„Osoby transpłciowe” oskarżają w Nowej Zelandii feministki o mizoginię. Okazuje się, że przywłaszczanie sobie przez transseksualistów pewnych praw kobiet doprowadziło do konfliktu tych dwóch „postępowych” środowisk. Obszary sporu są bardzo różne, od konkurowania napakowanych testosteronem „osób trans” z kobietami w sporcie, po włażenie im do toalet i szatni.
Do zmiany płci wystarczy „zachcianka”
Wesprzyj nas już teraz!
Na froncie ustalania „tożsamości płciowej” w Nowej Zelandii poczyniono duży krok naprzód. Administracyjne „zmiany płci” są tu możliwe od 2018 roku, ale wymagane jest zaświadczenie o podjęciu kuracji hormonalnej. W roku 2021 parlament Nowej Zelandii wszedł na kolejną ścieżkę „postępów” w tej dziedzinie i dokonał skoku niemal jakościowego w propagowaniu transseksualizmu. Nie potrzeba już interwencji chirurga, a nawet przyjmowania hormonów, a do „zmiany płci” wystarczy oświadczenie woli delikwenta.
W praktyce każdy, kto chce, może udać się do urzędu stanu cywilnego i „zmienić sobie płeć” z męskiej na żeńską i odwrotnie. Ustawa została uchwalona… jednogłośnie.
Nowa Zelandia cieszy się, że jest „najbardziej otwartym krajem na postulaty LGBT+ na świecie”. „Postępową” zmianę wspierała mocno minister Spraw Wewnętrznych Jana Tinetti, która mówiła o „historycznym dniu, z którego można być dumnym”. Po wyborach w 2020 r. Tinetti, która jest politykiem Partii Pracy, została mianowana ministrem spraw wewnętrznych, któremu podlega także resort ds. Kobiet i właśnie kobietom podpadła.
Według Tinetti nowe przepisy mają „wspierać młodych ludzi, dając im władzę nad własną tożsamością”, promują ich „zdrowie psychiczne” i zapewniają „dobre samopoczucie”.
O aberracji nowozelandzkich polityków świadczy też zachowanie deputowanej Partii Zielonych i aktywistki LGBT Elisabeth Kerekere, która po głosowaniu w parlamencie okazywała publicznie „łzy wzruszenia”. Oświadczyła jednak, że jest trochę rozczarowana, bo nowe prawo nie pozwala na składanie wniosków o dowolnej zmianie płci przez imigrantów, uchodźców i osoby ubiegające się o azyl.
„Wykluczoną kategorią”, przynajmniej na razie, są też Nowozelandczycy urodzeni za granicą. Tu minister Tinetti obiecała szybką poprawkę. Widać jednak wyraźnie, że owa „tęczowa” gorączka legislacyjna nigdy nie będzie mieć końca.
Feministki mają dość ideologii „trans”
O ile politycy Nowej Zelandii są już tak wytresowani w politycznej poprawności, że zagłosowali jednogłośnie, to paradoksalnie, głosy protestu podniosły się ze strony środowisk feministycznych. Feministyczna grupa Speak Up for Women konsekwentnie sprzeciwiała się ustawie o transeksualizmie od 2018 roku. Za obronę kobiet płacą określoną cenę, ponieważ na skali „postępu” ideologia „trans” znajduje się obecnie znacznie wyżej. Feministki okazały się „transfobkami”. Wspomnianej organizacji odmawiano np. spotkań w różnych miejscach, w tym w Christchurch, czy Bibliotece Publicznej. Kiedy Nicola Grigg, rzecznik Narodowej Partii Kobiet, wyraziła zaniepokojenie, że kobiety „nie mogą już wyrażać swoich opinii”, minister Tinetti odpowiedziała jej, że „transmizoginia to zawsze mizoginia”… A przecież nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji.
Nowe prawo w Nowej Zelandii wejdzie w życie dopiero za 18 miesięcy. Rząd zapowiedział tu konsultacje z „tęczowymi społecznościami”. Będzie wymagana zmiana rubryk aktów urodzenia, które będą zawierać „opcje niebinarne”, przyjdzie też dopracować szczegóły wymagań dla tych, którzy będą chcieli sobie zmieniać płeć więcej niż jeden raz, itp. Nowe przepisy miały transeksualistom ułatwić omijanie „biurokracji medycznej i prawnej”. Ponieważ nie ma ograniczeń co do wielokrotności zmiany płci, można się spodziewać jednak dużych problemów dla administracji. Można tu przypomnieć przypadek „biznesmena” w Polsce, który „zmienił płeć” i dzięki temu niemal zablokował działania komornika…
Są też problemy codziennego życia. Otwiera się eldorado dla np. zboczonych podglądaczy. Zmienią sobie papiery i bez problemu będą wchodzić np. bezpośrednio do damskich toalet i szatni. Ciekawe też ile prawdziwych kobiet zachowa tytuły mistrzyń swojego kraju w różnych dyscyplinach sportowych? Transseksualizm, który stał się obecnie powszechną „modą świata”, rodzi wiele problemów, ale coraz więcej krajów brnie w tejże mody zaspakajanie, od Wielkiej Brytanii po Meksyk. W tym kierunku idą nie tylko legislatorzy w parlamentach, ale i często odbywa się za pośrednictwem trzeciej władzy, czyli systemów sądowniczych. Genderowa antropologia idzie niczym taran demolujący tradycyjne podziały płci i przede wszystkim rodzinę.
Meandry ideologii LGBT i realia życia sprowadziły otrzeźwiły jednak przynajmniej feministki, które coraz częściej stają się sojuszniczkami walki o zachowanie normalności. Na tym tle dochodzi do ich wykluczenia z „frontu postępu”, pojawiania się pejoratywnych określeń na ich „prawicowe odchylenia (TERF-y), a nawet bezpośrednich ataków „naukowych”.
„Postępowcy” mają dość feministek
Krytyka feministek dotyczy zresztą nie tylko ich obaw o bezpieczeństwo i pewien komfort życia związany z narzuceniem im „konkurowania” z „transseksualistami”, ale także zmiany ich codziennej sytuacji i pojawienia się zjawisk przemocy ze strony coraz liczniejszej migracji. Niejaka Sara R. Farris wydała niedawno pracę „W imię kobiet”, w której rzuca wyzwanie obawiającym się o swoje bezpieczeństwo kobietom, a w szczególności feministkom krytykującym imigrację. Oskarżyła feministki o „instrumentalizację ich walki w usprawiedliwieniu polityki rasistowskiej”.
Farris jest neomarksistką i twórczynią teorii „femonacjonalizmu”. W genderowym aspekcie mężczyzn uważa się ogólnie (według autorki słusznie) za „prześladowców” i „niebezpiecznych”, a kobiety są „ofiarami”. Rozciąga się to jednak na stygmatyzację imigrantów muzułmańskich (a to już niesłusznie). Sara Farris nie neguje istnienia relacji dominacji męskiej w populacjach migrantów, ale zauważa tu „dziwną zbieżność stanowisk partii nacjonalistycznych, neoliberałów i organizacji feministycznych w stosunku do migrantów”. Jej zdaniem feministki dają się wykorzostywać do „wsparcia ideologii nacjonalistycznych”.
Ciekawe, że jej teoria „feminacjonalizmu” zakłada niejako „dogmatycznie”, że migracja nie może sama w sobie być zła. Farris twierdzi, że walka o prawa kobiet, stała się pożywką dla „partii prawicowych, a nawet skrajnie prawicowych”, które „z jednej strony stygmatyzują te populacje”, a z drugiej strony przykrywają „własną przemoc i utrzymujące się nierówności w naszych rzekomo wyższych społeczeństwach” oraz tuszują „występki systemu patriarchalnego”. Farris uważa, że niektórzy politycy dopasowują się do postulatów ruchu feministycznego, ale tylko w celu usprawiedliwiania własnych postaw rasistowskich i ksenofobicznych, by atakować zjawisko migracji.
Stalin i Danton mieli rację
To tylko jeden z przykładów wykluczania i stygmatyzowania feministek. Jeszcze Józef Stalin mówił, że „w miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się”, a Danton zaważał, że „rewolucje zjadają swoje dzieci”. „Tęczowa” rewolucja kierowana przez światowy Homintern wchodzi, jak w Nowej Zelandii, na wyższy poziom etapowania. Jednak ten wąż zaczyna zjadać własny ogon, chociaż ciągle i tak zatruwa swoim jadem kolejne kraje.
Bogdan Dobosz