30 czerwca 2021

Demokracja ateńska? Demokracja ludowa? Demokracja liberalna? Dziękuję, postoję

„Kto nie wyciąga wniosków z przeszłości, skazany jest na powtarzanie błędów”, pisał w jednej ze swych książek jeden z najpoczytniejszych pisarzy świata Stephen King. Mistrz grozy nie odpowiada jednak na pytanie: dlaczego nie wyciągamy wniosków, a co za tym idzie, nie jesteśmy w stanie wyzwolić się z błędnego koła. Odpowiedź jest prosta – bo mamy demokrację! Kolejne głosowania, nie wiedzieć czemu nazywane „świętem demokracji”, jakie co jakiś czas odbywają się także i w Polsce, są tego najlepszym potwierdzeniem.

Od kilkudziesięciu lat w Polsce i na świecie niczym magiczne zaklęcie powtarza się przepiękny literacki (bo na pewno nie polityczny) bon mot autorstwa Winstona Churchilla, że „Demokracja to najgorszy możliwy system, lecz nie wymyślono lepszego”. Pierwsza część tegoż stwierdzenia jest w 100-procentach prawdziwa. Wystarczy spojrzeć na początki demokracji. Pierwszym wielkim „osiągnięciem” demokracji było skazanie na śmierć poprzez głosowanie Sokratesa. Drugim – Pana Jezusa.

W podręcznikach do historii jesteśmy uczeni o „wspaniałej demokracji ateńskiej”. Być może to przypadek, być może niedopatrzenie, ale tak się składa, że pomija się w tychże podręcznikach, że obejmowała ona od 8 do 10 proc. obywateli Aten. Prawo głosu miała tylko elita, cała reszta była pozbawiona „podstawowego prawa obywatelskiego”, za jakie jest uważane prawo wyborcze. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w I RP było więcej demokracji niż w wychwalanych pod sam Olimp Atenach, ponieważ w naszej ojczyźnie prawa wyborcze miało około 13-14 proc. obywateli.

Wesprzyj nas już teraz!

Przypomnijmy sobie jak wyglądała polityczna mapa Europy w latach 1938-1939. Istniały wówczas na jej terytorium dwie „czyste demokracje”: Czechosłowacja i Francja. Cała reszta państw starego kontynentu doświadczona kryzysami ekonomicznymi i politycznymi odchodziła od demokracji w stronę ustrojów o silnej władzy wykonawczej – autorytarnych i totalitarnych. Jak skończyły Czechosłowacja i Francja? W chwili próby okazało się, że są one najbardziej bezradnymi państwami w Europie – zwłaszcza uważana za potęgę i mocarstwo Francja, która rozpadła się w niecałe półtora miesiąca.

Podobnych przykładów pokazujących, że demokracja nie ma nic wspólnego z rozwojem człowieka jako jednostki, jak i całej ludzkości można przytoczyć setki. Najlepszym podsumowaniem będzie jednak fragment z książki „Polactwo” Rafała Ziemkiewicza:

„Zapadła mi boleśnie w pamięć scena z zachodniej telewizji, która relacjonowała przygotowania do przeprowadzenia w którymś ze spustoszonych afrykańskich krajów wolnych, demokratycznych wyborów. Owe wolne, demokratyczne wybory były oczywiście skutkiem jakichś międzynarodowych nacisków, miały położyć kres kolejnej międzyplemiennej rzezi i, sadząc po sączonych z offu bredniach, międzynarodowa opinia publiczna była z nich bardzo dumna. W obrazie zaś można było widzieć białych wolontariuszy, szczerze przejętych swą misją, jak pokazują mieszkańcom zapadłej wioski, gdzieś w głuchym buszu wprost z konradowskiego Jądra Ciemności karty do głosowania, i instruują, co należy z nimi zrobić. Ponieważ całą miejscową ludność stanowili analfabeci, więc karty miały charakter rysunkowy. Zamiast literek, wydrukowano na nich fotografie kandydatów i symbole ich klanów, które to klany na użytek wyborów Zachód nazwał sobie partiami politycznymi. Była więc partia oznaczona włócznią, była taka, którą symbolizował bęben, były inne jeszcze – miejscowa ludność miała zaznaczyć przy jednym z obrazków krzyżyk, potem wrzucić kartę do urny, i już. Taka prosta, magiczna czynność, i będziemy w tym kraju mieli demokrację. A jak demokrację, to i pokój, i dobrobyt. Wszystko dzięki temu, że analfabeci pozaznaczają krzyżyki na kartkach, a potem wrzucą te kartki do dużej kolorowej skrzyni, którą potem biali ludzie zawiozą gdzieś do stolicy, by nią nakarmić dobre mzimu demokracji. I ci ludzie, myślałem sobie, patrząc z opadniętą szczęką w ekran, na którym mądrzył się jakiś zachodni dyplomata czy wysoki komisarz ONZ, ci ludzie uważają się za bardziej cywilizowanych i mądrzejszych niż wierzący w skuteczność szamańskich pląsów i magicznych rytuałów buszmeni?”.

Spójrzmy teraz jak ewoluowała po II wojnie światowej demokracja w Polsce, która przepoczwarzyła się z demokracji ludowej w demokrację liberalną.

 

1946

Konferencja Jałtańska była jedną wielką zdradą naszych rzekomych sojuszników. Jedynym pozytywem, jeśli oczywiście użycie tego słowa nie jest nadużyciem, była nadzieja, jaką żywiło, i jakiej niczym tonący brzytwy uczepiło się wielu Polaków. Jałta wrzucała Polskę do bloku wschodniego i odbierała nam Kresy, ale jednocześnie dawała szansę. Szansę gwarantowaną przez zachodnie mocarstwa, że o tym jak Polska będzie urządzona wewnątrz zadecydują sami Polacy w wolnych wyborach. Wielu uwierzyło w te zapewnienia. „Przecież tym razem nie zostawią nas jak w 1939. Po prostu nie mogą tego zrobić! Są nam to winni”, tłumaczono sobie w powojennej, okupowanej przez Sowietów Polsce. Okazało się, że jak najbardziej Zachód może znowu zdradzić Polskę i zostawić ją na pożarcie już nie dwóch, ale jednego ciemiężyciela.

Komuniści zdawali sobie sprawę, że poparcie dla nich jest na granicy błędu statystycznego, dlatego postanowili skorzystać z „demokratycznych możliwości”, jakie mieli do dyspozycji, czyli w pierwszej kolejności w nieskończoność przesuwać termin wyborów. Według wstępnych planów miały się one odbyć zaraz po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, jednak po przeanalizowaniu sytuacji komuniści uznali, że nie mogą się na to zgodzić, ponieważ nie są odpowiednio przygotowani do tego typu operacji. Chcieli bowiem, aby wybory zostały przeprowadzone w momencie, w którym będzie wiadomo, że zostanie uzyskany wszelkimi możliwymi sposobami taki wynik, jakiego oczekiwali. Wiązało się to z osłabieniem przeciwnika, przede wszystkim podziemia niepodległościowego z WiN-em na czele i Polskiego Stronnictwa Ludowego, a także opanowaniem w pełni aparatu władzy, w szczególności aparatu represji.

Na początku 1946 roku komuniści znaleźli idealne rozwiązanie na „demokratyczne przejęcie władzy” – Referendum Ludowe. Było to genialne posunięcie, ponieważ z jednej strony pod pozorem ubóstwianej po II wojnie światowej przez Zachód demokracji stworzono piękną iluzję, że w Polsce oddaje się głos obywatelom. Z drugiej strony przedsięwzięcie to stanowiło próbę generalną przed ostatecznymi wyborami i pozwalało sprawdzić metody nacisku, terroru, propagandy i fałszerstw.

Referendum Ludowe nie miało na celu pytania Polaków o ich opinie. Treść pytań nie miała najmniejszego znaczenia. Istotne było to, czy Polacy opowiedzą się za władzą czy przeciwko niej.

Właśnie dlatego pytania były tak pomyślane, żeby trudno było odpowiedzieć inaczej niż „TAK”. Założono, że jeśli Polacy odpowiedzą po myśli komunistów, wówczas ci będą mogli ogłosić wszem i wobec: po co organizować wybory, skoro już teraz mamy demokratyczną legitymację dla naszych działań.

Komuniści wiedzieli, że najgroźniejszym przeciwnikiem jest dla nich PSL, więc pytania ułożono w taki sposób, aby to właśnie partii Mikołajczyka szczególnie trudno było namawiać Polaków do głosowania na „NIE”.

Widać to było już w pierwszym pytaniu: „Czy jesteś za zniesieniem Senatu?” Wiadomo było, że Stronnictwo Ludowe i cały Ruch Ludowy od momentu odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku i pierwszych dyskusji nad kształtem II Rzeczypospolitej zawsze były przeciwko drugiej izbie parlamentu. PSL od zawsze walczył o jednoizbowe, ludowe Zgromadzenia. Jak więc mógłby teraz mówić, że chce zachowania Senatu?

Drugie pytanie: „Czy chcesz utrwalenia w przyszłej Konstytucji ustroju gospodarczego, zaprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienie podstawowych gałęzi gospodarki krajowej, z zachowaniem ustawowych uprawnień inicjatywy prywatnej?”. Przypomnijmy: reforma rolna z 1944 roku była jedną wielką tragedią okraszoną ogromnymi nadużyciami, nieprawidłowościami, terrorem i morderstwami. Niestety w sytuacji, kiedy przez ostatnich kilkadziesiąt lat głównym hasłem Ruchu Ludowego było właśnie wezwanie do reformy rolnej jego przedstawiciele nie mogli powiedzieć, że nagle żądają jej odwołania.

I trzecie pytanie: „Czy chcesz utrwalenia zachodnich granic Państwa Polskiego na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej?”. To już prawdziwy majstersztyk. Nie pytano nikogo o utracone granice wschodnie. Pytano jedynie o tzw. „ziemie odzyskane”. Kto przy zdrowych zmysłach powiedziałby, że chce aby z powrotem Szczecin, Wrocław i inne miasta wróciły do Rzeszy?

W PSL-u rozgorzała dyskusja na ten temat. Gdyby realnie oceniać te pytania, to ludowcy musieliby powtarzać za komunistami „Głosujmy 3 razy TAK” i nawoływać do tego społeczeństwo. Gdyby faktycznie tak się stało i Polacy sami z siebie zagłosowali 3 razy „TAK”, to wtedy komuniści bez uciekania się do żadnych sztuczek, żadnych fałszerstw i terroru wygraliby to referendum, ponieważ tak czy siak ogłosiliby, że społeczeństwo popiera ich program.

PSL szukał czegokolwiek, żeby się różnić. Wiedząc, że wszystkie pytania są ułożone w taki a nie inny sposób, wybrali to, co ich zdaniem było najmniej istotne, czyli Senat i powiedzieli: Polacy w pierwszym pytaniu głosujcie na „NIE” – nie dlatego, że z zasady jesteśmy za Senatem, ale dlatego, że chronimy i staramy się utrzymać polskie tradycje ustrojowe. Dla społeczeństwa było to w miarę zrozumiałe, zwłaszcza że Polacy mieli świadomość, że nie treść pytań jest istotna, tylko to czy głosujemy za Mikołajczykiem czy za Gomułką.

Z kolei zrzeszenie „WiN” nawoływało: Polacy, głosujcie dwa razy na NIE i raz na TAK! WiN-owcy uznali, że nie mogą powiedzieć, że są przeciwko granicy zachodniej, bo to zbyt ważna sprawa dla Polski, a z drugiej strony dałoby to komunistom argument do ataku przeciwko WiN-owi, że są proniemiecką organizacją anty-polską.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że specjalnie do przeprowadzenia Referendum Ludowego do Polski przyjechali oficerowie z ZSRR. W Moskwie wierzono co prawda, że polscy komuniści poradzą sobie jeśli chodzi o kwestie wprowadzenia odpowiedniej dawki terroru i propagandy. Nie wiedziano jednak jeszcze, na ile mocarstwa zachodnie będą zainteresowane, aby pilnować przebiegu referendum i późniejszych wyborów. Rzeczywistość pokazała, że Sowieci zareagowali ze zbyt wielką paniką. Skończyło się tak jak zawsze – wszystkie zapewnienia Zachodu udzielone Polsce okazały się warte tyle samo co gwarancje udzielone Józefowi Beckowi na wypadek wojny z III Rzeszą Hitlera. Jedyna różnica z rokiem 1939 polegała na tym, że Zachód nie wypowiedział formalnie wojny Moskwie. Skończyło się na, prawdopodobnie nie do końca szczerym, oburzeniu.

Samo głosowanie w Referendum Ludowym było nieważne. Ważne było policzenie głosów. Komunistom nie chodziło tylko o to, żeby ogłosić ostateczny, sfałszowany wynik referendum. Oni chcieli również, żeby wszystkie protokoły na każdym etapie zliczania głosów potwierdzały ich kłamstwa. Krótko mówiąc: dokumentacja musiała zostać sfałszowana na każdym szczeblu od najniższego do najwyższego z dokładnością co do jednego głosu. Była to naprawdę ogromna operacja mająca za zadanie zamknięcie ust krytykom: jak cokolwiek może być sfałszowane, skoro wszystko się zgadza?

Prawdziwe wyniki Referendum Ludowego, które komuniści skrupulatnie notowali, pokazało im, że społeczeństwo sprzeciwia się moskiewskim pachołkom w Polsce. Z drugiej jednak strony „czerwoni” dostali jasny sygnał, że w Polsce mogą wszystko, a tę możliwość dała im… DEMOKRACJA!

PSL z kolei dowiedział się, że społeczeństwo jest albo po jego stronie, albo po stronie jeszcze bardziej antykomunistycznie nastawionej niż jego działacze. Ludowcy byli przekonani, że jeśli będą normalne wybory, to je wygrają w cuglach. Wiedzieli jednak, do jakich metod posuwają się komuniści. Stanęli więc przed pytaniem: co dalej robić? Nie było na nie jednoznacznej odpowiedzi. W debacie PSL-u wykrystalizowały się dwa główne stanowiska.

Pierwsze: wiedząc o fałszerstwach i terrorze komunistów trzeba twardo stać po drugiej stronie jako opozycja wobec „bloku demokratycznego”, utrzymać swoją tożsamość i swój program oraz próbować wygrać te wybory, licząc na to, że może na przykład świat zachodni uzna, że wybory to jednak zbyt poważna rzecz i nie pozwoli na fałszerstwa. To była opcja Mikołajczyka.

Druga opcja związana z Czesławem Wycechem mówiła: to nie ma sensu, bo komuniści nas wymordują, bądź w najlepszym wypadku zamkną w więzieniach. Nawet jeśli wygramy to i tak ogłoszą inny wynik. Jeśli chcemy uratować byt Ruchu Ludowego, jego jakąkolwiek podmiotowość i wpływ na losy państwa, to jedynym wyjściem jest przystąpienie do Bloku Demokratycznego, czyli wejście w sojusz z komunistami. Zrezygnujmy z wyborów i zgódźmy się na ustalenie wyniku wyborów jeszcze przed wyborami i weźmy tyle, ile nam dają – w ten sposób uratuje się cokolwiek.

W tamtych czasach tak się nie stało, ale co się odwlecze to nie uciecze. Propozycja powróciła podczas obrad okrągłego stołu. Wtedy została przyjęta.

 

1989

Euforia, jaka zapanowała w większości polskich domów 5 czerwca 1989 roku, kiedy to kolejne komisje wyborcze ogłaszały lokalne wyniki wyborów kontraktowych, to dla wielu Polaków jeden z najważniejszych i jednocześnie najpiękniejszych momentów w życiu. Wygraliśmy!, Pogoniliśmy komunistów!, Odzyskaliśmy Polskę! – to tylko niektóre z dominujących wówczas okrzyków spontanicznej radości. Wszystko miało być inaczej…

Entuzjazm i optymizm prysnęły niczym bańka mydlana już następnego dnia – 6 czerwca 1989 roku o piątej po południu. Rozpoczęła się wtedy konferencja prasowa Komitetu Obywatelskiego, którą prowadził, stojąc na tle flag Polski i „Solidarności”, profesor Bronisław Geremek. Powiedział on wówczas otwarcie, że wyniki wyborów to jedno, ale… pacta sunt servanda. Oznaczało to, że „nasi przedstawiciele” po totalnym zwycięstwie w wyborach kontraktowych zamiast bronić decyzji wyborców postanowili wrócić do ustaleń i paktów zawartych przy kanciastym stole w Magdalence. To one, a nie głos ludu miały stanowić podstawę do transformacji ustrojowej i powstania „nowego państwa polskiego” – III RP.

Co tak naprawdę wiemy o negocjacjach między komunistami a „konstruktywną opozycją” w Magdalence? Wiemy, kto brał w nich udział. Wiemy, że dochodziło w ich trakcie do haniebnych toastów wznoszonych przez komunistów i „naszych”. Wiemy, że większość ustaleń została zawarta w kuluarach i były to tak zwane dżentelmeńskie umowy. Czego jednak dotyczyły?

Czy to w Magdalence podjęto decyzję o ewentualnej zmianie ordynacji wyborczej pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów kontraktowych? Czy to wówczas przekonano Lecha Wałęsę i innych „bohaterów opozycji”, aby w razie niepowodzenia komunistów „Solidarność” wezwała Polaków do wsparcia listy krajowej i zagłosowania na takie persony jak: Czesław Kiszczak, Florian Siwicki, Władysław Baka, Mieczysław Rakowski, Stanisław Ciosek, Stanisław Kania i wielu innych komunistycznych aparatczyków?

Czy to w Magdalence zdecydowano, że pierwszym prezydentem tak zwanej wolnej Polski będzie towarzysz generał Wojciech Jaruzelski, a jego najbliżsi współpracownicy będą piastować urzędy ministrów w najważniejszych resortach? Czy to w Magdalence wydano wyrok śmierci na księdza Stefana Niedzielaka, księdza Stanisława Suchowolca i księdza Sylwestera Zycha?

Czy kiedykolwiek poznamy odpowiedzi na te i wiele innych pytań? Biorąc pod uwagę, że trzydzieści lat po wyborach kontraktowych polska scena polityczna wciąż pozostaje zdominowana przez uczestników obrad w Magdalence i ich ideowe dzieci, jest to mało prawdopodobne…

Wszystko to pokazuje jedną straszną rzecz – demokracja „TAK”, ale tylko na warunkach, które pasują tym, którym mają pasować, zupełnie jak w 1946. Taki stan rzeczy pozostał do dziś…

 

2003

Warto przypomnieć jeszcze jedno inne wydarzenia z III RP. Chodzi o referendum w sprawie akcesji Polski do Unii Europejskiej przeprowadzone w dniach z 7-8 czerwca 2003. Najpierw ogromna kampania propagandowa, w której przekonywano Polaków, że muszą zagłosować na „TAK”. Nie dopuszczono pół głosu krytyki i wątpliwości. W czasie godzin lekcyjnych odbywały się w szkołach pogadanki z dziećmi na zakończenie których urządzano „szkolne referenda”. Ja sam uśmiecham się dzisiaj, kiedy przypomnę sobie szczękościsk, wypieki i pochmurne miny wielu nauczycieli w gimnazjum, do którego uczęszczałem, kiedy ogłoszono wyniki takiego głosowania wśród uczniów i okazało się, że prawie 90 proc. głosowało przeciwko wejściu Polski do UE. W odpowiedzi zorganizowano kolejne pogadanki na temat wspaniałości UE i tego, dlaczego Polska musi do niej dołączyć.

Kampania propagandowa trwa do dziś, a najzabawniejsze jest w tym wszystkim to, że trwała ona także podczas samego głosowania mimo i to mimo trwającej ciszy wyborczej. Dziennikarze podchodzili do głosujących i pytali jak zagłosowali i tak się składa, że nie udało im się znaleźć ani jednej osoby, która zagłosowała przeciwko wejściu Polski do UE. To jednak nie wszystko: kiedy okazało się w sobotę wieczorem, że frekwencja nie jest zadowalająca (potrzebowano 50 proc., aby referendum było ważne) ordynarnie wzywano, łamiąc przy tym ponownie ciszę wyborczą, aby ten kto jeszcze tego nie zrobił, zagłosował na „tak”!

Cel osiągnięto, Polska do UE weszła, a każdy kto miał i nadal ma odwagę na głos powiedzieć, że jest przeciwko Polsce w UE, był, jest i jeszcze długo będzie nazywany ciemnogrodem, oszołomem, darmozjadem, pachołkiem Putina etc. Oczywiście w ramach demokratycznej wolności słowa, która przysługuje jedynie obywatelom europejskim, czyli takim trochę lepszym, czy też jak pisał George Orwell „równiejszym”.

Czy tak ma wyglądać demokracja? Jeśli tak to dziękuję, postoję i zdecydowanie poproszę o monarchię.

Tomasz D. Kolanek

Inspiracją do napisania tekstu były liczne rozmowy, jakie przeprowadziłem z prof. Tomaszem Panfilem (BEN IPN) i z dr. Michałem Wenklarem (IPN Kraków).

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(25)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie