Ceny paliw jeszcze przez wiele miesięcy nie powrócą do dawnych poziomów. O ile w ogóle powrócą, gdyż w dobie wielkiej presji na całkowite rozstanie się z pojazdami spalinowymi niewielu decydentów skłonnych jest załamywać z tego powodu ręce.
„Nie wiem jak my to ogarniemy” – mówił mężczyzna w spocie reklamowym nakręconym na zlecenie Prawa i Sprawiedliwości w 2011 roku gdy ceny benzyny wynosiły ok. 5,40zł. Już wkrótce Polacy będą musieli niestety zapewne „ogarnąć” zupełnie nowy pułap cenowy paliw, sięgający nawet 8 zł za litr. Mało tego, nie brakuje nawet stacji w Polsce, które w ostatnim czasie wymieniły wyświetlacze z cenami tak, aby zdołały pomieścić dwucyfrową wartość. Odwiedzając stacje paliw jeszcze nie raz poczujemy pewnie lekki zawrót głowy i to niekoniecznie z powodu unoszących się na nich oparów benzyny.
Słaba złotówka i pandemia
Wesprzyj nas już teraz!
Od kilku miesięcy Polacy – i mieszkańcy praktycznie całego świata – zadają sobie pytanie: dlaczego musi być tak drogo? Jak się okazuje, w każdym kraju pytanie to ma nieco inne zabarwienie emocjonalne, ponieważ ceny na stacjach w niektórych krajach wzrosły dużo bardziej niż gdzie indziej. Jak informował niedawno portal 300gospodarka.pl w Polsce od początku wojny do końca maja wzrost cen benzyny był rekordowy w całej Europie i wyniósł aż 35%, podczas gdy w sąsiedniej Słowacji jedynie 15,5%. Niestety, choć posiadanie własnej waluty to ważny atrybut suwerenności w przypadku niestabilnej sytuacji gospodarczej wiąże się ono również z określonymi kosztami: złotówka od początku wojny osłabiła się względem dolara mocniej niż inne waluty regionu i pomimo pewnej poprawy nadal nie odrobiła większości strat.
Kurs walutowy to jednak tylko jeden z wielu czynników, które podniosły ceny paliw. Rosyjska agresja na Ukrainie nie tylko podniosła ceny ropy do poziomu znacznie przewyższającego poziom 100 dol. za baryłkę, ale także spowodowała, że już raczej poniżej tego magicznego pułapu nie spadnie. Wprowadzana na całym świecie polityka sanitarna zbiła dwa lata temu ceny „czarnego złota” do historycznie niskich poziomów, które przynosiły głównym światowym producentom znaczne straty (również z powodu drastycznego ograniczenia ruchu lotniczego i kołowego). Wybuch wojny przypadł więc na czas, w którym wszyscy starają się zrekompensować okres lockdownów poprzez utrzymywanie wysokich cen surowca. Co prawda Stany Zjednoczone zawarły właśnie z krajami OPEC porozumienie o zwiększeniu wydobycia, lecz na efekty przyjdzie jeszcze poczekać. Oprócz tego ważą się wciąż losy dostaw ropy z Iranu i Wenezueli, które mogłyby rzeczywiście zbić ceny do bardziej korzystnych poziomów.
Odpowiadając na zarzuty, że ceny benzyny i oleju napędowego są zdecydowanie zbyt wysokie przedstawiciele rządu odpowiadają najczęściej, że znaczny udział w końcowej cenie produktu ma gaz wykorzystywany w rafineriach. I rzeczywiście, ze względu na odcięcie od rosyjskich dostaw, a także ze względu na politykę klimatyczną „błękitne paliwo” może wedle rachunków „Orlenu” tylko w tym roku podrożeć aż dwukrotnie. Oprócz tego ze względu na problemy z węglem wzrośnie także koszt energii elektrycznej. Najwięcej kontrowersji od początku wojny wywołują jednak marże rafineryjne. W ich przypadku postawa spółek skarbu państwa odwzorowuje niestety – czy tego chcemy czy nie – pewne globalne trendy rynkowe, które stanowią trudność nie tylko w naszym kraju. Wysokie marże obowiązują niemal wszędzie, gdyż tak właśnie rafinerie rekompensują sobie niski stan rezerw, rezygnację z rosyjskich dostaw, wychodzenie z pandemicznego kryzysu, a w niektórych krajach także zaniedbania inwestycyjne wynikające z zielonej polityki.
Wszędzie drogo
Począwszy od 1 lutego rząd wprowadził w ramach Tarczy antyinflacyjnej obniżony, 8-procentowy podatek VAT na paliwo do 31 lipca, który wedle najnowszych zapowiedzi ma obowiązywać także przez kolejne miesiące. Nie potrzeba żadnych rozbudowanych analiz żeby założyć, że tymczasowa, niższa stawka ma szansę stać się permanentną, gdyż bez niej wzrost cen byłby jeszcze bardziej bolesny. Najnowszy odczyt inflacji w maju wyniósł już aż 13,9% i spory udział w nim miały właśnie ceny paliw.
W wyhamowaniu inflacji nie pomoże niestety sytuacja panująca na rynku gazu, który po całkowitym odejściu od dostaw z Rosji poprzez gazociąg jamalski przeżywa znaczne zawirowania. Największe z nich dotyczy mającego zostać ukończonym w październiku gazociągu Baltic Pipe transportującym surowiec z Norwegii. Niedawno okazało się, że zamiast spodziewanych 10 mld m3. popłynie nim jedynie 4,5 mld. Nawet jeśli – jak zapewniają rzad i PGNiG – nie wpłynie to znacząco na bezpieczeństwo dostaw, gdyż nasze rezerwy wystarczą na co najmniej dwa miesiące i tak wszyscy odczujemy wciąż wysokie ceny surowca. Zakręcenie rosyjskiego kurka przełożyło się na rekordowe wzrosty cen na giełdach hurtowych, a PGNiG złożył niedawno wniosek o kolejną już zmianę taryfy w Urzędzie Regulacji Energetyki.
Jakby tego było mało rosną także ceny węgla (w okresie od stycznia do kwietnia o ponad 55%). Kryzysową sytuację odczuli najbardziej odbiorcy indywidualni, którzy za ogrzewanie swoich domów muszą płacić średnio dwa razy więcej niż jeszcze rok temu. Ze zrozumiałych względów wyższe ceny węgla przekładają się także na rosnące koszty energii elektrycznej, a zatwierdzone właśnie przez URE nowe stawki uczyniły Polskę europejskim liderem w zakresie wzrostu cen.
Unijny cios w plecy
Gdziekolwiek by nie spojrzeć mamy ostatnio do czynienia z lawinowym wzrostem cen, a na horyzoncie trudno doszukiwać się niestety jakichkolwiek symptomów rychłej poprawy sytuacji. Co w tej sytuacji robi rząd? Dorzuca Polakom jeszcze większe ciężary, które w dobie tak nagłego wzrostu kosztów życia stanowią wręcz ponury żart. Rządowi Mateusza Morawieckiego udało się po wielomiesięcznej batalii osiągnąć porozumienie z Komisją Europejską w sprawie wypłaty środków z Krajowego Planu Odbudowy, lecz jak się okazało dokonało się to za cenę akceptacji pewnych dodatkowych warunków. Wprowadzone mają zostać dwa nowe podatki: za dwa lata dla nowo rejestrowanych aut spalinowych oraz za cztery lata dla wszystkich pojazdów spalinowych. Oprócz tego rząd Mateusza Morawieckiego zobowiązał się, że do końca I kwartału 2023 roku wprowadzi opłaty za użytkowanie bezpłatnych dziś dróg ekspresowych i autostrad, a od 2025 roku zacznie przy pomocy specjalnych opłat lub zakazów ograniczać ruch aut spalinowych w miastach powyżej 100 tys. sposób. Skonfrontowani z tymi doniesieniami przedstawiciele rządu w typowy dla siebie sposób zaprzeczyli jedynie, aby opłaty za użytkowanie dróg ekspresowych miały być pobierane od aut osobowych (przyznając tym samym, że plany wprowadzenia opłat dla aut ciężarowych są jak najbardziej rzeczywiste). Sam premier Morawiecki nazwał medialne doniesienia w tej sprawie „fake newsami”, ale fakt, iż analogiczne zobowiązania wymuszono także na innych krajach członkowskich nie pozostawia większych złudzeń.
Okazuje się tym samym, że w sytuacji, gdy Polacy mierzą się z najwyższymi podwyżkami cen paliw, gazu czy też energii elektrycznej w najnowszej historii rząd zamierza jeszcze bardziej przygnieść ich ciężarem zielonej polityki. O ile odejście od rosyjskich surowców to krok, który związany jest z realnie istniejącym niebezpieczeństwem, o tyle wdrażanie zielonej polityki to coś absolutnie arbitralnego. Świadczy o tym najlepiej fakt, że eurokraci nieustannie podkręcają tempo dochodzenia do zeroemisyjności, a wczorajsze limity emisji stanowiące „ostatnią szansę” na uratowanie planety dziś stają się już zbyt mało ambitne. Gdyby zresztą faktycznie osiągnięcie zeroemisyjności do 2050 r. było rzeczywistym celem decydentów powinni już dawno poważnie zmodyfikować plany dochodzenia do niej z uwzględnieniem ostatnich wydarzeń politycznych i gospodarczych. Galopująca inflacja wywraca przecież z każdym miesiącem wszelkie dotychczasowe kalkulacje.
Krajowy Plan Odbudowy i związane z nim nowe podatki, opłaty i przepisy to niestety zaledwie wierzchołek góry lodowej, którą stanowi unijny pakiet „Fit for 55”. Polski rząd groził w ostatnim czasie, że go zawetuje, ale groźba ta pojawiła się jedynie w kontekście ewentualnego dalszego blokowania pieniędzy z KPO. Tym samym Polskę czeka długi i kosztowny proces dostosowywania się do wymogów, które podniosą ceny paliw i energii do poziomów, które zdławią wszelkie resztki wzrostu gospodarczego.
Jakub Wozinski