Współczesne problemy cywilizacyjne wymuszają nieustanną refleksję duchowieństwa nad podjęciem reform w kwestii zarówno wyjścia do ludzi, jak i zaoferowania im atrakcyjnego duszpasterstwa.
Obserwujemy postępującą laicyzację i podążający za nim spadek liczby osób praktykujących. W pośpiesznej refleksji dość często jako winnego takiej sytuacji stawia się dawniejszy styl duszpasterski, a konkretnie pobożność tradycyjną, która polegała na zapewnieniu ludowi Bożemu dostępu do sakramentów oraz organizowanie stałych nabożeństw. Jako argument mający uzasadnić słabość tego duszpasterstwa podaje się przekonanie, że ludzie ukształtowani przez takie duszpasterstwo rzekomo mieli chodzić do kościoła tylko z przyzwyczajenia, bo taka jest tradycja. W czasach narastającego liberalizmu młodsze pokolenia, nie znajdując głębszego uzasadnienia wiary, po prostu ją porzucają. Jako receptę zatem zaproponowano nowsze formy duszpasterskie, które ową rzekomą pustkę miały wypełnić właściwą treścią i usposobieniem. Współczesny, wolny i inteligentny człowiek przecież nie może wierzyć tylko dlatego, że w takiej tradycji wychowali go rodzice.
Jako remedium na narastające problemy proponuje się zatem dwa modele nowego duszpasterstwa. Pierwszy ma być nastawiony na pogłębienie formacji intelektualnej: jeśli człowiek pozna swą wiarę, będzie wierzył bardziej prawdziwie i bardziej z przekonania. Drugi ma z kolei być skoncentrowany bardziej na emocjach, gdyż tylko emocje mogą rozpalać serce i czynić wiarę prawdziwą i żywą. Oba te pomysły i obydwa nurty oczywiście nie zostały sformułowane w sposób otwarty. Raczej zrodziły się spontanicznie na skutek dostrzeżenia niewystarczalności pobożności tradycyjnej. Jest to istotne, gdyż u ich genezy stoi sprzeciw i krytyka tradycyjnej pobożności naszych ojców, babć i dziadków. Niejednokrotnie, zwłaszcza wśród młodszego pokolenia (i co ciekawe, niezależnie, czy są to katolicy praktykujący, czy też zdystansowani od Kościoła) usłyszeć można, że te „różańcowe babcie” chodzą do kościoła tylko z przyzwyczajenia, lecz nie ma w nich prawdziwej i żywej wiary. Co jednak ciekawe, po wejściu do przeciętnego kościoła widzimy tam więcej „różańcowych babć” niż tych młodych rozpalonych emocjami czy intelektualnie ugruntowanych.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie ulega wątpliwości, że wiara potrzebuje komponentu zarówno emocjonalnego, jak i intelektualnego. Czy jednak można je postawić w centrum troski duszpasterskiej? Czy mogą one stanowić fundament wiary?
Płonące serca, chłodne rozumy i… różańcowe babcie
Jeśli spojrzymy na te grupy kościelne, które postawiły na formowanie intelektu, możemy zauważyć pewną niezdrową tendencję. Rzeczywiście podstawą wiary jest tutaj intelekt. Wiara jest uzasadniona. Ale czy na pewno to właśnie intelekt uzasadnia wiarę? Czy nie staje się on coraz częściej recenzentem wiary? Spójrzmy chociażby na środowiska tak zwanego Kościoła otwartego. Bardzo wiele tych środowisk ceni sobie formację intelektualną. Jednak bardzo często źródłem ich wiary jest właściwie rozumowa refleksja. Jeśli coś nie mieści się w intelekcie (powiedzmy otwarcie: relatywnie ciasnym, bo tylko ludzkim), to taką wiarę należy zmienić i dopasować. Intelekt ukształtowany bardziej przez ducha świata i światowe trendy kulturowe niż przez wiarę będzie wiarę podporządkowywał sobie. Tymczasem to intelekt potrzebuje formacji ze strony nadprzyrodzonej wiary.
Z kolei grupy, które bardziej faworyzują emocje, zazwyczaj niedowierzają, że wiara tradycyjna, często wyzbyta ognia uczuć, może być prawdziwą wiarą. Zupełnie jakby probierzem Ducha było rozpalone serce. Zatem w takich grupach często wręcz karykaturalnie szuka się coraz to nowszych podniet dla praktyki wiary. Musi się coś dziać. Trzeba poruszać serce. Bo bez emocji wiara umiera.
W obu tych formach zapomina się o kilku bardzo ważnych kwestiach. Po pierwsze, wiara jest nadprzyrodzona. Nadprzyrodzoność wiary ma kształtować to, co przyrodzone. Rozum i emocje przynależą zaś do sfery naturalnej człowieka. Więc to emocje i rozum mają być poddane wierze, a nie odwrotnie. Po drugie, wiara jest posłuszeństwem Bogu. W momencie, kiedy na czoło wysuwa się intelekt lub uczucia, stajemy się posłuszni bardziej im. Praktykujemy wtedy, kiedy uznamy to za rozumne albo kiedy uczucia nas do tego skłaniają. Po trzecie, wiara jest cnotą. Oznacza to, że aczkolwiek jest ona nadprzyrodzona, to wymaga również naszego stałego zaangażowania. Pobożność tradycyjna ma tę zaletę, że poprzez stałą i regularną praktykę wyrabia w nas to, co w teologii nazywa się habitus – czyli stałą dyspozycję. A ta stała dyspozycja nie jest zwykłym nawykiem, lecz nawykiem podyktowanym wiarą nadprzyrodzoną – posłuszeństwem względem nakazu Boga.
Zatem usuwając pobożność tradycyjną, usuwamy to, co należy do istoty wiary: posłuszeństwo nadprzyrodzonemu Objawieniu wyrażonemu poprzez głos Kościoła, stałość ukształtowaną przez ten element nadprzyrodzony oraz poddanie siebie czemuś wyższemu, aniżeli tylko to, co stanowi naszą naturę. Wiarę zaś naturalizujemy i poddajemy pod kuratelę ludzkiego ja.
Nie chodzi więc o to, że emocje czy intelekt w wierze są złe. Są bardzo dobre, ale wtórne względem wiary – dlatego mają być podporządkowane wierze. Stąd więc wskazane na początku spostrzeżenie odnośnie do statystyk ludzi uczęszczających do kościoła pokazuje nie tylko fakt liczebnie większej fizycznej obecności na nabożeństwie tych, którzy zostali ukształtowani w wierze tradycyjnej. Pokazuje również, że ta przysłowiowa „różańcowa babcia”, chociaż nie płonie uczuciami i często nie potrafi snuć wysublimowanych refleksji teologicznych, to jednak ma większą wiarę niż rozpalony emocjami młodzieniec skaczący do rytmu gitary i dzielący się świadectwem, jakoby dotknął go Pan (często myląc Pana z własnymi emocjami). Ta „różańcowa babcia” ma większą wiarę niż zacny intelektualista, który z majestatu swego laickiego, niestety, rozumu domaga się reformy Kościoła.
O. Jan Strumiłowski OCist
Tekst ukazał się w 84. numerze dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.