Po wejściu w aplikację Netflix od razu uderza nas po oczach kadr z filmu Nie patrz w górę. „Nr 1 dziś” wśród polskich widzów – zachęca platforma, pokazując twarz Leonarda DiCaprio. Od razu pojawia się dysonans poznawczy. Jak donoszą media, obraz robi furorę na całym świecie, ponieważ jego przesłanie ostrzega przed katastrofą, na którą ludzkość zamyka oczy. Czyli jak? Netflix, który „z urzędu” utrzymuje ludzi w Matrixie, teraz ostrzega przed ostatecznym runięciem fasady socjotechnicznych kłamstw? I to z naczelną lewicową fanatyczką Hollywood, Meryl Streep, w obsadzie?! Sprawdziliśmy, czy autorzy nowej produkcji rzeczywiście mają coś mądrego do powiedzenia.
[UWAGA, TEKST ZAWIERA SPOILERY]
Po włączeniu aplikacja od razu ostrzega: „seks, nagość, wulgarny język”, choć w tym względzie akurat nie jest najgorzej. Zabiegi narracyjne od razu wskazują, że temat nie będzie potraktowany zbyt poważnie (wszak to niby satyra). Potem następuje istny miszmasz konwencji: raz jest idiotycznie, raz patetycznie, czasem nerwowo, to znów nad wyraz spokojnie. Po obejrzeniu trudno wyłowić jakąś sensowną myśl z mętliku w głowie. Na szczęście robiłem notatki.
Wesprzyj nas już teraz!
Zacznijmy od dramatis personae i przy okazji od razu ostrzegam, że nie będę miłosierny dla tych, którzy nie oglądali: będzie spojler na spojlerze. Główni bohaterowie to para naukowców – doktor astronomii (ciekawa rola Leonardo DiCaprio) i doktorantka (przekonująca Jennifer Lawrence), którzy próbują ostrzec świat przed zbliżającą się kometą, która zakończy życie na Ziemi (dla uproszczenia nie będę wprowadzał imion postaci, powiedzmy, że to główni bohaterowie). Rola drugoplanowa, ale nie mniej ważna przypadła znanej z niewybrednych ataków na wszystko, co się rusza a nosi znamiona konserwatyzmu – Meryl Streep. Od razu widzimy zdjęcie pani prezydent obściskującej się z Billem Clintonem, skąd wnosimy, że jej matecznikiem jest Partia Demokratyczna. Czyli lewaczka, która ma sprowadzić zagładę na świat? W Netflixie?
Tak, oczy nas nie mylą. A teraz fabuła. Gdy okazuje się, że ekipa pani prezydent (a może „prezydentki”?) nie zatuszuje kilkukilometrowej komety, która za pół roku zniszczy planetę, początkowo ośmieszeni, główni bohaterowie zostają publicznie rehabilitowani. Statki kosmiczne startują, by wysadzić zbliżający się groźny obiekt, zanim ten zbliży się do Ziemi, ale nagle – co się dzieje? – flota zmienia kurs i ląduje z powrotem tam, skąd wyruszyła. Powodem nieoczekiwanej zmiany planów jest to, że szalony właściciel firmy Bash, której algorytmy wiedzą wszystko o wszystkich (skąd my to znamy?), ma inny pomysł na uratowanie ludzkości. Okazuje się bowiem, iż kometa jest zbudowana z rzadkich metali służących m. in. do produkcji smartfonów. I tak – ta dam! – nowy zbawca ludzkości ogłasza, że niebotyczne biliardy, które lecą w stronę planety, posłużą do wyprzedzenia Chin w wyścigu o dominację, a przy okazji rozwiążą problem biedy na świecie. Tu znów zaspojluję i zdradzę, że film nie ma happy endu. Misja kończy się fiaskiem, a jedyni którzy mają przeżyć, to grupa 2 000 osób opuszczających Ziemię na specjalnych statkach kosmicznych.
Świat w… prostym zwierciadle
A teraz o tym, co między wierszami. Bash LiiF to coś w rodzaju Metaverse, tylko jeszcze dalej idące – „telefon w pełni zintegrowany z ludzkimi uczuciami i pragnieniami”, który momentalnie wyświetli głupawy filmik albo umówi z terapeutą, by negatywne odczucia „nigdy, przenigdy nie powróciły”. W filmie widzimy też siedzibę lotów kosmicznych firmy Bash, która wygląda jak baza wojskowa. Znamy już z innej produkcji Netflixa (The Old Guard) obraz jak szef koncernu farmaceutycznego chodzi z obstawą uzbrojonych po zęby komandosów, większą niż prezydent USA.
Tu widzimy szaleńca, na którego skinienie podrywa się z krzesła prezydent Ameryki, a którego postać to istne hybrydowe alter ego Marka Zuckerberga i Elona Muska o powierzchowności dekadenckiego pederasty z apokaliptycznym błyskiem w oku. Widzimy też jak projekt, który zaczyna się jako medium społecznościowe, urasta do rangi super-państwa (czego już mieliśmy dowód przy niedawnych wyborach w USA), a jego twórca oburza się, gdy zostaje nazwany biznesmenem. „Biznes? Tu chodzi o ewolucję gatunku ludzkiego” – jakby ktoś nie wiedział.
Wreszcie otrzymujemy szereg klisz żywcem wyjętych z dzisiejszej rzeczywistości. „Żydowscy miliarderzy wymyślili hucpę z kometą, żeby rząd mógł pozbawić nas wolności i broni”; „ci marksiści zasłaniają się nauką, a my mamy wierzyć, że ta kometa w ogóle istnieje” – mówią kometosceptycy. Zresztą, narracji towarzyszy totalne pomieszanie z poplątaniem. Krótko mówiąc, gdy lewak bierze się za robienie narracji wbrew nurtowi lewackiego letargu, to efektem jest mieszanka wybuchowa (pozornie) pozbawiona jakiegokolwiek sensu, nad którą powiewa widoczna przy jednym z domów flaga LGBT o… 10 kolorach.
W sporze o to, czy patrzeć, czy nie patrzeć w górę (wierzyć czy nie wierzyć w kometę symbolizującą oficjalne i alternatywne narracje), odnajdujemy też typową rządową socjotechnikę i odwracanie kota ogonem. „Wiecie, czemu każą wam patrzeć w górę? Bo chcą, żebyście się bali. Żeby oni mogli patrzeć na was z góry” – wykrzykuje pani prezydent na wiecu (antykometariańskim?), podczas którego próbuje przekonać naród do pomysłu uratowania świata poprzez sprowadzenie komety w kawałkach do oceanu.
W innej scenie widzimy cukierkową celebrytkę (odgrywaną przez Arianę Grande), która występuje na koncercie przeciwników narracji rządowej i wyśpiewuje popowy hymn tych, co patrzą w górę. Netflix odwraca rzeczywistość i żongluje motywami dosłownie „jak mu się podoba”, pokazuje obrazki wyrwane z życia, ale nie stawia kropki nad i – nie tyle w sensie fabularnym, co w sensie przesłania. Film był doskonałą okazją do powiedzenia czegoś na temat szaleństwa, w jakie popychają nas lewicowe elity, ale twórcy zdecydowali się pójść drogą chaotycznej satyry, która w ostatecznym rozrachunku niekoniecznie daje do myślenia… Ale o tym zaraz.
Lewacy o lewakach, czyli porażka Netflixa
W końcu wszyscy wznoszą okrzyk „patrz w górę”, ale kiedy…? Dopiero gdy na niebie pojawia się kometa, która ma niedługo zniszczyć Ziemię, a rząd robi z tego biznes, ryzykując istnienie ludzkiej populacji (i przy okazji sabotując akcję Rosji, która chce wziąć sprawy w swoje ręce i wysadzić obiekt niebieski). Za późno. Zresztą, vox populi i tak nic by nie zmienił.
Przez cały czas trwania tego przygłupawego show powracało do mnie pytanie (retoryczne oczywiście) o eschatologiczne horyzonty bohaterów. „Gdyby Bóg chciał zniszczyć ziemię, dawno by to zrobił” – to bodaj jedyne zdanie, wypowiedziane przez nowego chłopaka głównej bohaterki, które w jakiś sposób odnosi się do udziału Stwórcy w losach świata. Oczy ludzkości (przynajmniej jej części reprezentowanej przez bohaterów) są całkowicie zamknięte na widzenie rzeczywistości przez pryzmat już nie tylko wiary (w sensie cnoty nadprzyrodzonej), ale nawet kulturowych obrazów, które mogłyby w krytycznej chwili kierować myśl do Absolutu. Anulacja chrześcijańskiej perspektywy jest tu totalna i dogłębna.
W kolażu ostatnich widoków znanego nam świata widzimy jak pogański szaman tańczy przy spadających w zieleń lasu ognistych kulach z nieba i zdaje się, że on więcej rozumie niż „oświecona” nauką i postępem reszta ludzkości…
Ale sprawdźmy, jak Netflixowe dzieło recenzują sami lewacy. Nawet „Wyborcza” przyznaje, że Nie patrz w górę jest „krzykiem niezgody lewicowo-liberalnych elit na własną bezsilność”. „Słusznym, ale bezradnym” – ocenia Krzysztof Kwiatkowski. Nad produkcją pochyla się również CNN, twierdząc, że dzieło „alienuje” tych, do których powinno dotrzeć jego przesłanie i nie szczędząc gromów pod adresem producenta, który mógł skorzystać z okazji, by ocieplić wizerunek lewicy, ale z jakiegoś powodu mu się to nie udało. „Grubo ciosane przesłanie filmu”, pisze Holly Thomas w portalu CNN, zamiast promienieć „wrodzoną sympatycznością” okazuje się „wrogim środowiskiem” dla celów, które powinni realizować twórcy opłaceni przez Netflix. Coś nie zagrało, ubolewa publicysta CNN, wskutek czego dziesiąta muza nie zdołała tym razem z wysokości góry Apollina przygrzmocić lirą wszystkim „antyszczepionkowcom” i innym „foliarzom” (tu już moja ironia, a nie cytat).
Ostateczny tryumf ateizmu
„Nie jesteśmy tutaj zbyt religijni, ale może powinniśmy się pomodlić” – zauważa doktor, gdy kometa już dotarła do Ziemi, a fala uderzeniowa zbliża się do ich domu. „Nie znam nic poza amen” – odpowiada żona. No proszę, czyli jednak coś zna! Brawo. Modlitwę prowadzi chłopak głównej bohaterki, który „odnalazł swoją drogę do wiary (tylko nie gadaj o tym przy ludziach)”. Całkiem ładnie, ale tak… jakby po śmierci miało nic nie nastąpić. Tak więc pomodlili się, popijają wino, dojedzą zielony groszek i jakby nigdy nic oczekują na koniec żywota.
Film (i nie sądzę, by było to celową intencją twórców) jest właściwie niczym innym, tylko popkulturowym śmietnikiem porewolucyjnej rzeczywistości, z której krok po kroku wygnano Boga, tak że poważna myśl o Nim nie rodzi się w duszy śmiertelnika nawet w obliczu końca ziemskiej wędrówki i całej planety. W sumie zdumiewam się, ile znaczeń – co by się zgadzało z taką właśnie oceną Onetu – można wyczytać z tego obrazu.
Czyżby film na Netflixie jednak był o czymś? Być może, ale na pewno nie jest to zasługa Netflixa… A na poważnie – myślę, że zabieg jest celowy. Bo gdy opada mętlik w głowie, to pozostaje jedna myśl (zaprogramowana przez zręcznych autorów filmowego kiczu?): W sumie to nie jest tak źle w tej pandemii, skoro lewacy mogliby zniszczyć całą planetę. Czyżby powracała stara maksyma: Ludzki pan – mógł zabić, a tylko dał po łbie? Tak, jak sądzę, twórcy dają nam po łbie przesłaniem, że choć lewica może się omsknąć, to i tak nasze losy pozostają w jej rękach, ponieważ jej wizja świata jest jedynym słusznym remedium na wszystkie bolączki ludzkości. Czyli, tak jak w tytule, Netflix, choć sili się na pozory, to nie przełamuje poprawnej politycznie narracji i w rzeczy samej mówi nam: Nie patrzcie w górę. Może przesadzam, może jestem uprzedzony, ale takie właśnie słowa zabrzmiały mi w głowie. A jak Państwo odebrali film?
Filip Obara