Rozgrzany do czerwoności konflikt dyplomatyczny na linii Warszawa-Tel Awiw ciężko będzie ostudzić. Czy podobnie jak w przypadku ustawy o IPN, znowu wycofamy się z podkulonym ogonem, czy być może tym razem postawimy na swoim? I jak zwykle w takich przypadkach, odpowiedzi na to pytanie próżno szukać w gabinetach zarówno polskich jak i izraelskich polityków.
Podpisana przez prezydenta Andrzeja Dudę nowelizacja kodeksu postępowania administracyjnego wywołała prawdziwą furię izraelskich polityków. Ustawa – w opinii autorów – zamykająca drogę bezprawnej i dzikiej reprywatyzacji, na której żerowały m.in. środowiska żydowskie, doprowadziła do eskalacji dobrze już znanego konfliktu. Na naszą głowę sypią się gromy odsądzające od antysemityzmu, niemoralności, pozbawiania prawa do elementarnej sprawiedliwości. Polska z kolei wskazuje na lądujące na bruku ofiary takich, przeprowadzanych często w bandycki sposób, procesów. I za niemoralne uznaje wykorzystanie tragedii osób pomordowanych w II wojnie światowej do rozgrywania partyjnych interesów.
Mniejsza, gdyby powyższe myśli padały w powściągliwym i okrągłym języku dyplomacji. Tymczasem poważni politycy przerzucają się oskarżeniami najcięższego kalibru, których próżno szukać w „dialogu” z przedstawicielami innych krajów.
Wesprzyj nas już teraz!
„Minęły czasy, kiedy Polacy krzywdzili Żydów bez konsekwencji” – grzmiał szef MSZ Izraela Jair Lapid. Prezydent Andrzej Duda z kolei przekonuje, że „nie jesteśmy nic nikomu winni” bo za skradzione i znacjonalizowane mienie odpowiadają Niemcy lub komuniści. Premier Morawiecki natomiast wprost mówi o „fałszerstwach dokumentów albo pospolitej korupcji”, dzięki czemu kosztem ofiar II wojny światowej bogacili się „umocowani politycznie oszuści i zwykli gangsterzy”. Zgromił też „instrumentalnie wykorzystywano pamięć zabitych przez Niemców milionów Polaków i polskich Żydów do dzisiejszych politycznych interesów, do budowy partyjnego poparcia w polityce wewnętrznej”.
Także MSZ w cudowny sposób „przejrzał na oczy” i dostrzegł prawdziwy wydźwięk izraelskich wycieczek do Polski, będących niczym innym jak festiwalami antypolskiej nienawiści, sączonymi w umysły licealnej młodzieży.
W żadnym wypadku autor tego tekstu nie jest zwolennikiem symetryzmu. Wina za taki ton dialogu leży bezsprzecznie w wypowiedziach Lapida o „niemoralnej i antysemickiej” ustawie „niedemokratycznego” rządu. Odpowiedzi na tym samym poziomie należy oczekiwać od poważnego państwa, nie dającego mieszać się z błotem na arenie międzynarodowej. Można jednak zdać pytanie, gdzie leży granica takiego zaostrzania języka? Czy po publicznej połajance, wzajemnym odsądzaniu się od „antysemityzmu” i „antypolonizmu”, premierzy obu krajów po całej awanturze, z uśmiechami na twarzy zasiądą do stołu negocjacyjnego?
W tym przypadku nie skończyło się jednak na słowach. Izrael zapowiedział obniżenie rangi dyplomatycznej naszego kraju poprzez wstrzymanie nominacji swojego ambasadora w Warszawie, jednocześnie nie życząc sobie powrotu do Jerozolimy polskiego dyplomaty. Analogicznie, w Polsce pojawiły się głosy do uznania izraelskiego premiera za persona non grata.
To wszystko brzmi niezwykle groźnie. Zwłaszcza w kontekście niedawnych wydarzeń związanych z nowelizacją ustawy medialnej i w świetle zaangażowania Stanów Zjednoczonych w obronę stacji TVN. Bo klucz do rozwikłania tej zagadki leży właśnie za oceanem.
Świat nie zawali się nawet w obliczu nawet najcięższych oskarżeń. W najgorszym przypadku Polacy jeszcze przez jakiś czas nie odwiedzą Ziemi Świętej lub nie wypoczną nad Morzem Martwym. Zresztą, w dzisiejszych nienormalnych czasach nie jest to też jakaś ogromna niedogodność. Największą siłą nacisku w stosunkach polsko-izraelskich była zawsze możliwość interwencji Wielkiego Brata. Czy i w tym przypadku, Wujek Joe postanowi rozdzielić krnąbrnych „sojuszników”? Wówczas – jak pokazała historia najnowsza – można spodziewać się, że taka interwencja okaże się dla nas niekorzystna.
Póki co Waszyngton ograniczył się do interwencji szefa dyplomacji, Anthony’ego Blinkena, który wyraził „głęboki żal” i „zaniepokojenie” sytuacją w Polsce. Natomiast pełne jadu oskarżenia nie zdobywają w zagranicznej prasie spodziewanego zainteresowania. Tel-Awiwowi nie udało się jeszcze z konfliktu z Warszawą zrobić antypolskiej, międzynarodowej „krucjaty”. Najwyraźniej Amerykańską administrację wystarczająco pochłania sytuacja w Afganistanie i niezwykle negatywny wydźwięk, jakim w międzynarodowej opinii publicznej odbiła się decyzja prezydenta Joe Bidena.
Ale do czasu. Nie łudźmy się, że nagle naszym prominentnym politykom wyrosły cojones i będą konsekwentnie bronić polskiej racji stanu. To wciąż ci sami „przywódcy”, którzy na tupnięcie nóżką starszych i silniejszych podkulali ogon i w mgnieniu oka zmieniali pierwotne zamiary. W tym kontekście, ostre wypowiedzi naszych polityków nie można uznać za nic innego jak wykorzystanie tymczasowej próżni politycznej do prężenia muskułów przed własnymi wyborcami.
Piotr Relich