji munduru – to, co i tak wszyscy wiedzą, ale nic z tym nie robią – dodaje. Natomiast, zdaniem publicysty, cała sytuacja może być też efektem pewnego przesilenia społecznego związanego z przedłużającym się lockdownem, ale i wzrastającym zagrożeniem lewicowego i islamskiego terroryzmu. – Zamieszki uliczne mają miejsce we Francji codziennie. Oprócz tego obserwujemy ciągłe podważanie tradycji, mamy lewackie bojówki atakujące podczas manifestacji policję, mamy wreszcie rewizję historii przez rasistowski ruch BLM, wyrzuca się z historii bohaterów bo mieli jakiś epizod kolonialny. Klasa polityczna wręcz dryfuje pomiędzy samobiczowaniem a polityczną poprawnością, wykazuje się tolerancją wobec islamskiego terroryzmu, a nawet społecznej przemocy – zauważa.
Dobosz tłumaczy, że po każdym akcie terroru; np. wobec nauczyciela Paty’ego, któremu obcięto głowę czy wobec zadźganych niedawno policjantów, rząd głośno ogłasza kolejne rozwiązania prawne o walce z terroryzmem muzułmańskim. Natomiast kiedy przychodzi do finalizacji, okazuje się, że takiej ustawie (np. o zwalczaniu islamskiego fundamentalizmu) „wyrwano zęby” i nie da się za jej pomocą zaprowadzić porządku. – Armia mówi temu wszystkiemu dość. Nie jest to moim zdaniem żadna groźba, ale wyraz troski konserwatywnej instytucji wobec liberalnego postępu dostrzeganego w republice – ocenia.
Co zatem musi się stać, aby społeczeństwo francuskie się przebudziło? Mieliśmy bunt żółtych kamizelek, dramatyczne apele policjantów, którzy nie pamiętają doby gdzie nie interweniowali w sprawie gwałtu, zamieszek czy ataków. Teraz z kolei głos zabrała armia.
Zdaniem publicysty, odpowiedzią na to pytanie do niedawna była postępująca gettoizacja społeczeństwa. – Ludzie nie zwracali uwagi na te problemy, gdyż mieszkali w swoich dzielnicach i nie zapuszczali się w niebezpieczne rejony się np. w północne przedmieścia Paryża. Kiedyś mieszkańcy porządnych dzielnic w Lyonie, Nicei czy Bordeaux tego nie dostrzegali, ale powszechność tych zjawisk sprawia, że coraz więcej osób zwraca na to uwagę – wyjaśnia.
– Przestępczość zaczęła pojawiać się także na francuskiej prowincji, do tej pory wolnej od przemocy i brutalizacji życia codziennego. Natomiast od czasu wprowadzenia programu relokacji imigrantów z centrów dużych miast na wieś, te negatywne zjawiska zauważa się także tam. Teraz już całe terytorium Francji objęte jest pożarem – tłumaczy.
Czy politycy się w końcu tym zajmą? W opinii publicysty, odpowiedź mogą przynieść przyszłoroczne wybory. Na poważnego kandydata wysuwa się w nich Marie LePen, nad którą do tej pory wisiał szklany sufit w postaci szerokiego obozu republikańskiego, zjednoczonego w walce z przedstawicielem opcji narodowej. Nie wiadomo natomiast, czy taka taktyka okaże się skuteczna w przyszłości. Od momentu opublikowania apelu, punkty procentowe ciągle spływają na konto Zjednoczenia Narodowego. – Myślę, że przyszłoroczne wybory będą decydujące jeżeli chodzi o przyszłość Francji – ocenia Dobosz.
Apel wojskowych jest jakimś ostrzeżeniem dla władz. Mundur we Francji cieszy się niezmiennym autorytetem, większym niż sędziowska toga. Badania wykazały, że postulaty opublikowane w pierwszym liście otwartym popiera ponad 50 proc. Francuzów, a ponad 30 proc. nie miałoby nic przeciwko przejęciu przez wojsko władzy. To są sygnały bardzo mocne.
Natomiast jeżeli chodzi o diagnozę sytuacji w kraju, zgadza się z nią nawet 70 proc. – Widać, że opinia tych żołnierzy, wywodzących się przecież z ludu, ma swoje odzwierciedlenie w społeczeństwie, a wykorzystując autorytet munduru można wywołać poważne naciski na władzę.
To jest niepokojący sygnał dla prezydenta Macrona i obozu władzy, ale nie sądzę aby doszło do jakiegoś puczu. Jest to po prostu głos rozsądku ludzi, którzy widzą, że Francja znalazła się w bardzo poważnej sytuacji – konkluduje publicysta.
Źródło: PCh24TV
PR
***