Wiele w ostatnich tygodniach nasłuchaliśmy i naczytaliśmy się o trudnościach, jakie mają nadejść tej jesieni i pozostać z nami co najmniej do wiosny. Inflacja, niedobory prądu, gazu i węgla. Drogie paliwo, drogie jedzenie, drogie ogrzewanie. Czytając te doniesienia, zastanawiamy się: czy może być aż tak źle? Przecież nieraz już nas straszono, a potem jakoś to było. Ale w perspektywie tego roku, należy zadać zgoła odwrotne pytanie: czy rzeczywiście rozumiemy jak bardzo źle może być? Czy jesteśmy na to gotowi?
Już na wstępie uprzedzam – wbrew pozorom, to nie jest tekst obłąkanego preppersa, który ubzdurał sobie, że nareszcie przychodzi długo wyczekiwana apokalipsa. Czarne chmury widoczne na horyzoncie, mogą jeszcze się rozwiać, nawałnica może skręcić w innym kierunku, wiele może się wydarzyć. Niemniej, one tam są, przysłaniając słońce lata i zapowiadając wielką burzę. Tak samo więc jak na początku lutego, gdy różne osoby przestrzegały przed nadchodzącą wojną jako nie koniecznym, ale wysoce prawdopodobnym scenariuszem, tak samo teraz, chcę przestrzec przed tym co nadchodzi, scenariuszem nie koniecznym, ale również, niestety, wysoce prawdopodobnym. Z jednej strony bowiem wisi nad nami groźba niedoborów żywności i energii, z drugiej zaś wojna na Ukrainie grozi kolejnymi falami uchodźców, bynajmniej nie tylko z Ukrainy.
Głód i mróz
Sprawy niedoborów są na tyle już poważne, że znalazły się w polu zainteresowań Komisji Europejskiej. Ta zaleciła państwom unijnym ograniczenie konsumpcji gazu o 15%, na razie „tylko” do marca przyszłego roku. Gazu, który współcześnie napędza bez mała większość gospodarki europejskiej, gazu, bez którego trudno – zamknąwszy tyle elektrowni węglowych czy nawet atomowych – wyobrazić sobie stabilne dostawy prądu w Europie, gazu, bez którego blokuje się wiele sektorów produkcji, od materiałów budowlanych po nawozy. Czy mamy powody, aby sądzić, że ten nakaz ograniczenia o 15% jest ostatnim słowem w tej sprawie? Biorąc pod uwagę jak trudno jest doraźnie zastąpić rosyjski gaz innymi źródłami, należy zakładać wprost przeciwnie: za parę miesięcy, pojawią się kolejne zalecenia, a być może – bezpośrednie rozkazy. Odłóżmy też między bajki zapewnienia o tym, że może problem dotknie Niemców, ale Polska ma odpowiednie zapasy – po pierwsze, nasze zapasy są ogromne tylko w kontekście kilkudniowej przerwy, natomiast w sytuacji długotrwałych braków dostaw, szybkie zużycie zapasów zmusi rząd do narzucenia ograniczeń w konsumpcji. Po drugie, jeśli pojawi sią taka konieczność, Unia Europejska najzwyczajniej wymusi na Polsce udostępnienie części swoich zapasów sąsiadom zza Odry.
Wesprzyj nas już teraz!
Wysoce prawdopodobne jest więc, że gaz będzie na różne sposoby racjonowany, co dotknie przede wszystkim przedsiębiorców. Ale to, co dotyka przedsiębiorców, zawsze dotyka ich klientów. Co z tego, bowiem, że ceny gazu dla indywidualnych odbiorców są regulowane przez państwo, gdy odbiorcy przemysłowi będą musieli na nas przerzucić swoje koszty w cenach produktów? Tymczasem, wielu przedsiębiorców skarży się, że już dziś koszty energii i gazu podniosły się o kilkaset procent.
Do gazu, jak wiemy, dochodzi sprawa paliwa i węgla. Próżno liczyć na to, że państwa produkujące te zasoby dramatycznie zwiększą dostawy, po to, aby pomóc choć trochę obniżyć ceny. Od lat bowiem, widmo zielonej polityki wymuszało na producentach raczej poniechanie przyszłościowych inwestycji. Prosty przykład: ostatnia rafineria ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych została zbudowana głęboko w poprzednim stuleciu, natomiast w tym stuleciu niejedna rafineria została zamknięta ze względu na wiek, zdarzenia losowe, czy nieopłacalność. Kopalnie węgla, jak nazbyt dobrze wiemy, w wielu krajach były również zamykane. Redukcja przepływu tych towarów oznaczała również redukcję infrastruktury służącej do ich transportu. Nie sposób dzisiaj tych zaniedbań i celowych zaniechań odwrócić w ciągu nawet kilku miesięcy. Nasz rząd może próbować narzucać ceny maksymalne, oferować dopłaty, może próbować zamawiać miliony ton węgla zza granicy – nawet jednak, jeśli znajdą się producenci gotowi dostarczyć tak ogromne ilości węgla i paliw, nawet jeśli nie wyprzedzą nas inni klienci, gotowi płacić więcej, jak chociażby Niemcy, to przecież nie rozbudujemy z dnia na dzień portów, nie sprowadzimy z dnia na dzień lokomotyw i wagonów, tak aby ten węgiel dostatecznie sprawnie importować i rozprowadzać.
Co równie istotne: te niedobory nie są czymś, co dopiero nastąpi w przyszłości. Na niedobory cierpimy nawet nie od czasu rozpoczęcia wojny na Ukrainie, ale już znacznie dłużej. Są produkty, których dostawy, zakłócone na początku pandemii, do dzisiaj pozostają ograniczone; są ceny, które drastycznie wzrosły na początku pandemii, aby nigdy potem już nie zmaleć. I są to rzeczy, które najboleśniej dotykają tych, na których wszyscy polegamy – producentów żywności. A przecież inflacja, którą widzimy w sklepach, nie oznacza tylko że producenci przenoszą na nas zwiększone koszty produkcji – w miarę jak rosną koszty, coraz więcej spośród małych producentów musi zawieszać produkcję. Są na świecie, niewątpliwie również w Polsce, rolnicy, którzy w tym roku zwyczajnie na pola nie wyjechali, lub też ograniczyli swoją produkcję – co z tego bowiem, że za zbiory uda się zainkasować więcej niż zwykle, jeżeli rolnik nie dysponuje środkami, aby zakupić wielokrotnie droższe nawozy, a drogie oleje napędowe przejadają całe jego oszczędności?
W tym roku na jesieni musimy liczyć się z mniejszymi zbiorami i ogólnie mniejszą produkcją żywności. Żeby było jasne: nie jestem tak skrajnym pesymistą, aby wieszczyć, że w Polsce zapanuje głód. Nie wrócimy, chyba, do tak skrajnych niedoborów jakie nękały nas wielokrotnie w minionej epoce Polski Ludowej. Ale mniejsza podaż musi oznaczać dalsze wzrosty cen. Wielu z nas w tym roku będzie musiało sobie odmówić rzeczy, które trudno nawet uznać za szczególny luksus – po prostu, żeby zachować niepokojąco kurczące się oszczędności. Kryzys zaś nie będzie kwestią miesięcy, ale lat. Bowiem cóż z tego, że może – może – w przyszłym roku spadną ceny paliw i nawozów, jeżeli konkretny procent naszych rolników, przetwórców, spedytorów, i innych kluczowych dla gospodarki przedsiębiorstw w międzyczasie zbankrutuje? Co z tego, skoro pracownicy, którzy czy to na skutek lockdownów, czy na skutek dyktatów „zielonej” polityki są już dziś na wcześniejszej emeryturze, ograniczając w ten sposób podaż kwalifikowanych rąk do pracy? I wreszcie, co z tego, skoro wiemy, że światowa produkcja żywności została zachwiana w konsekwencji wojny na Ukrainie – kluczowego eksportera zbóż i innych produktów rolnych – a wojna ta absolutnie w tym roku się nie zakończy?
Wojna i uchodźcy
Przedłużająca się wojna na Ukrainie na razie nie zagraża Polsce bezpośrednio. Nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała zadać Ukrainie ciosy tak miażdżące, żeby wojska rosyjskie znalazły się na polskiej granicy, ani tym bardziej ją przekroczyły. Ale nic nie wskazuje też na to, aby wojna miała wkrótce zakończyć się inaczej: ani bowiem nie widać nadziei na szybkie zwycięstwo Ukrainy, ani też nie widać perspektywy rozejmu. Trudno dziwić się Ukrainie, że mając w perspektywie demontaż swego państwa, i dysponując umiarkowanym, ale jednak realnym wsparciem Zachodu, decyduje się na dalszą walkę, w nadziei, że zużycie wojsk rosyjskich pozwoli przejść do kontrataku. Nadal jednak nie widać, aby Ukraina dysponowała siłami zdolnymi do przeprowadzenia ofensywy o znaczeniu strategicznym, a dopóki ukraińskie kontrataki ograniczają się do drobnych, taktycznych uderzeń, dopóty powolny walec wojsk rosyjskich będzie pchał Ukraińców – żołnierzy oraz ludność cywilną – do tyłu. Toteż niezależnie od tego, kiedy i jak zakończy się wojna, tej jesieni należy liczyć się z kolejną falą uchodźców z Ukrainy.
Nie jest bowiem całą prawdą, że ilość ukraińskich uchodźców zmalała tak drastycznie dlatego, że Rosjanie wycofali się spod Kijowa i Charkowa. Owszem, biorąc pod uwagę, że mówimy o dwóch największych metropoliach Ukrainy, ma to ogromne znaczenie. Ale przecież wielu Ukraińców uciekało z innych części kraju, gdzie zagrożenie jest nadal realne lub wręcz narasta. Wielu z tych ludzi, pomimo ryzyka, zdecydowało się powrócić do siebie późną wiosną, nie dlatego że Rosjanie się wycofali, a dlatego, że wycofał się mróz. W końcu, w lato można wytrzymać z okresowymi brakami prądu czy gazu, a powolne tempo postępów wojsk rosyjskich daje dużo czasu, aby w razie czego uciekać. Kto jednak zostanie bez prądu i ogrzewania w ukraińską zimę? Problem jest ten o tyle większy, że przecież przed wojną, głównym dostawcą gazu dla Ukrainy była właśnie Rosja.
Toteż tej jesieni i zimy, należy spodziewać się ponownego napływu ukraińskich uchodźców, co w zauważalny sposób wpłynie na sytuację w Polsce. Nie wątpię, że ludzie ci zostaną ponownie gościnnie przyjęci – ale przecież dzieje się tak za cenę poświęceń, które, zważywszy na inne trudności, tym razem będą znacznie trudniejsze do przełknięcia.
Co zaś, jeżeli uchodźcy z Ukrainy nie będą jedynymi? Niedobory i drożyzna, które dla większości Polaków są póki co zaledwie uciążliwością, już doprowadziły do obalenia rządu na Sri Lance. Im bardziej będzie pogarszać się sytuacja, tym więcej ludzi w uboższych krajach Afryki i Azji zdecyduje się ruszyć w drogę. Jeżeli tak się stanie, w pierwszej kolejności fala ta uderzy w południe Europy, ale przecież nie tylko – do nas również dotrze. Skoro rozumiemy, że za ubiegłorocznym (faktycznie trwającym do dziś) kryzysem na naszej wschodniej granicy stała Moskwa, to należy zakładać, że w tym roku zostaną podjęte wszelkie starania w Moskwie, aby tym skuteczniej skanalizować ruchy imigrantów, i w ten sposób wywrzeć tym większą presję na Europie. Nie sposób dziś określić skalę tego, póki co zaledwie potencjalnego, zjawiska, toteż również nie sposób powiedzieć czy napór imigrancki na naszej wschodniej granicy uda się skutecznie zablokować. Jest to jednak z pewnością kolejne bardzo poważne zagrożenie, potencjalnie brzemienne w skutki.
Przynajmniej zarazy nie ma…
Do tego wszystkiego należy dopisać jeszcze jeden temat – sztuczny, ale jakże symboliczny. Chodzi o sławetną pandemię, którą ostatnio rząd i prasa znowu jakoś żywiej epatują. Niestety, pomimo że obecne warianty tej choroby są zupełnie niegroźne, miejmy na uwadze, że dla państwowej biurokracji, w sytuacji galopujących cen energii, perspektywa zamknięcia biur na zimę i wszelkie oszczędności z tym związane będzie niesamowicie kusząca – prawdę mówiąc, sądzę, że nawet bez wymówki pandemii, rząd może zadecydować się w pewnym momencie na lockdown oszczędnościowy. Nie o to tu jednak chodzi, a o całą symboliczność tej sprawy.
Oto w sytuacji, gdy chyba wszystkie możliwe fałszywe pandemiczne doniesienia już dawno ujrzały światło dzienne, rząd – nie tylko nasz – korzysta z okazji kolejnych fal zakażeń, aby wypierać swoją odpowiedzialność za najbardziej szkodliwe i bezprawne działania podjęte w historii III RP, a być może w ogóle w historii powojennej Polski. Podobnie, w chwili, gdy szaleństwo zielonej polityki doprowadziło do braków prądu na jednym z najbardziej uprzemysłowionych kontynentów świata, gdy ta sama polityka doprowadziła do niebotycznych wzrostów cen, a na innych kontynentach dosłownie grozi głodem – nikt nie ma zamiaru się przyznawać do błędu i niechybnie nasz rząd będzie nadal podporządkowywać się absurdalnym „klimatycznym celom”.
Skoro rządzący nie są zainteresowani korektą kursu, i zmianą priorytetów… czy możemy oczekiwać, że to, co prawdopodobnie dotknie nas tej zimy, jest problemem przejściowym? Że za rok będziemy z uśmiechem wspominać trudne chwile? Być może odpowiedź znajdziemy w historii epoki Edwarda Gierka. Epoka ta łączyła niebywałe rozdawnictwo, z zupełną systemową niezdolnością rozwiązywania problemów i odstąpienia od obłędnych założeń ideologicznych, częściowo zresztą narzucanych z zewnątrz. Wszystko to przyniosło ostatecznie opłakane konsekwencje, podobnie jak musi je przynieść dzisiaj. O ile tym razem startujemy z wyższego poziomu dobrobytu, i raczej nie napotkamy aż tak ekstremalnych niedoborów jak wówczas, o tyle w pewnym sensie jest dzisiaj gorzej – bo ani nie ma skąd wyglądać pomocy, ani też my nie jesteśmy tak przygotowani duchowo, psychicznie i materialnie jak wtedy. Mamy jeszcze czas żeby to zmienić – wykorzystajmy go dobrze.
Jakub Majewski