A jakbyśmy tak odwrócili neomarksistowską logikę i powiedzieli, że dekonstrukcja to nie tylko patrzenie na przeszłość przez „tęczowe” okulary ideologii LGBT? A jakby tak wziąć kulturę popularną na warsztat katolickiego demontażu i ukazać, jak uwielbiane przez świat postacie okazały się rozsadnikami rewolucyjnych antywartości? O taki zabieg na ikonie Jamesa Bonda pokusił się autor inspirującego artykułu na łamach National Catholic Register.
Bardzo ciekawy przyczynek do konserwatywnej dekonstrukcji kulturowej daje KV Turley w artykule „Non serviam!” – James Bond, szpieg, który nikogo nie kochał. Brytyjski korespondent NCR mówi to, co wszyscy wiemy, a przynajmniej czujemy, lecz często odsuwamy wątpliwości na drugi plan, ponieważ wciąga nas akcja i fascynują cechy bohaterów.
Dziś patrzymy na Bonda przede wszystkim przez pryzmat rozrywki podanej z ukłonem brytyjskiej ogłady. Przymykamy oko na osobowość „nietzscheańskiego supermana” (określenie KV Turleya), żyjącego bez żadnych osobistych zobowiązań i praktycznie poza moralnością.
Wesprzyj nas już teraz!
O tym jak trudno nam wyobrazić sobie świat sprzed rewolucji seksualnej pisałem w „walentynkowej” rekomendacji pięknego filmu The Sound of Music. Często nie zdajemy sobie sprawy, że pewnego rodzaju przekaz, legitymizowany przez „wyzwolenie” obyczajowe lat 60-tych, był powszechnie nieakceptowalny jeszcze kilka lat wcześniej.
Jak zwraca uwagę autor wspomnianego artykułu, postać Jamesa Bonda, jaka w 1962 roku wyłoniła się z filmu Dr. No, była postrzegana jako „niebezpieczna mieszanka przemocy, wulgarności, sadyzmu i seksu” (tak pisała oficjalna gazeta Stolicy Apostolskiej, L’Osservatore Romano, o pierwszej ekranizacji powieści Iana Fleminga).
Taka ekranowa postać, nawet kilka lat wcześniej, w latach 50-tych, zostałaby uznana za godną pogardy. Co ciekawe, irlandzki aktor Patrick McGoohan został poproszony o rozważenie zagrania tej roli. Pobożny katolik, odrzucił ją ze względu na niemoralność postaci. Wcześniej inny katolik, autor Paul Johnson, recenzując powieści Fleminga, skrytykował je za schlebianie czytelnikom – czytamy na łamach National Catholic Register.
Ale rewolucja obyczajowa (nota bene, jak twierdzą niektórzy, inspirowana przez KGB w ramach programu demoralizacji Zachodu) już na początku lat 60-tych zrobiła swoje i „świat był gotowy na bohatera, jakiego pragnął – takiego, który był wolny od wszelkich ograniczeń społecznych, moralnych czy religijnych” – zwraca uwagę KV Turley.
Tu warto postawić pytanie: jak to się stało, że pomimo krytycznej reakcji katolickiej i konserwatywnej publiczności bohater w rodzaju Jamesa Bonda tak prędko zawładnął zbiorową wyobraźnią? Myślę, że powodem jest nie tylko granie na niskich instynktach i kuszenie widza obrazem świata bez ograniczeń i bez zobowiązań. Sylwetki protagonistów współczesnego kina „heroicznego” zostały bowiem zbudowane w oparciu o uniwersalne archetypy (męstwa, waleczności, odwagi), a gdy dołożymy do tego konstrukcję filmu hollywoodzkiego opartą o grecką teorię tragedii Arystotelesa, to efekt musi być zniewalający.
To normalne, że podziwiamy bohaterów, nawet przymykając oko na ich wady, ale autor „katolickiej dekonstrukcji” zwraca uwagę na istotne zjawisko, jakim jest swoisty kult agenta 007 i jego wpływ na „marzenia i fantazje pokoleń” oraz na ukształtowanie mężczyzn, którzy – nawet mimochodem – zaczynali naśladować pewne cechy ekranowej postaci.
Tu warto sięgnąć po katolicki kontrapunkt. Z jednej strony mamy postać samowystarczalnego super-agenta, który pokonuje wszystkich mężczyzn i zdobywa wszystkie kobiety. Z drugiej wizję „realnego” życia opartą o wartości rodzinne i to, co w nauce Kościoła nazywamy obowiązkami stanu. Miło na chwilę wypuścić wyobraźnię śladem „eskapistycznych przygód i egzotycznych miejsc”, ale jednocześnie łatwo stracić sprzed oczu fakt, że między wierszami jest nam wsączana wizja świata, który oswoił się z rozwiązłością seksualną. A ta bynajmniej nie idzie w parze ze szczęściem rodzinnym i sukcesem stworzenia dla dzieci dobrego domu.
„Bond jest maskotką świata, który nie potrzebuje Boga” – pisze KV Turley. Ta prosta i przenikliwa ocena w dramatyczny sposób pokazuje jak pochód przez instytucje i zdobycie bastionu popkultury przypieczętowały XIX-wieczny postulat masonerii, aby zepchnąć religię do kościelnej kruchty, czyli wygnać Boga z życia publicznego.
Przez to „wygnanie” Boga (albo jak chciał Nietzsche, Jego „śmierć”) kultura w pewnym sensie cofnęła się do poziomu pogańskiej mitologii, w której bogowie i półbogowie dzielili z ludźmi najniższe namiętności i występne skłonności. Z drugiej strony pozostaje pragnienie – czy też marzenie – aby konserwatywni twórcy stanęli w szranki, dając widzom postać na miarę spektakularności Jamesa Bonda, ale taką, która nie powtarza swoją postawą pradawnego okrzyku non serviam. Kiedyś takie światy tworzyli J.R.R. Tolkien i C.S. Lewis – ciekawe czy Pan Bóg zaskoczy nas jeszcze podobną erupcją kreatywności, której źródłem jest fascynacja Nim i pięknem Jego stworzenia…
Filip Obara