Instrumenty władzy w Kościele, także cenzura, nie zniknęły i nie znikną. Natomiast rozmyły się jej cele, zasady tej cenzury. W przeszłości cenzor ograniczany był własną rolą, sprawdzał, czy publikacja zawiera cokolwiek sprzecznego z nauką katolicką. Dziś uwagi cenzorskie pojawiają się jako wymaganie władzy wchodzące w rolę autora: dostosuj się, przyjmuj nasze zalecenia, choć i bez nich książka powinna spełniać autentyczne wymagania – mówi dr Paweł Milcarek w rozmowie z Pawłem Chmielewskim.
– Słowo „cenzura” – zauważa Paweł Milcarek– jest obecnie bardzo negatywnie nacechowane. Inaczej niż jego łaciński źródłosłów, tak jak ma to miejsce i w przypadku innych „strasznych” dziś słów: np. dyskryminacji. Jeśli czytamy o nich, widzimy w tekstach źródłowych z XIX, XVII w. itd., to ich znaczenie się przesuwa. Cenzura to termin techniczny, chodzi o wyznaczenie granicy, określenie tego, co zgadza się z nauką katolicką a co nie. W tym sensie, w dojrzałej nowoczesności wieku XX, św. Pius X wzmocnił taką działalność kontrolną po encyklice „Pascendi”, w trakcie kryzysu modernistycznego. Podjęte zostały rozmaite działania dyscyplinarne, wprowadzono wymaganie ustanowienia cenzorów w Kościołach lokalnych. Pamiętam jeszcze z czasów młodzieńczych lektur i formacji katolickiej, że spotykałem starsze książki i zainteresowanie budziły słowa: nihil obstat, imprimatur – tajemnicze łacińskie formuły. Nihil obstat wskazywało na to, że w książce nie ma treści niezgodnych z wiarą i moralnością katolicką – do tego właśnie ograniczał się podpisany cenzor. A cenzorami nie bywał byle kto, tylko teolodzy, ludzie znani. Analizowali książki wyłącznie pod kątem zgodności z nauką katolicką.
– Jak potem dowiedziałem się z historii Kościoła, pamiętników itd., można było ubolewać, że z urzędem tym mogły wiązać się nadużycia, że cenzor ciął nie tak jak trzeba. Prawdą jednak jest to, że cenzor kościelny miał jasno określone zadanie. Nie zajmował się tym, czy książka dobrze posłuży czytelnikowi, czy jest popularna, tylko tym, czy nie ma w niej czegoś sprzecznego z nauką Kościoła. Czasami cenzor zamieszczał notatkę mówiąca, że jego ocena nie oznacza, że podziela stanowisko przedstawione w książce. To bardzo piękna lekcja, na mnie robiło to wrażenie. Człowiek, który być może gruntownie nie zgadzał się z tezami zawartymi w książce, sprawdzał prostą, określoną rzecz. To łączyło autora książki i cenzora – mówił Milcarek. Jak dodał, dwie, trzy dekady temu dostrzegł istotną zmianę. Choć zaczęto unikać określenia „cenzor” i „cenzura”, publikacje proponowane do druku wciąż były poddawane ocenie, zmienił się jednak jej charakter.
Wesprzyj nas już teraz!
– Znam taki przypadek, dotyczący książki dla dzieci poświęconej przygotowaniu do I Komunii świętej. Zdaniem jej cenzora – było to w latach dwutysięcznych – książka była zbyt tradycyjna, za bardzo nastawiona na pobożność, za mało „otwarta”. To dziwne uwagi. Taka książka powinna spełniać wymagania cenzora. W tym przypadku duchowny wchodził jakby w rolę autora, a nie w konkretną rolę cenzora kościelnego. Instrumenty władzy w Kościele, także i cenzura, nie zniknęły i nie znikną. Natomiast rozmyły się cele, zasady tej cenzury. Przytoczony najpierw przypadek – w bardzo wielkim skrócie „przedsoborowy” – sprowadzał się do tego, że cenzor sam był związany pewną zasadą i nie mógł poza nią wychodzić. Jeśli potem, w okresie posoborowym, autor dostawał informację, że książka jest „zbyt przedsoborowa”, to był to zarzut tak rozmyty; oznaczał on tylko tyle, że trzeba ulegać władzy i temu, co władza aktualnie wymaga – zauważył redaktor naczelny „Christianitas”.
– Pojawia się sytuacja, w której autor otrzymuje szereg wskazań, że ma coś zmienić – bo tak właśnie chce władza. Myślę, że tego rodzaju praktyka ostatnich dziesięcioleci, nie tak manifestacyjnie cenzorska, a z drugiej strony związana z realnym wymaganiem władzy („dostosuj się, przyjmuj nasze zalecenia”), to system budzący, jak sądzę, i kumulujący o wiele większy rodzaj rozczarowania i potencjału buntu. Jeśli dzisiaj mówimy o pewnym wrzeniu wewnątrz Kościoła, to jest ono – podejrzewam – efektem także tego rodzaju praktyki nietłumaczącego się kontrolowania wydawnictw, w tym czy innym kierunku. Bo cenzor łapie z powietrza informację o tym, w którą stronę ma kierować i raz puszcza tak, a raz tak. To nie jest kościelny sposób postępowania, rzeczywiście przypomina to bardziej cenzurę w sensie politycznym, do której nastawiamy się z reguły źle – podkreślił gość programu.
Jak powinna więc wyglądać praktyka cenzorska w obecnych realiach? Co powinno być traktowane jako wykładnia autentycznej nauki katolickiej? Czy można mówić dziś o jasnej katolickiej doktrynie? – Chciałbym podkreślić, że rzeczą podstawową jest to, by działanie cenzury, takiego nadzoru, opieki nad katolickimi wydawnictwami, nie miała charakteru uzależnionego od powiewu mody. Nie chodzi mi o kierowanie się względami ideologicznymi, tylko o to, że nieraz instytucje wewnątrz Kościoła podatne są bardzo na chwilowe poruszenia. Dla przykładu: robi się niepokój wokół ruchu charyzmatycznego, więc cenzorzy zaczynają ciąć wszystko, co z tym związane. Bo „zrobiło się niebezpiecznie, przestaje się to obstawiać”. Podczas gdy przez dziesięciolecia promowało się to jako najlepszy sposób duszpasterstwa młodzieży itd. Tak zaskakujące zwroty, zajmowanie się przez chwilę tematami, które pojawiły się w złych snach cenzora: np. mariologia – w pewnym momencie traktowana jako obszar największego zagrożenia; bądź równie nagle niepokój o to, że ktoś napisał artykuł w „Tygodniku Powszechnym”. To za mało. Kościół nie powinien być rzucany skojarzeniami – powiedział Paweł Milcarek.
– Ktoś, kto zostałby należycie przygotowany przez Kościół do takiego zadania, jakim było zadanie cenzora – nie jest to funkcja polegająca na tym, że ktoś dostaje książki do czytania i wydaje o nich opinie, to funkcja porównywalna z taką, którą dzisiaj utrzymujemy w życiu cywilnym: są biegli, rzeczoznawcy, dla przykładu rzeczoznawcy ministerstwa edukacji, którzy zajmują się dopuszczaniem lub niedopuszczaniem podręczników do obiegu. Też moglibyśmy ich nazwać „cenzorami” ministerstwa. Nie użyjemy słowa cenzura, bo ktoś, kto ma odpowiednie kompetencje i nie zajmuje się wycinaniem niewygodnego, tylko usuwaniem tego, co błędnie sformułowane, kieruje się obiektywną normą. Gdzie szukać tej normy? Zawężając. Cenzor nie jest w Kościele od tego, by nagłaśniał, wzmacniał to co akurat wydaje się bardziej słuszne; od tego są autorzy. Cenzor jest od tego, żeby zgodnie z zawężającą zasadą prawno-kanoniczną, mówiącą że cenzor nie może wszystko, może niewiele, mniej, to żeby tak było cenzor powinien trzymać się podstawowych zasad dogmatycznych, powinien w związku z tym na końcu napisać „ja się z tą książką całkowicie nie zgadzam, ale nie ma w niej nic, co byłoby sprzeczne z dogmatem, nauczaniem Kościoła” – kontynuował gość PCh24TV.
Odnosząc się do kwestii tego, co należałoby w tym kontekście traktować jako prawidło nauczania w zakresie kary śmierci, Paweł Milcarek zauważył, że stanowi to pewne „wyostrzenie” problemu. – Parę lat temu nie miałbym żadnego problemu. Teraz zostaliśmy postawieni przez papieża Franciszka w sytuacji w której w sposób bardzo dyskusyjny nauka została sprecyzowana, a jednocześnie budując to precyzowanie, pamiętamy, na przeświadczeniu, że zmienia się aktualne nastawienie ludzi. Co oznacza swoją drogą, że jak to nastawienie się jeszcze zmieni, to zmieni się także i ta nauka. To oznacza, że jakby się jeszcze zmieniło to nastawienie, to zmieniłaby się i nauka. Jakby poważnie traktować to nastawienie, to oznaczałoby to, że ta ewolucja mentalności człowieka obecnego czasu może iść w tę lub w inną stronę. W tym sensie ktoś może słusznie argumentować, że nauka Kościoła za bardzo się nie zmieniła, bo znowu mamy sytuację w której istnieje pewna podstawowa dyrektywa moralna i zmiana kontekstu realizacji tej normy w społeczeństwie. No dobrze, to wyjście z tej trudności. Ale w sytuacji, w której ma się przed sobą książkę, np. książkę sprzed lat o. prof. Tadeusza Ślipko, w której dowodzi, że kara dopuszczalność kary śmierci znajduje się w samym środku moralnej nauki Kościoła i nie ma istotnych argumentów, aby ją obalić, to w sytuacji, w której książka taka ma być wznowiona, w przypadku cenzora kościelnego pojawia się pytanie: co on ma z tym zrobić? Według mnie, z dobrą wolą i w duchu katolickim, również z szacunkiem dla autorytetu Ojca Świętego, to jedno co należy zrobić – poza wznowieniem tej książki, bo to bardzo dobra, solidna praca – to równocześnie podać notatkę na wstępie, mówiącą że w dokumencie takim a takim nauczanie podane przez papieża Franciszka jest inne. Proszę bardzo. Tyle możemy i tyle, jak sądzę, powinniśmy. Takie dziwne wygibasy, pozwolę sobie na ten kolokwializm, jak wycinanie z książki fragmentów, opatrywanie zdań przypisami dezawuującymi – takie rzeczy się zdarzały w całym okresie posoborowym. Są kolekcje książek, z których „cenzor”, choć już nie będący cenzorem, albo wydawca o zapędach „cenzorskich”, z których wycinano rozdziału lub fragmenty, ponieważ wyobrażano sobie, że to nikomu niepotrzebne, bo to rzeczy sprzed soboru. Dostawaliśmy takie pocięte książki o. Woronieckiego, bo wydawało się, że fragmenty o Mszy świętej są zupełnie nieaktualne – mam takie. Albo wspaniałe dzieła o Misterium Paschalnym, czołowej idei teologicznej soboru, ale jako że był tam rozdział o obrzędach Wielkiego Tygodnia sprzed reformy posoborowej, to uznano że to za duży ciężar i cały rozdział wypadł z polskiego wydania. Tego typu śmieszne zabiegi, patrząc na to dziś, śmieszne pozostaną. Będą obciążone tym złym odium związanym ze słowem „cenzura” – podkreślił publicysta.
Z całością wywiadu zapoznać się można na kanale PCh24TV. Polecamy!