Jak z prostej kreskówki o niezwyciężonym super-bohaterze zrobić feministyczno-homoseksualny manifest wiedzą tylko scenarzyści Netflixa. I niestety, postanowili podzielić się swoim pomysłem z odbiorcami.
[UWAGA, TEKST ZDRADZA FABUŁĘ]
Jeszcze przed premierą mini-serial „Władcy Wszechświata: Objawienie” spowijała aura tajemniczości. Twórcy niechętnie wypowiadali się o fabule, a na reklamujących produkcję plakatach wyjątkowo niewiele miejsca poświęcano samemu He-Manowi. Sympatycy zaczęli podejrzewać, że główna rola przypadnie innej postaci, a całość daleka będzie od standardu dotychczasowych produkcji o „czempionie Posępnego Czerepu”.
Wesprzyj nas już teraz!
Jednak fani chyba w najczarniejszych snach nie spodziewali się takiego rozczarowania. Jedynie pierwszy odcinek nowej serii oddaje klimat oryginalnej kreskówki, gdzie połączone moce He-Mana, Czarodziejki, Zbrojnego Męża i Orko jednoczą się w walce z pomiotami Zła. Dalej zamiast opowieści o niezwyciężonym protagoniście, otrzymaliśmy kolejną odsłonę konfliktu płciowego, gdzie prawdziwym złoczyńcą okazuje się… męskość i patriarchalizm.
Tytułowy „Władca Wszechświata” ginie na początku serii, a miejsce „stróża tajemnic zamku zwanego Posępny Czerep” zajmuje jego przyjaciółka, Teela. Wstrząśnięta tragedią i zbulwersowana trzymaniem w tajemnicy faktu, że He-Man to tak naprawdę książę Adam, buntuje się przeciw rodzinie królewskiej, ojcu i przyjaciołom. Odcinając się od przeszłości i przestając wierzyć w jakiekolwiek ideały, przemierza świat jako najemnik oferując swoje umiejętności bojowe za pieniądze.
Symbolem tej zmiany jest jakże stereotypowa fryzura; kolorowe, krótkie i podgolone z jednej strony głowy włosy, a także… orientacja seksualna bohaterki. Teela poszukując przygód podróżuje z przyjaciółką Andrą, a zaprezentowane przez scenarzystów dialogi każą sądzić, że łączy je znacznie więcej niż jedynie pociąg do awanturnictwa i złota. Autorzy pragną też jak najbardziej zatrzeć fizyczne różnice między płciami. Teela, oraz większość kobiecych postaci w serialu Netflixa, w co drugiej scenie prezentuje potężne muskuły, sprawiając wrażenie, że mamy do czynienia raczej z zawodnikami UFC lub trenerkami fitness na sterydach.
Oddanie ideologiczne nie zdołało nawet w najmniejszym stopniu wypełnić zainteresowania jakie budził popularny super-bohater. Mimo, że Teela nie gorzej walczy, w miejsce postaci uosabiającej odwagę, honor i męstwo otrzymujemy wiecznie obrażoną mentalną nastolatkę, patrzącą na świat przez pryzmat wiecznego buntu i niezadowolenia. Żyjąca tylko by zaspokajać swoje osobiste potrzeby wojowniczka, dopiero podstępem zostaje rzucona w wir walki o coś więcej. I nawet podczas wyprawy o ocalenie losu Eternii nie jest w stanie wyjść poza swoją przeszłość, której motywem przewodnim jest rozczarowanie wynikające z relacji z najważniejszymi mężczyznami jej życia. Historia nieodwzajemnionej miłości, powodującej trwałą zmianę spotyka także przyboczną Szkieletora, Evil-Lyn. Jak wyznaje, ona też „robiła wszystko by znaleźć uznanie Szkieletora”, ale ten marzył jedynie by posiąść dające nadprzyrodzoną moc tajemnice Posępnego Czerepu.
By dopełnić dzieła zniszczenia, należało rozprawić się też z samym He-Manem. Wbrew oryginałowi, gdzie następca tronu wykazuje się nie mniejszą odwagą od swojego alter-ego, pozbawiony mocy książę Adam okazuje się żyjącym we własnym świecie dzieckiem z syndromem Piotrusia Pana. Co więcej, po śmierci, spędzając wieczność w raju dla poległych czempionów, zostaje przez nich pogardliwie nazwany „Flea-Man” (ang. Człowiek-Pchła) ze względu na swoją filigranową posturę.
Serial można poniekąd też uznać za rozprawienie się z pewnym kulturowym klimatem lat 80’ XX w USA, gdzie kino zdominowali waleczni i męscy protagoniści (Conan Barbarzyńca, Rambo, Rocky). Z głośników sączyły się dźwięki agresywnych i epickich utworów Manowara czy Iron Maiden, a ćwiczący na siłowniach marzyli o sylwetce Arnolda Schwarzeneggera. Potężnie umięśniony, dzierżący wielki miecz i dosiadający opancerzonego tygrysa bojowego He-Man wpisywał się w ducha epoki jak nikt inny. Autorzy zdają się na każdym kroku przekonywać, że tego typu wzorce społeczne nie są już potrzebne. Kiedy Teela wraz z pozostałymi członkami wyprawy udaje się do zaświatów, spotkani tam czempioni, którym czas mija na nieustannych walkach, polowaniach i ucztowaniu nie mają już ochoty ratować świata. W ich buty muszą więc wejść kobiety.
Nawet gwiazdorska obsada (Lena Headey, Mark Hamill, Liam Cunnigham) i doskonałe animacje nie uratowały dramatycznie słabej produkcji, której scenarzyści chyba rzeczywiście uwierzyli, że zrobienie z luźnej kreskówki dla nastolatków psychologicznego dramatu z problemami płciowymi i społecznymi w tle to fantastyczny pomysł. Na Rottentomatoes ocena publiczności wynosi zaledwie 36 proc. IMDb wystawił jedynie 5 na 10 możliwych punktów. Użytkownicy polskiego Filmwebu także ocenili produkcję wyjątkowo słabo, bo tylko na 5,6/10.
Narzucona w zbyt łopatologiczny i toporny – nawet jak na Netflixa – sposób propaganda wydaje się podejrzana. Całość sprawia wrażenie pisanego przy piwie i na kolanie słabego żartu. Opowiadany w oparach alkoholowego rauszu być może wydaje się niezwykle zabawny i błyskotliwy, natomiast odczytywany nad ranem, w towarzystwie odbijającej się bólem głowy rzeczywistości przyprawia autorów o rumieniec wstydu. Albo mamy więc do czynienia z niedostrzeżeniem oczywistego faktu, że przesada w promowaniu poprawności politycznej zabija nawet najlepsze dzieło, albo z cyniczną działalnością scenarzystów, wykorzystujących nostalgię pokolenia jako okazję do zarobienia grubych pieniędzy.
Kluczem do rozwikłania tej zagadki może okazać się postać głównego producenta, Kevina Smitha. Aktor i reżyser znany najbardziej z cyklu komedii o „Jay’u i Cichym Bobie”, nigdy nie pałał zbytnią miłością do poprawności politycznej. Co więcej, jego przepełnione wulgarnym, seksistowskim i obrazoburczym humorem produkcje dzisiaj zostałyby przez „wojowników sprawiedliwości społecznej” bez zawahania spalone na stosie. Widocznie utrzymanie się w show-biznesie, wymaga dzisiaj ofiar składanych na ołtarzu ideologii wywracającej normalny świat do góry nogami.
Tak czy inaczej, kulturowi hunwejbini z Netflixa po raz kolejny udowodnili, że dla postępu rewolucji są w stanie zohydzić nawet najbardziej ikoniczne i kultowe dzieła.
Piotr Relich