Toniemy w treściach. Wypluwamy z siebie niezliczone miliony wpisów w mediach społecznościowych, miliony SMS-ów i setki tysięcy e-maili. Robimy miliony zdjęć. I w tych okolicznościach – choć może to zabrzmieć absurdalnie – tracimy pamięć. Nasze wnuki ze zdumieniem odkryją, że nic nie wiedzą o swoich dziadkach. I nic już dowiedzieć się nie mogą…
Czy można mówić o zaniku pamięci w sytuacji, gdy produkujemy tak niewiarygodną masę informacji? Gdy w ciągu ostatnich dwudziestu lat ludzkość zapisała więcej słów, zdjęć, nagrań dźwiękowych i wideo niż przez cały czas od zarania dziejów? Na dodatek, ta ogromna nadprodukcja dotyczy najszerszych kręgów społeczeństwa. Przecież sto lat temu to, co dziś jest normą, było dla większości niedostępne. Niewielu mogło sobie pozwolić na zrobienie więcej niż kilkunastu rodzinnych zdjęć w ciągu roku, a dla wielu ten wydatek był na tyle znaczący, że fotografie zamawiano tylko przy najważniejszych okazjach: chrztu, ślubu, pogrzebu. Co więcej, sto lat temu jedna trzecia Polaków nie umiała pisać, więc ci, którzy pisali listy, pamiętniki i dzienniki, należeli raczej do mniejszości.
Z pewnością jeszcze nigdy w historii tak wielki odsetek Polaków nie zapisywał tak wielkiej masy swoich wspomnień jak dzisiaj. I ma nam grozić zapomnienie? Tak! Bo bardziej niż ilość liczy się jakość.
Wesprzyj nas już teraz!
Wspomnienia palcem na wodzie pisane
Weźmy na przykład Facebooka. Używający tego serwisu codziennie wpisują przynajmniej kilka zdań o tym, co dziś robili, co zaprząta ich umysły, co myślą o wielkich i małych wydarzeniach, i tak dalej. Piszemy na Facebooku to wszystko, co dawniej wpisywalibyśmy do pamiętnika. I cóż z tego, że dawniej z pamiętnika korzystała tylko wykształcona elita, szlachta i inteligencja, a dziś z mediów społecznościowych korzystamy prawie wszyscy? W codziennym natłoku informacji już po kilku dniach trudno odnaleźć to, co sami napisaliśmy, a po paru miesiącach staje się to praktycznie niemożliwe. Im dalej, tym gorzej.
Nie lepiej jest z fotografią. Łatwość wykonywania zdjęć cyfrowych sprawia, że robimy ich wiele, ale mniej selektywnie. Potrafimy zrobić kilkaset zdjęć jednego wydarzenia – po czym ledwo co je raz przejrzymy i znikają w czeluściach naszych twardych dysków. Co prawda, planowaliśmy, że wybierzemy kilkanaście najlepszych zdjęć i wywołamy na papierze – ale było ich tak wiele, przegląd wymagałby tak dużo czasu, że w końcu tego nie zrobiliśmy. Mówimy sobie, że są na komputerze, więc są bezpieczne, i kiedyś się tym zajmiemy. Być może, ale nawet jeśli żadna awaria sprzętu nie pozbawi nas zmagazynowanych materiałów, może się okazać, że zwyczajnie pogubimy się na własnym dysku, w niezliczonych folderach i podfolderach, folderach wewnątrz folderów, i tak dalej. A gdy umrzemy, czy nasze dzieci odnajdą tam cokolwiek?
W jakimś sensie można powiedzieć, że obecna sytuacja jest po prostu powrotem do normy: przez większość historii ludzkości mało kto pozostawiał po sobie ślad pisany, o nagraniach nie wspominając. Nawet zresztą tam, gdzie powstawało wiele źródeł pisanych, większość ginęła z biegiem czasu. Jakże wiele osobistych pamiętników czy słynnych polskich szlacheckich silva rerum bezpowrotnie przepadło! Tam jednak, gdzie takie zapisy przetrwały, stanowią bezcenny skarb, pokazując nam historię w skali mikro: nie tylko jak żyły minione pokolenia ogólnie, ale też jak żyli konkretni ludzie, czym się kierowali, co ich inspirowało, z czego byli dumni, a czego się wstydzili.
Wielki skarbiec… czy wielki śmietnik?
Można się pocieszać: nasze wpisy mimo wszystko nie znikną. Choćbyśmy nie pisali pamiętników, nie zachowali swoich listów, nie wywoływali zdjęć do albumów, to przecież komputery naprawdę zachowają wiele danych, zwłaszcza z sieci. Za sto lat historycy będą się przekopywać przez nasze głupie wpisy na Facebooku i jeszcze głupsze wpisy z Twittera. Ten zbiór będzie przypominał gigantyczny śmietnik, ale będzie dostępny: potężne wyszukiwarki pozwolą na automatyczne wychwytywanie, dajmy na to, wszystkich wpisów z danego dnia wykonanych przez daną narodowość, w danym języku, zawierających dane słowo. Historycy, owszem, będą wydobywać igły z tego stogu siana. Ale jak niewiele igieł, a jak wiele siana!
Paradoksalnie, praktyka prowadzenia osobistego dziennika, choćby przez sam trud ręcznego pisania, zmuszała do ostrożnej selekcji. Nie pisaliśmy o wszystkim, ale o tym, co ważne. Równie istotne było, do kogo pisaliśmy. Adresatem osobistego dziennika byliśmy my sami. Oczywiście, autorzy zwykle zakładali, że po śmierci przeczyta to ktoś inny, jednak ta forma pisania skłaniała do głębszych i bardziej osobistych refleksji, do szczerości i otwartości wobec samego siebie. Było to więc dokładnym przeciwieństwem naszych facebookowych wynurzeń, które zawsze powstają z myślą o tym, aby czytały je tłumy, a nie osoby, i nie kiedyś, ale teraz. Na Facebooku trwa wieczny konkurs popularności, gromadzenia „lajków”. Choćby nam się wydawało inaczej, ten system wpływa na nas przynajmniej drogą podświadomości, sprawiając, że wypowiadamy się w sposób sztuczny, wyolbrzymiamy drobiazgi, pomijamy to, co ważne – a nieraz wprost poddajemy się autocenzurze.
Historycy badający wpisy na Facebooku będą srodze zawiedzeni miałkością naszych dyskusji o codziennych bzdurach i żenujących wprost połajanek o tym, który polityk czy celebryta jest głupi, a który jeszcze głupszy. Niemniej historycy znajdą w tym śmietniku coś dla siebie. Gorzej z tymi, dla których nasze wspomnienia byłyby najważniejsze – dla naszych potomnych.
Wspomnienia rodowe cenniejsze niż srebra
Jaki jest bowiem sens pamięci rodzinnej? Przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści o tym, kim był dziadek czy pradziadek, w jakich walczył wojnach, gdzie babcia miała dom i tak dalej? To właśnie te wspomnienia – znacznie lepiej niż nasze geny – określają, kim jest nasz ród i kim jesteśmy my sami. Zakorzeniają nas w szerszej rzeczywistości, przytwierdzają nas do konkretnej ziemi, do konkretnych kultur, do konkretnych narodów. Świadomość korzeni, choćby najuboższych, jest tym, co wzbudza w nas dumę z przeszłości rodzinnej i narodowej oraz chęć budowy przyszłości.
Albo powiedzmy wprost: kogo nie obchodzą przodkowie, ten nie będzie chciał dzieci. Bo po co? Człowiek bez korzeni nie postrzega siebie samego jako kolejnego ogniwa łańcucha, a swojej przyszłości jako długu wobec przeszłości. Taki człowiek będzie nomadą mieszkającym i pracującym tam, gdzie akurat mu to pasuje, ale nigdy i nigdzie nieposiadającym domu.
Czy chcemy, aby nasze dzieci i wnuki „wybierały przyszłość” – czyli nicość? My, w Polsce, już dziś widzimy, czym to grozi, gdy wśród naszych pobratymców coraz częściej słyszymy, że ten czy inny czuje się bardziej Europejczykiem niż Polakiem. Bardziej nawet niż komunizm to właśnie wykorzenienie drogą gigantycznych przetasowań ludności sprawiło, iż tak wielu z nas już dziś jest na poły pobawionych korzeni. Jednak, póki jeszcze mamy jakieś ich resztki, wciąż jest nadzieja i możliwość na nowe zakorzenienie – pod warunkiem, że będziemy tego chcieli.
Zachowanie przeszłości to znacznie więcej niż tylko popularne dziś w szkołach drzewa genealogiczne – te są tylko rusztowaniem, które bez obudowania treścią nic nie będzie znaczyło. To zaś, czy będziemy dysponować jakąś treścią do obudowy rusztowania, zależy od nas. Od tego, czy pofatygujemy się wywołać i opisać kolejny zestaw zdjęć, czy zechcemy spisywać bądź nagrywać swoje myśli i historie. Czy zechcemy przekazać swoim dzieciom coś więcej niż tylko konto bankowe.
Jakub Majewski
Tekst ukazał się w 75. numerze magazynu „Polonia Christiana”
– kliknij TUTAJ i zobacz jak zamówić pismo