Prezentowane świadectwo Pawła Lisickiego jest fragmentem książki ODWIECZNA MSZA. ŚWIADECTWA.
Kościół kocham – sześcioskrzydłe cheruby,
srebro naczyń świętych, kandelabry,
Wesprzyj nas już teraz!
światła, obrazy, ambonę.
Kiedy tam wchodzę, do kościoła Greków:
wśród kadzidlanych wonności,
liturgicznych śpiewów i symfonii,
dostojnych postaci kapłanów,
które blask ornatów ozłocił,
w poważnym rytmie każdego ich gestu –
myśl moja biegnie do tej, która opromieniła nasz naród,
bizantyńskiej wspaniałości.
(K. Kawafis, W kościele)
Wielu zapewne się zdziwi, dlaczego pisząc o pięknie klasycznej, rzymskiej Mszy, zacząłem od przytoczenia poświęconego liturgii bizantyjskiej wiersza Konstandinosa Kawafisa, wielkiego aleksandryjskiego poety. Kawafis wiódł żywot grzesznika, ale – jak wielu prawdziwych artystów – posiadał zdolność dostrzegania piękna, ładu, wzniosłości, za którymi tęsknił i których pragnął. Wszystko to wyraził w tym wierszu. Któregoś dnia, wiele lat temu, gdy przeczytałem ten wiersz kolejny raz po powrocie z Mszy trydenckiej, zdałem sobie z tego sprawę, że ta pochwała liturgii wschodniej mogłaby być równie dobrze pochwałą tradycyjnej rzymskiej, oczywiście w wersji uroczystej, missa solemnis.
Wystarczyłoby zmienić w wierszu tylko dwa słowa – zamiast Greków wstawić Rzymian, a zamiast „bizantyjskiej” napisać „łacińskiej” – i utwór Aleksandryjczyka równie dobrze obrazowałby wielkość klasycznego rytu Zachodu. Jest tak, bo klasyczny ryt liturgii, niezależnie od tego, czy w wersji wschodniej (św. Jana Chryzostoma lub św. Bazylego), czy zachodniej, doskonale wyraża to, co w kulcie najważniejsze. Liturgia jest z natury teocentryczna, skierowana ku Bogu, ku Niemu odniesiona.
Sprawuje się ją na chwałę Boga – i nie jakiegokolwiek boga, jakiejś istoty boskiej – ale Boga Jedynego, Trójcy Przenajświętszej: Tu solus sanctus, Tu solus Dominus, Tu solus Altissimus, Iesu Christe, cum Sancto Spiritu in gloria Dei Patris. Solus to znaczy ‘jedyny’.
***
Przekraczając próg kościoła, opuszcza się przestrzeń świecką, zdesakralizowaną, doczesną, ziemską i wkracza do innego, wzniosłego, niebiańskiego świata. Tam są serafiny i cheruby, tam widać konsekrowane, czyste, srebrne naczynia, tam światło przychodzi z góry, jest właśnie nie oświetleniem, ale światłością prawdziwą, która oświeca każdego człowieka na ten świat przychodzącego3, tam są obrazy Chrystusa, Matki Bożej, świętych. Gesty wykonywane przez kapłana są właśnie dostojne i majestatyczne, kadzidło jest znakiem czci i chwały oddawanej Bogu – Dirigatur, Domine, oratio mea, sicut incensum, in conspectu tuo: elevatio manuum mearum sacrificium vespertinum – i złoto kolorem wieczności.
Kawafis w tych kilku wersetach znakomicie to uchwycił. To, czyli sens aktu kultycznego, sens rytuału. I wszystkie te słowa, którymi się posłużył, mają jedną, podstawową cechę: przenoszą człowieka do innej, wyższej, tajemniczej i wzniosłej rzeczywistości.
Dość o wierszu Kawafisa.
***
Kiedy sam pierwszy raz przestąpiłem – a było to wiele lat temu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku – próg kościoła (pw. św. Benona na rynku Nowego Miasta), w którym sprawowana była liturgia w klasycznej formie rytu rzymskiego, uderzyły mnie – do dziś to pamiętam doskonale – trzy rzeczy.
Po pierwsze, postawa kapłana, który kierował się ku ołtarzowi. Po drugie, piękno łaciny. Wreszcie, po trzecie, majestatyczna cisza i pokorna postawa obecnych. Nie znałem wtedy jeszcze historii liturgii, nie wiedziałem – jak wiem to teraz – w jaki sposób doszło do zmiany. Nie znałem też do końca tekstów liturgicznych, ledwo zdobyłem ulotkę z polsko-łacińskim tłumaczeniem, przez które z trudem się przedzierałem. Ale właściwie – i to mnie uderzyło szybko – wcale tego nie potrzebowałem.
Tam wszystko było na swoim miejscu. Wszystko do siebie pasowało. Wszystko dokonywało się jak należy. Wystarczyło tylko poddać się rytmowi i doświadczyć zetknięcia z tym, co święte. Czułem się jak ktoś, kto wszedł na scenę teatru i, nie znając roli, zaczyna grać – o dziwo, doskonale odgrywając swoją rolę, jakby gdzieś podświadomie już ją znał.
Teraz doskonale wiem, co mnie tak urzekło, co od razu mnie poruszyło – tam wszystko było na swoim miejscu. Wszystko było na swoim miejscu (powtarzam te określenia zgodnie z regułą liturgiczną: powtarzalność jest sercem kontemplacji), bo wszystko było nakierowane, podporządkowane temu, co jedynie konieczne: Bogu. Chwała Boga na pierwszym miejscu, zaś ja, czy to klęcząc, czy robiąc znaki krzyża (jak bardzo się cieszyłem, że było ich tyle, byłem wręcz głodny znaków i gestów!), czy powtarzając proste, starodawne formuły, już czułem, że uczestniczę w akcie bezczasowym i świętym. Niektóre słowa wręcz brzmiały jak wykute ze spiżu. Przykład: Dignum et iustum est – zawsze, kiedy je wypowiadam, czuję, jakbym to nie ja mówił, ale sama rzeczywistość zabrała głos.
***
Trudno jest dzisiaj, kiedy już tyle na ten temat czytałem i tak często o tym rozmawiałem, przypomnieć sobie dokładnie pierwsze odczucia. Ale właśnie to doświadczenie – oto staję wobec niezgłębionej tajemnicy, oto uczestniczę w prawdziwie wzniosłym i sakralnym akcie, oto odnajduję dla siebie właściwe miejsce, śmiertelnika, grzesznika, błagalnika, i patrzę na kapłana, pośrednika, który naprawdę składa Najświętszą Ofiarę Bogu w Trójcy Jedynemu – sprawiło, że tyle czasu i uwagi poświęciłem badaniu liturgii. Liturgia – najbardziej święte miejsce w przestrzeni ziemskiej.
Najlepszy kanał dotarcia do tego, co nadprzyrodzone. Metafizyczni poeci angielscy napisaliby – katapulta. Bo, to najważniejsze, za sprawą klasycznego rytu pierwszy raz miałem wrażenie, że dociera do mnie, powiedzmy to tak, promyk wieczności, że otwiera się przede mną, na głucho do tej pory zamknięte, okno do innego, wyższego, niebieskiego świata.
***
Kierunek modlitwy, to, że wszyscy razem, na czele z kapłanem, zwracają się ku ołtarzowi – od pierwszej chwili wiedziałem, że tak to po prostu powinno być. Kapłan, ofiarnik, musi się zwracać twarzą ku ołtarzowi, ku umieszczonemu na ołtarzu tabernakulum – a ja, stojąc czy klęcząc, muszę być za nim. On jest tym, który pośredniczy. Jak pisał trafnie Stefan Heid:
W sensie funkcjonalnym ołtarz związany jest z modlitwą. Modlitwa ta jednak jest ukierunkowana, tak co się tyczy jej intencji, jak i przestrzennie: człowiek modli się, stojąc z podniesionymi ku niebu rękami i patrzącym wzrokiem ku Bogu. Kierunek jest ustalony. Gdyż Bóg jest wprawdzie wszechobecny, ale nie poza miejscem.
Dokładnie. Kiedy od dziecka mówiłem: „Ojcze nasz, który jesteś w Niebie”, to przecież nie myślałem o Ojcu, który jest pod ziemią lub na ziemi. Mówiąc o Niebie, kierowałem się od razu, w sensie symbolicznym, ku górze. Słowa modlitwy, które przekazał nam Chrystus, nie są dowolne. Kiedy się modlę intencjonalnie, zwracam się ku górze, ku Niebu. Nie tak, jak to rozumieć mogliby ignoranci, że wyobrażam sobie Boga gdzieś w chmurach, ale w tym sensie, że Niebo jest symbolem i znakiem Bożej obecności – jest czyste, bezkresne, wzniosłe, nieskończone, i dlatego, w znaczeniu duchowym, jest właściwym miejscem dla Boga. I jak modlę się do Ojca, który jest w Niebie, tak w świątyni zwracam się do Niego tam, gdzie przebywa, w tabernakulum, na ołtarzu. Ołtarz to wyróżnione miejsce Bożej obecności. Bóg jest Duchem i jest wszędzie, ale na ołtarzu jest przestrzennie. Bóg nie jest abstrakcją, nie jest nieokreśleniem, nieograniczeniem, dowolnością. Jak jest Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba, tak też jest obecny w ołtarzu, na którym kapłan, drugi Chrystus, składa ofiarę. Ku Chrystusowi zwrócony, on i wierni.
Pierwsi chrześcijanie postępowali podobnie: modlili się zawsze wspólnie w jedną stronę: ku Wschodowi. Od samego początku niezliczona liczba świadectw (niepodważalne historycznie dostępne są od II wieku po Chrystusie) wskazuje na to, że chrześcijanie modlili się ku Wschodowi, bo ze Wschodu miał wrócić Chrystus, bo był On słońcem sprawiedliwości, bo Wschód był znakiem Bożej obecności. Dlatego od początku zdecydowana większość kościołów chrześcijańskich była orientowana: duchowe centrum stanowił położony w absydzie ołtarz, nad którym górowała postać Chrystusa. Tam zwraca się wzrok kapłana, tam patrzą wierni: w jednym, wspólnym kierunku. Kapłan-pośrednik i lud.
Druga rzecz kluczowa – język, łacina. W kościołach prawosławnych – starocerkiewnosłowiański, starogrecki. Znowu, ilekroć ją słyszę, wiem, że wszystko jest na swoim miejscu. Kocham ten niewyraźny, szemrzący a dostojny zarazem dźwięk. Ale nie jest to kwestia estetyki. Już w chwili, kiedy mówię frazy łacińskie, od razu zostaję włączony do tego samego, wielkiego, rzymskiego dziedzictwa. Mówię i jestem członkiem tej wielowiekowej, wielopokoleniowej wspólnoty. Nie dlatego, że łacina jest lepsza od polskiego, albo dlatego (cóż za dziecinne wyobrażenie!), że Bóg miałby mnie bardziej wysłuchiwać po łacinie, ale dlatego, że we Mszy łacina jest na swoim miejscu. Tym językiem od II–III wieku po Chrystusie posługiwali się pierwsi rzymscy chrześcijanie (ale wierna pamięć Kościoła przechowała przecież również wspomnienie o greckim języku pierwotnej wspólnoty, świadczą o tym formuły takie jak Kyrie eleison czy teksty liturgiczne Wielkiego Tygodnia), a ja przecież z ducha jestem Rzymianinem. My przecież jesteśmy ich duchowymi dziedzicami. Do Rzymu duchowo przynależę.
***
Jest też kilka innych zalet tego języka. Po pierwsze, uniwersalność. Tak – jak narody mają swoje ojczyste, narodowe języki świeckie, tak wypada, żeby cały lud Boży miał swój jeden oficjalny język: łacinę. Dzięki temu w każdym miejscu świata, gdzie tylko sprawuje się Mszę, jestem u siebie. Mówię w języku, który jest dla wszystkich wspólny, powszechny, uniwersalny.
Po drugie, niezmienność. Z istoty dusza ludzka pragnie obcować z tym, co wieczne, niezmienne. Bóg jest sam jedynie wieczny i niezmienny, kiedy zatem chcę do Niego docierać tu, na ziemi, gdzie wszystko jest zmienne, ulotne, kruche i przemijające – ba, właśnie teraz, w XXI wieku jest tak przemijające i nietrwałe jak nigdy wcześniej! – na czele z językiem, który ewoluuje, zmienia się, rozwija lub wulgaryzuje, potrzebuję miary, potrzebuję stałego wzorca, znaku nienaruszalności, symbolu niezmienności. Potrzebuję słów i zdań, które zawsze będą znaczyć to samo, tak samo brzmieć. Same w sobie są skarbem i drogocennym dziedzictwem. Łacina przez to, że już nie jest językiem żywym, że nie istnieje naród, który by jej używał, że stała się w tym znaczeniu martwa, jest tym samym wieczna.
Po trzecie, świętość i doskonałość. Przecież słowa modlitw liturgicznych ułożone zostały przez największych świętych i nauczycieli Kościoła (św. Hilary z Poitiers, św. Damazy, a ostatecznie – św. Grzegorz Wielki). Dokładnie tymi słowami modlili się wszyscy najwięksi doktorzy i nauczyciele Kościoła: św. Tomasz z Akwinu, św. Bonawentura, św. Jan od Krzyża, św. Teresa z Liesieux, a nawet św. Faustyna. Czy tak przemodlona liturgia, która wydała tylu świętych mężczyzn i kobiet, nie pokazuje swojej mocy?
Po czwarte, bezosobowość. Tak, tym co jest tak wspaniałe w formułach liturgicznych, w łacińskich formułach liturgicznych i modlitewnych, jest ich czysty obiektywizm, bezosobowość. Powtarza się to, co przekazane, dokładnie w taki sposób, jak to zostało przekazane, i robi się to przez wieki w ten sam sposób. Łacina wyzwala nas z jednostkowości, z indywidualizmu, z tego strasznego – od czasów Lutra kąsającego nas na każdym kroku – „ego”. Nie ma tu żadnego „ja”, nie ma żadnego autora, żadnego twórcy: jest czyste, przekazane, obiektywne, odpowiadające rzeczywistości Boskiej Słowo. Nie ma luterańskiego „jeśli mocno wierzę, że jestem zbawiony, to jestem zbawiony” (a więc ciągle musze się skupiać na sobie), nie ma kartezjańskiego cogito, które nieustannie powątpiewa (a więc ciągle musze badać swój stopień pewności), nie ma kantowskiego (fichtowego, hegliańskiego, idealistycznego) subiektywnego „Ja”, które z siebie wywodzi świat. Nie ma – wreszcie jestem wolny od opętania moim „ego”. Zamiast tego są słowa prawdy, które domagają się przyjęcia i posłuchu. Jest lex orandi, lex credendi. Jest rytuał, powtarzalność, reguła. Żeby tak się stało, żebym mógł (ja, człowiek nowożytny) zetknąć się z tym, co bezwzględnie prawdziwe, czyste, obiektywne, realne, pozbawione emocjonalności, historyczności, przed i po, teraz i później – muszę posłusznie przyjąć odziedziczone formuły.
Zawsze takie same, zawsze, wszędzie, w ten sam sposób. Na tym polega wielkość liturgicznej łaciny. Przypomina trochę odciśniętą w skale pieczęć. Jest, we właściwym sensie tego pojęcia, „nie ręką ludzką uczyniona”, acheiropoietos. Nie chodzi o bezmyślne powtarzanie formułek – jak znowu mówią ignoranci – ale o najbardziej pierwotne, oryginalne, właściwe wyrażanie rzeczywistości. Za pośrednictwem tej bezosobowej łaciny i bezosobowych łacińskich formuł przemawia sam Byt.
Punkt czwarty to cisza. Tak, zacząłem ten tekst od opisu uroczystej liturgii, kiedy to używa się kadzidła, śpiewają chóry – ale piękno klasycznej Mszy równie dobrze jest widoczne, gdy sprawuje się ją w ciszy.
Dociera do mnie co najwyżej szmer, z daleka widzę jedynie gesty i po nich zgaduję, jeśli śledzę uważnie, w którym momencie akcji liturgicznej się znajdujemy. Jeśli śledzę – ale zwykle nie śledzę. Zwykle cisza pozwala mi modlić się w skupieniu nawet wtedy, gdy dokładnie nie nadążam za przebiegiem liturgii. Nie przejmuję się tym. Właśnie – w ogóle się tym nie przejmuję, bo wiem, że wszystko dokonuje się jak należy. Ksiądz i ministrant wystarczą, żeby wszystko odbywało się zgodnie z regułą
W każdej chwili mogę się dołączyć, mówiąc szeptem teksty przeznaczone dla sługi, ale nie muszę. Jestem obecny przy tym, co się dzieje, i to wystarcza. Słyszę, nie muszę mówić. Słyszę i jestem. Nie: „myślę, więc jestem”, ale właśnie słyszę i jestem – słucham tego, co przychodzi z zewnątrz. Akcja liturgiczna – właśnie dlatego, że zawsze taka sama, zawsze powtarzalna, zawsze niezmienna – dokonuje się we właściwym rytmie.
***
Jak w świecie nie ma jednego centrum, lecz wszystko jest rozproszone i wielobiegunowe, tak w świątyni jest jedno centrum, jeden punkt ciężkości: ołtarz. Zwracając się wspólnie w tę samą stronę – kapłan, a za nim lud – jestem we właściwym miejscu. Jak w świecie używa się nieskończonej liczby języków i dialektów, w świątyni wystarczy tylko jeden język, dla wszystkich taki sam. Dla wszystkich od zawsze. Jak w świecie panuje zgiełk, rozhowor, hałas, tak w świątyni jest cicho. Im bliżej świętości, tym ciszej. Bo z ludzkiej perspektywy uczestniczę przecież w tajemnicy, która jest w ścisłym tego słowa znaczeniu nadprzyrodzona, niezgłębiona, nie-ludzka, Boska: na moich oczach ołtarz staje się drugą Golgotą, Syn Boży składa siebie w ofierze, na ołtarzu obecny jest bezkrwawo w całej swojej niekończonej Boskości Chrystus. Kiedy zatem zbliżamy się do tych świętych obrzędów, możemy jedynie milczeć: to, co ze swej istoty niezrozumiałe i niepojęte – a tym jest akt Przeistoczenia, tym jest ofiara przebłagalna za grzechy całego świata – nie może zostać wyjaśnione i zrozumiale przedstawione. Nie chcę i nie mogę tego pojąć.
Każdą próbę wyjaśnienia i wytłumaczenia uznać muszę ostatecznie za zuchwalstwo. Przeciwnie: wielka tajemnica wymaga wielkiej ciszy i pobożnego, pokornego milczenia. Gdybym mógł, byłbym jak szczypta prochu. Gdybym mógł, leżałbym rozpłaszczony. Przecież przede mną spełnia się najbardziej tajemniczy akt dziejów – a ja, ze swoim ograniczonym rozumkiem, samozadowoleniem i pożądaniem, miałbym domagać się zrozumienia?! Nie chcę wyjaśnień, chcę czci! Tak właśnie jest w przypadku liturgii klasycznej: tu wszystko jest na swoim miejscu.
Temu, co najświętsze, aktowi Przeistoczenia, odpowiada najgłębsza cisza, w której to – z jednym jedynym wyjątkiem wypowiedzianych półgłosem słów nobis quoque peccatoribus – kapłan odmawia święty Kanon. Jakie to niezwykłe – całkowitą ciszę, niczym grom z jasnego nieba, przerywa tylko to jedno: ‘nam również grzesznym [sługom]’. Ciszę, w której spoczywa nieprzystępna Boskość, przerywa tylko krótkie, arcyludzkie wyznanie grzeszności.
***
Wszystko to, co do tej pory napisałem, odnosiło się, można powiedzieć, nie do istoty Mszy, ale do jej formy. Do kierunku, języka, relacji między słowem a milczeniem. Tak, to prawda. Jednak w tym przypadku formy nie da się oddzielić od treści. Wyrosły razem i są ze sobą ściśle i bezwarunkowo złączone. Jednak jest też jeszcze kilka rzeczy, które warto podkreślić, kiedy mówi się o samej treści Mszy. Po pierwsze, tekst nasycony jest wręcz językiem ofiary. Wystarczy raz go sobie przeczytać i nie ma się żadnej wątpliwości, co tu się dokonuje, w jakiej roli występuje kapłan, czego dokonuje. To jest w ścisłym tego słowa znaczeniu ofiara:
Suscipe, sancte Pater, omnipotens aeterne Deus, hanc immaculatam hostiam, quam ego indignus famulus tuus offero tibi Deo meo… Ja – mówi kapłan. Ale pro omnibus circumstantibus – w tym się odnajduję. Albo: Suscipe, sancta Trinitas, hanc oblationem, quam tibi offerimus…
Wszystko znowu do siebie pasuje: kierunek, świętość, ołtarz, kapłan, ofiara. Cudowna modlitwa u stopni ołtarza – iudica me, Deus… Już te pierwsze słowa mówią wyraźnie, kim jest wobec człowieka Bóg – Tym, który może osądzić. Jest Panem. Ta chwila – człowiek to grzesznik, pokutnik, błagalnik, nędznik; Bóg to Ten, który może się łaskawie zlitować, miłosiernie spojrzeć, wyrwać mnie z czeluści, może nie dostrzec mojego zła – natychmiast odsłania przede mną całą prawdę o bycie. Ja – śmiertelny, On – nieśmiertelny; ja – nędzny , On – doskonały; ja – błagający o miłosierdzie, On – łaskawie miłosierdzie ofiarujący:
Hanc igitur oblationem servitutis nostrae, sed et cunctae familiae tuae, quaesumus, Domine, ut placatus accipias… I to w jakim stopniu. I to jak bardzo.
Nie ma tu nic z taniego sentymentalizmu, z banalnej opowieści o taniej łasce, którą tak piętnował słusznie Dietrich Boenhoffer. Nie słyszę tu tego, co tak strasznie mnie mierzi w świecie: „bądź sobą, bądź taki, jakim jesteś”. Nie słyszę tej prostackiej, taniej opowieści o Bogu, który mi nadskakuje, który mnie zawsze akceptuje i który jest po prostu inną nazwą mojej potrzeby usprawiedliwienia. Nic banalnego i taniego. Kiedy słucham Mszy, wiem, że jeśli mogę liczyć na zbawienie, to dzieje się to nie wskutek mojej sprawności, nie dlatego, że mi się ono należy, że mogę sobie do niego rościć jakiekolwiek prawa, ale dlatego, że zostało ono zdobyte najwyższym możliwym wysiłkiem, okupione najwyższym możliwym cierpieniem Chrystusa. Stoję przed Nim nagi, w całej swojej nędzy i słabości, i nie muszę udawać, że jest inaczej, nie muszę się na nic silić ani niczego udowadniać. Mogę jedynie błagać. Wystarczy kontemplować te teksty, żeby wydobyć się z choroby egotyzmu i narcyzmu, które mnie dręczą, które są prawdziwą plagą współczesnej cywilizacji. Słuchając Mszy, odkrywam powagę bycia człowiekiem, śmiertelnikiem. Odkrywam, że mam nieśmiertelną duszę. Odkrywam przynależność do innego, niedoczesnego, nieziemskiego świata. Tak, widzę nieskończoną Bożą dobroć, ale nigdy nie pozwalam sobie jej używać. Nie instrumentalizuję jej, nie wykorzystuję. Opowieść, jaką przekazują mi o Bogu teksty modlitw liturgicznych, jest inna: wszystko w nich krąży wobec Bożej niewyrażalnej, niezgłębionej, przeobfitej i doskonałej świętości. A ja non sum dignus ut intres sub tectum meum, sed tantum dic verbo et sanabitur anima mea.
***
Nie jestem jednak zdany tylko na siebie. Właśnie w tym akcie przebłagalnym bierze udział cały Kościół. Znowu przypominam sobie, jak wielkie wrażenie zrobiły na mnie dwie modlitwy. Pierwsza to confiteor:
Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper Virgini, beato Michaeli Archangelo, beato Ioanni Baptistae, sanctis Apostolis Petro et Paulo, omnibus Sanctis et vobis fratres, quia peccavi nimis cogitatione, verbo et opere: mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. Ideo precor beatam Mariam semper Virginem, beatum Michaelem Archangelum, beatum Ioannem Baptistam, sanctos Apostolos Petrum et Paulum, omnes Sanctos, et vos fratres, orare pro me ad Dominum Deum nostrum.
Słysząc ją, nagle odkryłem, że stoję nie tylko przed „braćmi i siostrami” tu i teraz – a cóż to za straszliwe ograniczenie, zawężenie perspektywy! – ale znajduję się wobec Najświętszej Maryi Panny Zawsze Dziewicy, św. Michała Archanioła, św. Jana Chrzciciela, św. Apostołów Piotra i Pawła oraz wszystkich świętych: są przy mnie. Wspierają mnie. Nie dają mi pogrążyć się w rozpaczy, zwątpieniu, zagubieniu. W jednej chwili zostałem włączony w ciąg pokoleń wszystkich wierzących i, jednocześnie, znalazłem się przed obliczem aniołów. Kościół w jednej chwili przestał być tylko wspólnotą żyjących współcześnie chrześcijan, socjologiczną grupą obecnych w tym budynku ludzi, a zmienił się we wspólnotę wieczną, nadprzyrodzoną, ponadczasową, łączącą tych, co są tu i teraz na ziemi, z tymi, którzy wspomagają nas w Niebie.
Drugą taką wstrząsającą wręcz modlitwą są słowa Kanonu. Czytam – bo przecież nigdy ich wypowiadanych na głos przez kapłana nie usłyszę i wiem, że tak się godzi, że tak trzeba, że tak należy:
Supra quae propitio ac sereno vultu respicere digneris: et accepta habere, sicuti accepta habere dignatus es munera pueri tui iusti Abel, et sacrificium patriarchae nostri Abrahae: et quod tibi obtulit summus sacerdos tuus Melchisedech, sanctum sacrifcium, immaculatam hostiam.
Te trzy imiona ofiarników, kapłanów – Abla, Abrahama, Melchizedeka – mówią wszystko. Wiem teraz, że uczestniczę, za pośrednictwem kapłana, w ofierze składanej w imieniu całej ludzkości, wszystkich ludzkich pokoleń, solidarny z nimi, należący do nich. Jest to liturgia prawdziwie ponadczasowa, wieczna, niebiańska. Ta ofiara kapłana Nowego Przymierza i ofiary sprawiedliwych Starego Przymierza trafiają przed Boże oblicze. Kiedy zatem jestem na Mszy, czy w Warszawie, czy w innym mieście, tak naprawdę biorę udział jedynie w ziemskiej i doczesnej kopii oryginalnej niebiańskiej liturgii, sprawowanej zawsze przed Bożym tronem.
***
Czytając teksty liturgiczne, ma się dziwne wrażenie. Jest w nich, chciałoby się powiedzieć, stłumiona obfitość, albo ubogie bogactwo, albo prosta wzniosłość. Te nieco barokowe koncepty są tu na swoim miejscu.
Tak, teksty klasycznej liturgii rzymskiej to maksimum tego, co człowiek może powiedzieć o świętości Boga i o ofierze. Nie jest tych słów wiele – podstawowy tekst liturgii to raptem kilka, kilkanaście kartek. A jednak można je czytać, można ich słuchać, bez końca, za każdym razem z coraz większym zdumieniem i radością, dostrzegając jak trafnie i należycie pozwalają człowiekowi odnaleźć właściwą postawę wobec Boga w Trójcy Jedynego.
Świadectwo Pawła Lisickiego
Tekst jest fragmentem książki: ODWIECZNA MSZA. ŚWIADECTWA. Książkę można zamówić TUTAJ
Jest to zbiór niecodziennych świadectw na temat tradycyjnej Mszy Świętej potocznie zwanej „trydencką”. To publikacja wyjątkowa, nie tylko dzięki statusowi samych autorów, ale także jej bezprecedensowości na polskim rynku wydawniczym.
Swojego głosu udzielają:
- była dyrektorka kliniki aborcyjnej
- polscy profesorowie
- muzułmańska konwertytka
- poseł na sejm RP
- prezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości
- wybitny włoski malarz
- dziennikarze i publicyści
- oraz inni – nie mniej intrygujący i nie mniej szacowni.
Bezspornie, „świadków” więcej dzieli, niż łączy. Mimo to zebrali się razem, aby przekazać swoje doświadczenia i refleksje dotyczące liturgii eucharystycznej, która sięga korzeniami czasów apostolskich. A co najważniejsze, by podzielić się swą głęboką miłością do tego Czcigodnego Rytu.
W projekcie wzięli udział min.: prof. Marek Kornat, prof. Grzegorz Kucharczyk, Marek Jurek, Krystian Kratiuk, Paweł Lisicki, Tomasz Rowiński czy Joseph Shaw.
Całkowity dochód ze sprzedaży książki zostanie przeznaczony na cele statutowe fundacji Rosa Mystica, zajmującej się szerzeniem kultu Matki Bożej oraz Tradycji Kościoła katolickiego.