Dzisiaj Bruksela pod dyktando Berlina, w stachanowskim tempie i wbrew zdrowej logice, stara się urządzić życie mieszkańcom krajów członkowskich nawet w najbardziej podstawowych aspektach. Zamach na auta spalinowe jest przejawem chęci pozbawienia mieszkańców Unii Europejskiej następnego ważnego aspektu wolności i prywatności. To kolejny plaster naszej swobody, odkrawany zgodnie z metodą „salami”.
Kiedy ważyła się kwestia członkostwa Polski w Unii Europejskiej, przeciwnicy akcesji chętnie porównywali tę organizację ze Związkiem Sowieckim. Zestawienie na pierwszy rzut oka mogło wydawać się absurdalne. Bądź co bądź komunistyczny zamordyzm poznaliśmy bardzo dotkliwie na własnej skórze, a Zachód jawił się nam, byłym więźniom obozu socjalistycznego, jako ucieleśnienie marzeń o nieskrępowanej swobodzie. Widzieliśmy otwarte granice, możliwość podróżowania, podjęcia studiów i pracy za granicą w znacznie zamożniejszych krajach. Konsument informacji podawanych w masowych mediach nie widział pęczniejącej stale biurokratycznej unijnej machiny. Nie był w stanie dostrzec tendencji do systematycznej centralizacji władzy w ramach projektu reklamowanego przecież jako wspólnota. Nie trafiały do niego ostrzeżenia o konsekwencjach pełnego otwarcia rynku oraz liberalizacji prawa w wielu sferach dotyczących np. narodowej własności.
Dzisiaj Bruksela pod dyktando Berlina, w stachanowskim tempie i wbrew zdrowej logice, stara się urządzić życie mieszkańcom krajów członkowskich nawet w najbardziej podstawowych aspektach. Krok za krokiem „sowiecka” analogia zaczyna się wypełniać. Powoli, lecz konsekwentnie powstaje dyktatura, wprawdzie jeszcze nie oparta na fizycznym terrorze, ale również mająca za swój cel totalne podporządkowanie sobie wszystkich ludzi.
Wesprzyj nas już teraz!
Bocznymi drzwiami, na przykład pod flagą odbudowy po pandemii, przepychane są rozwiązania poszerzające kompetencje UE kosztem państw członkowskich. W „wynegocjowanym” dla Polski Krajowym Planie Odbudowy znalazły się działania obejmujące przeróżne sfery życia gospodarczego, społecznego i politycznego. Przedstawiciele rządu przekonują teraz w mediach, że drastyczne rozwiązania zawarte w planie i tak weszłyby w życie, narzucone nam odgórnie w ramach Unii. Z drugiej strony rzecznik rządu twierdzi, że „kamienie milowe” wpisano tam… na wniosek Polski.
Likwidacja suwerenności
Jak jednak wynika z tego, co ustalili już co bardziej dociekliwi dziennikarze i publicyści, którzy wczytali się w szczegóły KPO, to, co nazwano odbudową, bardziej przypomina likwidację czy też jej kolejne kroki w redukowaniu suwerenności państwowej oraz ludzkiej wolności.
Podatki od samochodów spalinowych, opłaty za drogi szybkiego ruchu, zakaz wjazdu do centrów miast – to wszystko czeka w najbliższych latach kierowców. Jeszcze trochę utrzyma się obecna tendencja wzrostu cen paliw i już będzie można uznać tankowanie do pełna za drogą ekstrawagancję. W dużej mierze to efekt kilkukrotnego tegorocznego wzrostu marży rafineryjnej narzucanej przez państwowy Orlen. Czy jednak można dyskutować ze słusznością linii naszej władzy gdy słyszymy z ust wiceminister rozwoju i technologii Olgi Semeniuk, że to ciężar, który powinniśmy ponieść ze względu na wojnę na Ukrainie? Według serwowanej nam ciągle treserskiej logiki, każdy kto piśnie choć słowo sprzeciwu, współwinny jest śmierci mitycznych bohaterów z Wyspy Węży.
Poczucie odpowiedzialności – tym razem za klimat i topniejące lodowce – mieszało się z nostalgicznym wzruszeniem, gdy Unia Europejska najpierw zakazała sprzedaży i rejestrowania od 2035 roku aut spalinowych, a tuż potem pochyliła się nad wyjątkiem dotyczącym pojazdów luksusowych marek. W ten sposób władza ludowa udowodniła, że znów zamierza pić szampana w imieniu ludu pracującego miast i wsi. Było to piękne nawiązanie do tradycji poprzednich etapów rewolucji, która przecież ma „zmieść ślad przeszłości”. A skoro tak, to warta jest każdego poświęcenia.
Zostawmy jednak na boku ironię – ta przyda nam się jeszcze wiele razy, w ramach odwołania się do gorzkiego humoru wtedy, gdy będziemy konsumować kolejne kwaśne owoce nowych zielonych ładów. Przewrotna logika wdrażanej właśnie w UE drastycznej polityki energetycznej sprawiła, że chociaż tłumaczy się ją między innymi koniecznością odejścia od importu surowców z Rosji, tak naprawdę jednak sprzyja ona Kremlowi. Państwa „wspólnoty” osłabiają się gospodarczo próbując szybko i drogo przestawić swą energetykę na inne tory. Z kolei Putin przeorientowuje własny eksport w inne części świata, zyskując jeszcze na wzroście cen. Sankcje wymierzone ponoć w Moskwę, obracają się przeciwko jej zadeklarowanym przeciwnikom.
I znów: „zostań w domu”?
Systematyczne spychanie kierowców do narożnika jest zaś po prostu kolejnym przejawem walki z ludzką wolnością. Prywatny samochód to w naszych czasach jeden z jej atrybutów i nie sposób byłoby skłonić ludzi do dobrowolnej rezygnacji z aut. Obecna odsłona komunizmu obnosi się więc z zielonym sztandarem. Rolę „zastępczego proletariatu” przejmuje klimat. Jego wyolbrzymione zagrożenie jest fundamentem ideologii, w imię której narzuca się państwom i jednostkom odejście od tradycyjnej energetyki oraz samochodów.
To również twórcze rozwinięcie znanej nam doskonale międzyrządowej inicjatywy „Zostań w domu”. Wzorowy obywatel eurokołchozu, jeśli już powinien gdziekolwiek się przemieszczać, to do pracy w korporacji bądź na posadzie zależnej od państwa. W komunikacji zbiorowej albo aucie z wypożyczalni będzie nie tylko bardziej „na oku” władzy, ale i bardziej świadom swojego miejsca w nowej społecznej hierarchii.
Posiadacz diesla lub „benzyniaka”, wyjąwszy uprzywilejowane elity, stanie się więc pewnie za kilka lat ucieleśnieniem zła – nowym foliarzem, aspołecznym wrogiem ludu, mniej więcej na równi z antyszczepionkowcem. System będzie wytykał go karzącym palcem i straszył nim swoje posłuszne dzieci. Na etapie przejściowym przed wysłaniem w niebyt kierowcom „nieprzyjaznym klimatowi” przydzielani będą może przymusowo pasażerowie, niczym powojenni lokatorzy z kwaterunku?
Pomysłodawcom całego projektu nie można odmówić sprytu. Stosunkowo odległa perspektywa zapowiadanych zmian ma nas uspokoić stwarzając wrażenie, że samochodowy reżim jest odległy w czasie i na razie nas nie dotyczy. Oczywiście, to bardzo prawdopodobne, że do 2035 roku brukselsko-berliński kołchoz się rozpadnie i rzeczywiście historie o walce z autami będziemy opowiadać sobie przy winie w charakterze zabawnych anegdot z krainy absurdu. Obecnie jednak eurokraci z całą powagą dążą do ich wdrożenia. Stąd nowo-komunistyczne rojenia powinny zostać potraktowane z równą stanowczością co niegdyś zapowiedź wprowadzenia ACTA – groźnej regulacji dotyczącej wolności wypowiedzi w internecie. Zdrowemu sprzeciwowi służy zainicjowana przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Księdza Piotra Skargi kampania pod hasłem: „Nie oddamy aut!”.
„Przepisy powstałe w umysłach zainfekowanych – mającym źródła w neomarksistowskiej prądzie rewolucji – ekologizmem, mają stać się wykładnią życia dla wszystkich żyjących w Europie. Nie możemy na to pozwolić, zwłaszcza jako obywatele kraju, w którym transport drogowy jest prężnie działającą gałęzią przemysłu. Nie możemy się zgodzić na uczynienie nas i naszych dzieci biedniejszymi po to, aby ktoś obcy realizował u nas swoją wizję świata!” – czytamy między innymi w apelu skierowanym do premiera RP i polskich polityków.
„Nie będziesz mieć niczego i będziesz szczęśliwy” – to hasło promowane przez Światowe Forum Ekonomiczne brzmiało jeszcze niedawno wręcz surrealistycznie. W świetle takich posunięć jak agenda anty-samochodowa, z rozmytego obrazu klaruje się coraz wyraźniejszy obraz nowej komunistycznej utopii. Ona w końcu i tak się rozpadnie, lecz – jak w każdym przypadku „zawracania kijem Wisły”, będzie dla ludzi bardzo kosztowna.
Roman Motoła