No i wróciliśmy do punktu wyjścia. Podczas obrad w Magdalence komuniści rzucili hasło „Konstruktywna opozycja”, nazywając w ten sposób ludzi kojarzonych z „Solidarnością”, którzy usiedli z nimi do rozmów. W ostatnich tygodniach role się odwróciły, ale mechanizm pozostał ten sam. Tzw. obóz patriotyczny, post-solidarnościowy, na jaki jest kreowane Prawo i Sprawiedliwość, nazwał konstruktywną opozycją… post-komunistów i neomarksistów z Lewicy. Czy to zapowiedź przyszłej koalicji rządzącej Polską? TAK i to z co najmniej kilku powodów.
I Ty zostaniesz patriotą!
Wesprzyj nas już teraz!
1 lipca 2010, gdy trwała kampania wyborcza na urząd prezydenta RP, Jarosław Kaczyński przybył do Sosnowca, gdzie zaapelował do ówczesnego eurodeputowanego Adama Gierka, syna byłego pierwszego sekretarza KC PZPR, Edwarda Gierka, o poparcie. Prezes PiS powiedział wówczas, że Edward Gierek był komunistycznym, ale jednak patriotą.
– (Edward Gierek – red.) Działał w takich okolicznościach, jakie wtedy były, ale to, że chciał uczynić z Polski kraj ważny – w tamtym kontekście, w tamtych okolicznościach – to była bardzo dobra strona jego działania, jego osobowości, jego poglądów, wskazująca na to, że był komunistycznym, ale jednak patriotą – mówił wówczas Jarosław Kaczyński. – Opozycję jakoś tam tolerował, a nie zamykał do więzienia – dodał lider Prawa i Sprawiedliwości.
Wielu osobom w Polsce bardzo spodobały się te słowa. Część z nich z pewnością pamiętała „złote czasy Gierka”, czyli lata 70. XX wieku, kiedy to na niektórych sklepowych półkach pojawiła się Coca-Cola i prawdziwa czekolada, a propaganda rządowa była w stanie wmówić im, że Polska jest „ósmą potęgą gospodarczą świata”.
Liczni komentatorzy usprawiedliwiali słowa Jarosława Kaczyńskiego stwierdzeniem, że jest on politykiem i jako polityk wie doskonale, że musi przypodobać się niektórym wyborcom, aby zdobyć ich głosy w wyścigu o Belweder, a skoro znaczna część elektoratu dobrze wspomina czasy gierkowskie, to dlaczego nie puścić do nich oka?
Bardzo nieliczni zwrócili wówczas uwagę, że słowa Jarosława Kaczyńskiego nie są niczym skandalicznym, tylko w pewnym stopniu wyrażają jego poglądy polityczne, tzn. są komuniści dobrzy i źli. Tych pierwszych można wykorzystać dla dobra Polski, a tych drugich… w sumie też, jeśli zajdzie taka potrzeba. Najlepszym rozwiązaniem byłoby jednak napuszczenie jednych na drugich i dokooptowanie do budowy III RP tych, którzy w razie potrzeby staną po „właściwej stronie”.
Tego typu pogląd Jarosław Kaczyński prezentował dużo wcześniej, mimo że wielu wydaje się, iż było inaczej. Taki wniosek nasuwa się po przeczytaniu fragmentu wywiadu, jaki przeprowadziła z nim Teresa Torańska, który został opublikowany w książce „My” (1994, Oficyna Wydawnicza MOST). Ówczesny szef Porozumienia Centrum ubolewał w nim, że w wielu gabinetach polskich ministrów po 1989 roku nadal pracują ludzie zatrudnieni tam przez „Rakowskiego, Messnera , a może i Jaruzelskiego”. – Spotykam Waldka Kuczyńskiego. (…) Pytam go: kogo ty tam masz u siebie, jakich doradców wziąłeś? A on mi odpowiada: no, jak to kogo? tych samych, co byli. Pytam go jeszcze: znaczy tych samych, co miał Rakowski, Messner, Jaruzelski? A on normalnie: dokładnie tych samych. Tam ani jednego człowieka nie zmieniono – relacjonuje Kaczyński.
To jednak tylko jedna strona medalu. W książce „Michnikowszczyzna. Zapis choroby” Rafał Ziemkiewicz pisze: „Nie znam ani jednego jego (Jarosława Kaczyńskiego – red.) wystąpienia, w którym przejawiałby chęć do dekomunizowania sołtysów, do rugowania z życia publicznego nie to już, żeby wszystkich członków PZPR, ale nawet jej średniego aparatu. To były zwykłe insynuacje, które pozostały nam w pamięci wyłącznie wskutek tej asymetrii, iż michnikowszczyzna miała na swe usługi wszystkie media, a jej przeciwnicy zostali na długi czas pozbawieni głosu”.
Ziemkiewicz zwraca uwagę, że na początku III RP Jarosław Kaczyński mówił „o konieczności rozbicia solidarności między komunistami, wytworzonych w peerelu powiązań – o sprawieniu, żeby umoczeni w nieczyste interesy donosili na siebie nawzajem, żeby się, po prostu, bali i próbowali kitować – każdy na własną rękę, pogrążając pozostałych”.
„W jego (Jarosława Kaczyńskiego – red.) wypowiedzi rysowało się coś na kształt denazyfikacji w zachodnich Niemczech w latach czterdziestych, ograniczonej do grupy nazistów najbardziej winnych i najbardziej prominentnych. Można to nazwać ścięciem głowy; bez niej pozostałości nazistowskiego aparatu nie były już dla odbudowywanej demokracji groźne – choć oczywiście do rzeczywistego oczyszczenia wiele brakowało i te braki miały zostać nadrobione dopiero dwadzieścia lat później”, konkluduje Rafał Ziemkiewicz.
Co ciekawe – 30 lat temu w ten sam sposób postrzegali świat inni przedstawiciele obozu solidarnościowego. To właśnie wtedy obóz ideowy zdiagnozowany i opisany przez Rafała Ziemkiewicza jako michnikowszczyzna stworzył propagandowy stereotyp, że „demokracji w Polsce nie da się zbudować bez jakiegoś udziału ludzi dawnego reżimu, że Solidarność z dnia na dzień, ani nawet z roku na rok, nie obsadzi aparatu przymusu i sprawiedliwości, resortów gospodarczych, służb specjalnych swoimi ludźmi, bo po prostu tych swoich nie ma, i wiele czasu minie, zanim ich do tego zadania przygotuje”.
„My jesteśmy realistami, bo wiemy, że wolna Polska jest skazana jeszcze przez długi czas na komunistyczne kadry, i trzeba działać tak, aby te kadry były wobec niej lojalne”, relacjonuje autor „Michnikowszczyzny”. Właśnie tak samo kwestię tę widział i nadal widzi Jarosław Kaczyński.
Wystarczy popatrzeć na przeszłość polityków, którzy znaleźli się w rządzie za „pierwszego PiS-u” w latach 2005-2007. Oto kilka przykładów.
Romuald Poliński – podsekretarz stanu w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej w latach 2006–2007 z ramienia Samoobrony RP. W PRL-u wieloletni członek PZPR.
Janusz Kaczmarek – od 8 lutego 2007 do 7 sierpnia 2007 szef Ministerstwa Administracji i Spraw Wewnętrznych. Od 1986 roku był członkiem PZPR, a nawet odbył w czasach PRL szkolenie w Centrum Szkolenia Oficerów Politycznych w Łodzi. Według oficjalnej wersji wydarzeń miał on zataić swoją komunistyczną przeszłość. Pojawia się jednak pytanie: czy szef MSWiA nie powinien być „dokładnie sprawdzony”? Widocznie nie, jeśli to „nasz człowiek”.
Andrzej Aumiller – od 3 listopada 2006 do 13 sierpnia 2007 Minister Budownictwa z ramienia Samoobrony. Do 1990 należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, z ramienia której w 1989 został posłem na Sejm kontraktowy w okręgu Poznań-Stare Miasto.
Andrzej Kryże – od listopada 2005 do maja 2006 był z ramienia Prawa i Sprawiedliwości sekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości w okresie, kiedy urząd ministra sprawiedliwości sprawował Zbigniew Ziobro. Od maja 2006 do listopada 2007 był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. W PRL kolejno:
1 października 1970 – 13 listopada 1974: aplikant i asesor w okręgu Sądu Wojewódzkiego dla m. st. Warszawy,
14 listopada 1974 – 30 kwietnia 1975: sędzia Sądu Powiatowego dla m. st. Warszawy,
1 maja 1975 – 31 grudnia 1976: arbiter w Głównej Komisji Arbitrażowej,
1 stycznia 1977 – 12 czerwca 1983: sędzia Sądu Rejonowego dla m. st. Warszawy,
13 czerwca 1983 – do 31 sierpnia 1984: sędzia Sądu Rejonowego w Pruszkowie i prezes tego sądu
1 września 1984 – marzec 1990: sędzia Sądu Wojewódzkiego, a następnie Okręgowego w Warszawie.
Na powyższej liście znalazłoby się jeszcze sporo nazwisk łącznie z najsłynniejszym – Stanisławem Piotrowiczem, który od 5 grudnia 2019 pełni urząd sędziego Trybunału Konstytucyjnego, a przeszłości przez ponad 20 lat należał do PZPR i był prokuratorem, który przygotowywał akty oskarżenia przeciwko opozycjonistom.
Skoro tacy ludzie znaleźli uznanie w oczach Jarosława Kaczyńskiego to dlaczego nie mieliby go znaleźć Włodzimierz Czarzasty, Adrian Zandberg i Anna Maria Żukowska?
I Ty zostaniesz zdrajcą!
Przeświadczenie, że nową Polskę można zbudować razem z ludźmi starego systemu bądź ich ideowymi dziećmi to nie wszystko. Drugim czynnikiem, który sugeruje koalicję obozu, który sam nazywa siebie obozem patriotycznym – Prawa i Sprawiedliwości z kosmopolityczną Lewicą jest polityczny pragmatyzm Jarosława Kaczyńskiego. Można go zawrzeć w haśle „Z (prawie) każdym dla Polski”.
W latach 2005-2007 Prawo i Sprawiedliwość tworzyło koalicję rządzącą z Samoobroną Andrzeja Leppera i Ligą Polskich Rodzin Romana Giertycha. Lepper wielokrotnie podkreślał, że jego ugrupowanie jest partią lewicową. Z kolei osobą Giertycha i jego współpracowników lewicowi aktywiści straszyli się nawzajem jednocześnie prześcigając w porównywaniu ich do „najwybitniejszych faszystów”. Jak tłumaczono ten, na pierwszy rzut oka, egzotyczny sojusz? Dobrem Polski, które można osiągnąć pokonując „UKŁAD”, a w walce z „UKŁADEM” wszystkie chwyty dozwolone.
Oddajmy jeszcze raz głos Rafałowi Ziemkiewiczowi. „Na szefa PZU (za „pierwszego PiS-u” – red.), jednej z największych polskich instytucji finansowych poszedł więc adwokat, który nigdy nie zarządzał niczym większym od swojej kancelarii. Na ministra skarbu kolega ze studiów, na szefową telewizyjnej anteny znajoma mamy z rekolekcji. Że nie mają o tym pojęcia? Trudno, ci, co mają pojęcie, są z Układu. Na dodatek adwokat był umoczony w przekręty, a kolega od Skarbu okazał się mieć w życiorysie dość wysoką funkcję w PZPR. Że to ma się nijak do głoszonej odnowy moralnej? Kto tak mówi, ten widać jest też z Układu. Potem koalicja z szemranym typkiem skazanym pięcioma prawomocnymi wyrokami – nie protestować, to konieczność, walczymy z Układem! Potem wyciąganie spod tego typka jeszcze bardziej szemranej posłanki, na dodatek głupiej jak kilo kitu – paniusia skazana za fałszowanie podpisów, z wykształcenia szefowa punktu skupu mleka, stawia warunek, żeby ją zrobić wiceministrem? Nie ma problemu, mamy dużo stanowisk, a żeby wygrać z Układem potrzebujemy sejmowej większości za każdą cenę. Komu się nie podoba ten niewątpliwie był inspirowany przez Układ!”, czytamy w przywoływanej już „Michnikowszczyźnie”.
W roku 2015 przed wyborami parlamentarnymi w Prawie i Sprawiedliwości oraz zaprzyjaźnionymi z tym ugrupowaniem dziennikarzami trwała burzliwa dyskusja o ewentualnej koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym. Dla dobra Polski, oczywiście. Różnica polegała teraz na tym, że nie mówiono o walce z „UKŁADEM”, tylko o „ostatnich 8 latach”.
Kiedy w programie „Kropka nad i” Monika Olejnik zapytała Leszka Millera czy za Andrzejem Dudą stoi Jarosław Kaczyński, a ten odpowiedział „Za Andrzejem Dudą stoi naród” z miejsca były przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej stał się może nie autorytetem, ale na pewno ważnym ekspertem dla kilku „prawicowych tygodników”, które pisały laurki na jego temat, że to człowiek odpowiedzialny, który w końcu wprowadził Polskę do UE i w sumie współpraca z nim nie byłaby niczym złym. Dla Polski! Dla Polski solidarnej a nie liberalnej!
Są tylko dwie frakcje, z którymi Prawo i Sprawiedliwość, dopóki jego prezesem jest Jarosław Kaczyński nie wejdzie w koalicję – Platforma Obywatelska i Konfederacja. Koalicja z PO jest niemożliwa, ponieważ polska scena polityczna ostatnich lat została zbudowana na podziale PiS – PO, a personalnie Kaczyński – Tusk, Geremek, Kuroń, Michnik. Jest to podział tak stary jak sama III RP, który z roku na rok coraz bardziej się pogłębia. Nie wiadomo, która strona wywołała wojnę, a opinii na ten temat jest tyle, ilu każda ze stron ma zwolenników. Pewne jest jedno – porozumienie jest niemożliwe.
Jeśli zaś chodzi o Konfederację. Po pierwsze: tutaj podziały również sięgają początków III RP i sporów między jednym z liderów Konfederacji, jakim bez wątpienia jest Janusz Korwin-Mikke a Jarosławem Kaczyńskim. Z jednej strony niemal totalny liberalizm gospodarczy (Mikke), z drugiej socjalizm okraszony hasłem „wstawania z kolan” (Kaczyński). Prezes Prawa i Sprawiedliwości będąc 8 lat w opozycji wykonał tytaniczną pracę, aby wmówić społeczeństwu, że poza PiS nie ma w Polsce prawicy, a tacy ludzie jak Mikke są co najwyżej „dywersantami” na tejże prawicy. Po drugie: Jarosław Kaczyński nie ukrywa, że historycznie bliższy jest mu obóz Józefa Piłsudskiego, który najdelikatniej mówiąc, nie przepadał za Narodową Demokracją. Biorąc pod uwagę, że w skład Konfederacji wchodzą ludzie, którzy starają się kultywować Romana Dmowskiego jest oczywiste, że ludziom, którzy podważają geniusz Komendanta nie warto, zdaniem Kaczyńskiego podawać ręki. Nawet dla dobra Polski!
I tutaj wracamy do Lewicy, która jak wiadomo – zachowała się jak trzeba, jeśli chodzi o tzw. Fundusz Odbudowy i zagłosowała tak jak partia rządząca, czego nie zrobili z kolei posłowie PO i Konfederacji. Wniosek jest prosty – Lewica to konstruktywna opozycja, której głosy mogą w przyszłości się przydać, zwłaszcza, że koalicjanci PiS, czyli Solidarna Polska i Porozumienie są niepewni, co kilkukrotnie udowadniali.
Skazani na Amerykę?
Trzecią przesłankę wskazującą na to, że sojusz PiS z Lewicą jest nieunikniony stanowi decyzja amerykańskich wyborców z 3 listopada 2020 roku. Wtedy to obywatele USA zdecydowali, że nowym lokatorem Białego Domu i przywódcą najpotężniejszego mocarstwa świata będzie Joe Biden.
Porażka Donalda Trumpa całkowicie wywróciła koncepcję polityki zagranicznej PiS. Trump był przedstawiany przez obóz PiS jako wielki przyjaciel Polski; człowiek, który rozprawi się z całym złem świata i w razie potrzeby własną piersią zasłoni terytorium Rzeczypospolitej przed rosyjską agresją. Ekscytacja każdym miłym słowem, jakie w stosunku do Polski powiedział Donald Trump ze strony polityków PiS i sprzyjających partii rządzącej dziennikarzy była wręcz nie do opisania. „Trump nas kocha”, „Trump nas ozłoci”, „Trump nas chwali”. Zachwytom nie było końca i pal licho, że przysłał do nas, jako swojego ambasadora Georgettę Mosbacher – kobietę, która w oficjalnym piśmie do Mateusza Morawieckiego pomyliła nazwisko polskiego premiera oraz ustawiała do pionu polskie władze, gdy tylko w mediach pojawiała się informacja o próbie wprowadzenia przepisów, które mogłyby zaszkodzić amerykańskim firmom w Polsce. To wszystko było nieważne. Jedyne co się liczyło to miłe słówka Trumpa na Twitterze i jego niekończące się obietnice, które Polska sama musiała sobie sfinansować.
Joe Biden to totalne zaprzeczenie Trumpa. Jego program polityczny można zawrzeć w trzech punktach: LGBT, klimat, aborcja. Polityka zagraniczna partii Jarosława Kaczyńskiego doprowadziła do sytuacji, w której Polska nie ma praktycznie alternatywy – jedynym sojuszem, który jest w miarę realny, i który w dodatku trochę nas już kosztował jest sojusz z USA, z czego „Naczelnik” z Nowogrodzkiej na pewno zdaje sobie sprawę.
O ile PiS bez większej refleksji wdraża w życie kolejne szaleństwa ekologiczno-klimatyczne, o tym z LGBT i aborcją ma problem, żeby nie zrazić do siebie konserwatywnego elektoratu. Ostatnie wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego sugerują jednak zmianę w tej kwestii i aż strach pomyśleć, co będzie, kiedy ambasador USA w Polsce bądź inny przedstawiciel administracji Joe Bidena upomni nasze władze na arenie międzynarodowej.
Prawdopodobnie właśnie dlatego prezes PiS postanowił się zabezpieczyć i stąd coraz więcej pochlebnych słów pod adresem polityków Lewicy. Ewentualna koalicja z Lewicą pozwoli bowiem PiS upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli zdobyć plusa w Waszyngtonie i zachować przy sobie swój żelazny elektorat.
Dla dobra Polski!
Dla Polski!
Tomasz D. Kolanek