Groteskowe, histeryczne nawoływania zwolenników opozycji o rzekomym „zagrożeniu” wystąpieniem Polski z Unii Europejskiej to najnowszy dowód na jałowość debaty politycznej w Polsce. Chodzi tu tylko o igrzyska i jeszcze, ewentualnie, przykrycie symulowanym sporem czegoś „grubszego”. PiS nigdy nie chciał i wciąż nie zamierza nawet podjąć rzetelnego namysłu czy debaty na temat „Polexitu”. Nie mówiąc o realnych krokach w tym kierunku.
Jak na razie, po kilkunastu latach przynależności Polski do Unii Europejskiej wciąż nie możemy doczekać się rzetelnego bilansu zysków i strat, a także debaty o tym, czy naprawdę warto tkwić w strukturach coraz bardziej przypominających socjalistyczny kołchoz. To „Unii-sono” zawdzięczamy okrągłostołowemu rodowodowi miejscowych elit politycznych, a także proweniencji i źródłom finansowania największych mediów.
Wesprzyj nas już teraz!
Wraz z naszym przystąpieniem do struktur UE państwa członkowie uzyskały preferencje w dostępie do polskiego, ponad 35-milionowego rynku. Zachodnie firmy transferują znad Wisły zyski do własnych krajów, nagminnie, na różne sposoby uchylając się od płacenia w Polsce podatków. Ponieważ przejąwszy tutejsze marki przeważnie pozostawiły je, tutejsi konsumenci w większości nie mają pojęcia, że kupując znane od wielu lat towary tak naprawdę zasilają konkurencyjne gospodarki. Totalna wyprzedaż rodzimej własności uczyniła ze sporego państwa w środku Europy pole rabunkowej eksploatacji. Dokonało się to stopniowo, przez aklamację, a więc przy pełnej zgodzie ekip sprawujących władzę zarówno przed jak i po akcesji do Unii Europejskiej.
Jak wielu z nas pamięta, owa akcesja miała być dla nas czymś w rodzaju wstąpienia do ziemskiego raju. Mieliśmy bez skrępowania podróżować, pracować gdzie chcemy, bogacić się i ewangelizować spoganiały Stary Kontynent zanim do reszty zatraci się w nihilizmie. Unia zaś obiecywała szanować naszą zaściankową odmienność i za nic nie wtrącać się do takich kwestii jak status instytucji małżeństwa, powszechne prawo do życia od poczęcia do nieprzyspieszonej śmierci, nie mówiąc już o prawie rodziców do wychowania dzieci.
Wyszło jak wiemy. Przez te kilkanaście lat zyskaliśmy mnóstwo powodów by podjąć choćby wspomnianą dyskusję czy próbę bilansu. Nie ma ich z powodów wspomnianych tu na wstępie.
Odświeżone zaś hasła tak zwanej totalnej opozycji o rzekomym dążeniu PiS do wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej to kolejny, najświeższy dowód na to, że spory pomiędzy największymi obozami o kluczowe kwestie są zwyczajnie pozorowane. Donald Tusk i jego towarzysze świetnie zdają sobie sprawę z faktu, iż Jarosław Kaczyński o „Polexicie” nawet nie myśli. Aby temat na poważnie znalazł się w polu debaty, Polacy musieliby dopiero masowo poprzeć ugrupowania będące na prawo od „Zjednoczonej Prawicy”. Kto wie, czy tego wkrótce nie uczynią, wbrew całemu propagandowemu mainstreamowi, bo czeka nas zapewne za chwilę Armagedon podwyżek cen. Wówczas nawet najbardziej wymyślne propagandowe czary-mary nie zapobiegną masowemu bolesnemu „zejściu na ziemię”. Szkoda, że poniewczasie, ale dobre i to: ludzie w końcu zorientują się co do głównych powodów katastrofy: bezrozumnego wyzbywania się zasobów energetycznych w imię fałszywej ekologii, podpisywania przez rządzących porozumień „klimatycznych”, których głównym efektem będzie powszechne ubóstwo. Słowem: następnej odsłony realizowania przez kolejne władze w Warszawie bynajmniej nie polskiej polityki.
Zielone niby-weto
Jak wygląda w praktyce ta szumnie obwieszczana walka o polskie interesy? Dwa przykłady z brzegu. W grudniu 2019 Polska oprotestowała działania, których eurokraci domagali się od poszczególnych stolic w celu osiągnięcia „neutralnej emisyjności” do 2050 roku. Sprzeciw był tu logiczny – nasza energetyka jest oparta na węglu. Rezygnacja z niego byłaby trudna do wyobrażenia. Najważniejsi politycy PiS obiecywali przed wyborami zachowanie obecnego stanu rzeczy i utrzymanie kopalń. Z całą pewnością był to jeden z powodów, dla których wielu rodaków oddało swoje głosy na ugrupowanie deklarujące patriotyzm gospodarczy.
Dzisiaj nie ma już mowy o niezgodzie na udział w szalonym projekcie, w myśl którego do 2030 roku państwa UE mają rzekomo zredukować emisję dwutlenku węgla o 55 procent, zaś dwie dekady później całkowicie ją wyeliminować. Rząd na prawo i lewo zachwala teraz Europejski Zielony Ład (European Green Deal), chociaż oznacza on między innymi likwidację elektrowni opartych na węglu. Jak przyznał w nieopublikowanym w całości wywiadzie dla Ewy Stankiewicz z Telewizji Republika minister Piotr Naimski, Polska wysłała już nawet do Brukseli harmonogram wyłączeń kolejnych elektrowni, chociaż na użytek swoich zwolenników odgrywa dramę dotyczącą kopalni i elektrowni Turów.
Praworządność a la Bruksela
Pod koniec zeszłego roku na forum UE ważyła się kwestia budżetu unii na lata 2021-2027 oraz Funduszu Odbudowy Europy po „pandemicznym” zamknięciu gospodarki. Polska i Węgry deklarowały zawetowanie obydwu uchwał ze względu na obwarowanie ich mechanizmem nazywanym skrótowo „pieniądze za praworządność”. Obydwa państwa obawiały się, że liderzy UE będą w przyszłości szantażować słabszych i wymuszać na nich podejmowanie niekorzystnych decyzji pod groźbą utraty wypłat. Zarówno Warszawa jak i Budapeszt spodziewały się nacisków w takich kwestiach jak choćby polityka imigracyjna czy instytucjonalna promocja rewolucji LGBT. Opór trwał krótko. „Negocjacje”, w których kluczową rolę odegrać miała kanclerz Angela Merkel, doprowadziły do zgodnego poparcia budżetu. Na efekty nie czekaliśmy zbyt długo. Bruksela wciąż nie przestaje przeszkadzać Polsce w reformie sądownictwa, naciska na zamknięcie kopalń węgla i elektrowni, atakuje nas za wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie suwerenności polskiej ustawy zasadniczej, a w ostatnich tygodniach nawet wymogła na polskich samorządach wycofanie się z uchwał broniących integralności rodziny.
Czy PiS nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji ustąpienia w kwestii „pieniędzy za praworządność”? Czy dotychczas nie doświadczaliśmy szantaży i presji w różnych sprawach a ostatnia fala antypolskich posunięć Brukseli to zaskoczenie? Wolne żarty…
Problem w tym, że przedstawiciele Polski jeżdżą na kluczowe unijne i klimatyczne szczyty pośród wojowniczych, suwerennościowych frazesów a wracają w pełni pogodzeni choćby z najbardziej szkodliwymi dla naszego państwa programami. Gdyby chcieli prowadzić realne negocjacje, mogliby ugrać więcej (albo wręcz cokolwiek) nie wypuszczając z ręki atutu w postaci możliwości opuszczenia struktur, które coraz bardziej nasze państwo uwierają. Sami się jednak tej karty pozbawiają tak jakby hasło „Polexit” było w ich słowniku zabobonnym bluźnierstwem.
Roman Motoła