20 maja 2021

Ameryka: czas zbuntowanych oficerów?

(Fotograf: White House/Archiwum: Zuma Press)

Najpierw była Francja. Emerytowani generałowie, a następnie również liczni oficerowie w służbie czynnej nieoczekiwanie wkroczyli w politykę przestrzegając własny rząd przed wojną domową. Teraz w Ameryce, po miesiącach pogłosek o dymisjach i przymusowej indoktrynacji w siłach zbrojnych, ponad stu generałów i admirałów wydało publiczną odezwę ostro krytykując rządy prezydenta Bidena. Czyżby nowy prezydent utracił zaufanie swojej armii?

List amerykańskich generałów nie przebiera w słowach. Ostro piętnuje konkretne działania obecnej administracji i przestrzega przed „ostrym skrętem w lewo” wiodącym w stronę marksizmu. Sygnatariusze wzywają Amerykanów do podjęcia kroków w celu „ratowania Ameryki, naszej Konstytucyjnej Republiki”. Jest to więc poważna ingerencja wojskowych w politykę – co samo w sobie jest w Stanach Zjednoczonych bardzo nietypowe.

Tradycja delikatnej równowagi

Od samego początku historii Stanów Zjednoczonych kształtowała się tradycja apolitycznego wojska – tak silna, że emanowała ze Stanów na inne państwa. Tradycja ta mówi, iż wojsko powinno niemal jak karabin w rękach rządu – po prostu strzelać tam, gdzie zostanie skierowane, a poza tym, zawsze milczeć. Oczywiście w praktyce nigdy nie było możliwe pełne wdrożenie tej reguły. Trudno, żeby nawet zwykli żołnierze, a co dopiero wysoce wyszkoleni i doświadczeni oficerowie, nie mieli wyrobionego zdania o polityce swego kraju i trudno żeby czasem ich opinie nie odbiegały od poglądów wyrażanych w kręgach rządowych. Oczekiwano po prostu, że jeśli oficerowie wyrażają swój sprzeciw wobec polityki rządu, zrobią to wyłącznie w zaciszu urny wyborczej bądź też, jeśli nie mogą milczeć, podadzą się jednocześnie do dymisji. Dopiero przechodząc na emeryturę niektórzy generałowie decydowali się zaangażować w politykę, a charakterystyczne dla takich przypadków było to, iż ich pozycje polityczne były znacznie bardziej wyważone niż wśród cywilnych polityków.

Wesprzyj nas już teraz!

Klasycznymi przypadkami tej tradycji, jeszcze dwadzieścia lat temu, był generał Colin Powell – tak umiarkowany w swoich poglądach, że gdy przechodził na emeryturę wojskową zarówno Demokraci jak i Republikanie starali się o jego względy, a fakt, że zwyciężyli ostatecznie ci drudzy mógł wynikać bardziej z osobistych urazów niż z realnych przekonań generała. Później jako republikański sekretarz stanu nieraz ścierał się ze swoim prezydentem właśnie ze względu na swoje umiarkowane pozycje polityczne – a zwolniony z tego stanowiska w końcu w ogóle odpadł z partyjnej polityki.

Ten układ ma oczywiście drugą stronę: wojsko oczekuje od rządu, że ten nigdy nie zmusi swoich oficerów i żołnierzy do jawnie politycznych działań, które naruszyłyby ich własne wartości. Wojsko oczekuje, krótko mówiąc, że będzie zawsze działać wyłącznie w ponadpolitycznym interesie całego narodu: nigdy w służbie konkretnej partii czy konkretnej ideologii. Jeśli jednak bezstronność oficerów bywa trudna do utrzymania, tym większa jest pokusa po stronie polityków, aby „zabezpieczyć” wojsko troszcząc się o interesy oficerów sympatyzujących z poglądami rządzącej partii, a marginalizując tych bardziej „niepewnych”. Niemniej: dopóki temperatura politycznych sporów utrzymywała się poniżej bezpiecznego poziomu, również to zjawisko miało ograniczony charakter.

Powolne gotowanie wojskowej żaby

Tyle teoria. W praktyce nieraz można było zaobserwować przypadki odstępstwa od tej równowagi. Najsłynniejszym chyba przypadkiem po stronie wojskowych był generał MacArthur, który w trakcie wojny w Korei wyraził ostry sprzeciw wobec działań prezydenta Trumana, co skończyło się jego natychmiastowym zwolnieniem. Natomiast po stronie politycznej kłopoty zaczęły się trzydzieści lat temu – za kadencji prezydenta Clintona, który w znaczący sposób naruszył ideologiczną tożsamość armii narzucając nowe reguły odnośnie homoseksualizmu w wojsku.

Prezydent Clinton wprowadził „zaledwie” umiarkowaną zasadę don’t ask, don’t tell: wojsko musiało zdjąć zakaz przyjmowania homoseksualistów w swoje szeregi, ale nie wolno im było jawnie afiszować swoich dewiacji. Już ta zmiana wystarczyła jednak, aby zasygnalizować zbliżający się konflikt między wojskiem a coraz bardziej lewicującymi Demokratami. Ci ostatni odnotowali, iż ich nowa polityka wzbudza sprzeciw wojska i rozpoznali w tym sprzeciwie zagrożenie – opinia wojska, jednej z najbardziej szanowanych instytucji w kraju, miała swoją wagę zdolną przechylić szalę w niejednych wyborach. Toteż gdy po interludium prezydenta Busha Demokraci ponownie objęli władzę (w postaci ekstremalnie „postępowego” prezydenta Obamy), wkrótce rozpoczęła się cicha, powolna czystka. Aby zamaskować swoje działania, Demokraci nie uderzyli w generalicję, ale przede wszystkim w oficerów niższych szarży. Nikogo też nie zwalniano: po prostu pomijano w awansach „nieprawomyślnych”, a nagradzając tych, którzy najchętniej otwierali się na zmiany w wojsku. A zmiany były coraz ostrzejsze. Nie było już mowy o don’t ask, don’t tell – teraz narzucono wojsku pełną „tolerancję” dla wszelkiej maści dewiacji seksualnych.

Po ośmiu latach dyskretnej selekcji siłą rzeczy wojsko, które odziedziczył po Demokratach prezydent Trump było bardzo odmienne od tego, które zastał jego poprzednik. Sam Trump niewiele w gruncie rzeczy zrobił, aby ten trend odwrócić – to jeden z wielu błędów, które popełnił poprzedni prezydent. Niemniej wojsko jest instytucją naturalnie przyciągającą konserwatywnych patriotów w większym stopniu niż lewicowców, a Trump – przez samo tylko objęcie władzy – wzbudził nadzieję wielu wojskowych. Szóstego stycznia 2021 roku te rozbudzone nadzieje i entuzjazm miały się brutalnie zemścić na całym wojsku.

Biden przykręca śrubę

Słynny szturm zwolenników Trumpa na Kapitol – jakiekolwiek by nie były fakty wokół tego wydarzenia – dostarczył nowemu prezydentowi doskonałą wymówkę, aby rozpocząć prawdziwą, tym razem otwartą czystkę w wojsku. Wystarczyła obecność garstki wojskowych wśród protestujących na Kapitolu, aby – przy solidnej pomocy lewicowych mediów – wypowiedzieć wojnę „białym nacjonalistom” w wojsku, czyli po prostu zwykłym, konserwatywnie nastawionym wojskowym. Jednym z pierwszych rozkazów nowego sekretarza obrony Lloyda Austina było wstrzymanie wszystkich amerykańskich operacji wojskowych, tak aby w przeciągu 60 dni wszystkie jednostki wojskowe mogły przejść obowiązkowe „antyekstremistyczne” i „różnorodnościowe” szkolenie. Nikt nie miał wątpliwości, że podczas tego szkolenia wszyscy żołnierze znajdą się pod czujną obserwacją, a ci, którzy nie wykażą wystarczającego entuzjazmu dla „postępu”, mogą napotkać poważne problemy w swojej dalszej karierze.

Od tego czasu konserwatywne media zaczęły donosić coraz częściej o przy przypadkach żołnierzy i oficerów karanych za konserwatyzm. Wystarczał nawet „nieprawomyślny” żart w mediach społecznościowych, aby otrzymać reprymendę i zwichnąć swoją karierę – mocniejsze zaś przejawy konserwatyzmu kończyły się zwolnieniem. Wielu innych, licząc na to, że będą mogli dalej służyć swojej ojczyźnie, zaciska zęby i milczy, nawet gdy wojsko kompromituje się kolejnymi „poprawnościowymi” zagraniami, jak propagandowa publikacja zdjęć pierwszej „całkowicie homoseksualnej i wielorasowej” załogi śmigłowca…

W tym kontekście list emerytowanych wojskowych przez wielu został odebrany jako sygnał, że wojsko sięga limitu wytrzymałości. Niektórzy zadali sobie wręcz pytanie: czy jest możliwe, że w przyszłości armia amerykańska siłą powstrzyma postępy lewackich ideologii? Czy możliwy jest wariant chilijski, gdzie przed kilkoma dekadami na wezwanie konserwatywnego kongresu generał Pinochet powstrzymał antykonstytucyjną rewolucję prezydenta Allende?

Taki scenariusz wydaje się ekstremalnie nieprawdopodobny. Abstrahując od logistyki, która sprawia, iż w kraju rozmiarów Stanów Zjednoczonych pucz wojskowy graniczy z niemożliwością, trzeba stwierdzić, że wojsko amerykańskie jest obecnie całkowicie spacyfikowane. Rozkazy nowej administracji, pomimo iż naruszają w rażący sposób tradycję apolitycznego wojska otwartego dla wszystkich obywateli niezależnie od sympatii politycznych, nie spotkały się z żadnymi protestami. Media skutecznie wykreowały wrażenie, że armia, podobnie jak policja, jest kompletnie odizolowana od społeczeństwa, przeżarta rasizmem – i musi zostać drastycznie zreformowana.

We Francji, wkrótce po liście emerytowanych wojskowych, pojawił się kolejny list – tym razem anonimowych wojskowych w służbie czynnej. W Stanach, jak dotychczas, nie nastąpił taki kolejny list. Nawet jeśli pojawi się list czy deklaracja wojskowych w służbie czynnej, nie należy jej odczytywać jako sygnału, że wojsko jest gotowe podjąć kolejne kroki. Przeciwnie – listy te, tak w Stanach, jak zresztą również we Francji – wyznaczają limit tego, na co stać współczesnych wojskowych na zachodzie. Do jakich to bowiem poważnych działań wzywa Amerykanów ostry list emerytowanych generałów w celu ratowania Ameryki? Wzywa ich… do głosowania na dobrych kandydatów. Nic więcej. To chyba mówi wszystko.

Oczywiście być może w przyszłości pojawi się wojskowy, który zagra zbawienną rolę w amerykańskiej polityce. Jeśli jednak tak będzie, może to nastąpić tylko drogą generała Eisenhowera – gdyby jakiś konserwatywny generał stanął jako kandydat w wyborach prezydenckich. Musiałby to jednak być bohater wojenny, powszechnie rozpoznawalny i lubiany za jego wojskowe zwycięstwa. Ale wśród sygnatariuszy niedawnego listu nie ma nikogo kto spełniałby te kryteria, a inni generałowie – milczą. Póki co konserwatywni amerykańscy wyborcy, ściśnięci pomiędzy młotem lewicowej władzy a kowadłem kulturowego marksizmu przeżerającego wszystkie ich instytucje z mediami i uczelniami na czele – są zdani wyłącznie na siebie.

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(5)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie