Pieniądze, jakie mamy otrzymać na Krajowy Plan Odbudowy podobno pomogą uczynić polską gospodarkę bardziej innowacyjną. Nie wiem, kto to wyliczył, ale jeśli spojrzymy na problemy, z jakimi obecnie się zmagamy, to trudno nie dojść do wniosku, że możemy na KPO stracić a nie zyskać.
Czy pieniądze z KPO faktycznie są Polsce potrzebne? W wielu mediach, raczej niesprzyjających rządowi Mateusza Morawieckiego, dominuje natrętna narracja, że nic tak bardzo nie zaszkodzi Polsce, jak strata tzw. pieniędzy przeznaczonych przez Unię Europejską na Krajowy Plan Odbudowy. W komentarzach niektórych publicystów pojawiają się nawet zupełnie bałamutne stwierdzenia, że politycy partii rządzącej jakoś się wyżywią, a nam bez KPO będzie gorzej. Nie wiem czy bez KPO będzie nam gorzej, jedno jest natomiast pewne: te miliardy euro mogą poważnie osłabić polską gospodarkę i przyczynić się do drenażu naszych portfeli.
Uratuje nas wojna?
Wesprzyj nas już teraz!
Co więcej: w zasadzie te pieniądze nie mają jakiegoś przełomowego znaczenia. To w sumie około połowy przewidzianych na ten rok wydatków z budżetu. Czy to dużo? Punkt widzenia zależy jak zwykle od punktu siedzenia, ale jeśli odnieść te pieniądze do naszego budżetu, to śmiało można powiedzieć, że na pewno nie są to środki, za które warto umierać. O ile w ogóle z jakiekolwiek pieniądze wypada oddać życie.
W dodatku ponad połowa tych pieniędzy to tak naprawdę pożyczki, a te mają jeden minus: trzeba je spłacić. Chyba, że wybuchnie wojna światowa, która doprowadzi do gospodarczego resetu, w myśl starej angielskiej zasady: „all’s fair in love and war”. Na miłość, ze strony Brukseli raczej nie możemy liczyć, zatem pozostaje nam drugie, bardziej radykalne rozwiązanie. Mimo wszystko ogólnoświatowy konflikt wydaje się być nadal dość odległą perspektywą, choć dopóki Ukraina płonie, wszystko jeszcze może się zdarzyć, wszak wojna zawsze jest grą o wyniku obarczonym bardzo dużą dozą niepewności. Zakładamy zatem, że KPO będzie nam mniej lub bardziej użyteczne wyłącznie w warunkach pokoju. Co zatem może nam dać ten program? W gruncie rzeczy niewiele. Owszem, rząd nas zadłuża, a jego poważną bolączką pozostaje rosnąca inflacja. O ile w pierwszej fazie jej wzrostu można było jeszcze mówić o wyraźnych korzyściach dla budżetu (wzrost wpływów z podatku VAT), o tyle obecnie rosną przede wszystkim koszty obsługi zadłużenia. W tej sytuacji zastrzyk finansowy może okazać się użyteczny, kłopot w tym jednak, że cena jaką dyktuje Bruksela za przyznanie nam miliardów euro, jest zbyt wysoka. Musimy bowiem zgodzić się na głęboką ingerencję w nasz model gospodarczy, system emerytalny czy ustrój polityczny.
Tym, co obecnie zagraża najbardziej polskiej gospodarce jest wspomniana inflacja, która – wiele na to wskazuje – wyrwała się już rządowi spod kontroli. Nikt nie wie, jakie wskaźniki osiągnie za pół roku, z jakimi cenami przyjdzie nam się mierzyć w kolejnym 2023 roku. Wzrost inflacji jest związany przede wszystkim z wydatkami socjalnymi rządu, ale też z gigantycznymi środkami przyznanymi w ramach tzw. tarczy antykryzysowych. To wtedy Morawiecki i spółka wpompowali w gospodarkę ogromną ilość pieniędzy, które dostali dzięki operacjom otwartego rynku prowadzonym przez NBP. Aż dziw bierze, że świadom jak wielki strumień pieniędzy płynie do gospodarki, prezes Glapiński utrzymywał, iż inflacja nam nie grozi. Było kwestią czasu, zanim zacznie ona szybować, zaś podbiły ją jeszcze skutki wojny na Ukrainie – te niezależne od rządu i te wywołane przez rząd, jak choćby ceny węgla.
KPO, niestety, raczej podbije wskaźnik inflacyjny, ponieważ logika tego programu jest podobna, jak w przypadku tarcz antykryzysowych. Pieniądze trafią do gospodarki w postaci inwestycji, co sprawi, że wskaźniki inflacyjne na pewno się pogorszą. Ministerstwo Finansów ocenia, że chodzi o wzrost cen rzędu 0,4%, ale analitycy rządowi jak i ci z NBP powinni otrzymać dożywotni zakaz jakichkolwiek rachub i szacunków. W ostatnim czasie bowiem żadna z ich prognoz się nie sprawdziła. Dodajmy przy tym, że rząd nie przestaje wydawać pieniędzy na zabezpieczenia socjalne. Mówimy w dalszym ciągu o kolejnych „–nastych emeryturach”, dodatku węglowym a być może niebawem rewaloryzacji 500+, które jest oczkiem w głowie Jarosława Kaczyńskiego.
Jeśli rząd nadal będzie szastał pieniędzmi – a przed wyborami możemy się spodziewać jarmarku obietnic i zachęt – jakakolwiek walka z inflacją nie ma sensu. Kryzys czeka nas tak czy siak, wszak spadek konsumpcji już powoli postępuje, a to oznacza „zmrażanie” gospodarki. Krótko mówiąc: lepiej zdusić inflację jak najszybciej, bo zagraża nam szalenie niebezpieczne zjawisko stagflacji, czyli stagnacji gospodarczej przy rosnących cenach. O ile na razie rozpędzona gospodarka jest w stanie amortyzować skoki cenowe poprzez wzrost pensji, o tyle zastój gospodarczy skończyć się może już faktycznym i szybko postępującym ubożeniem Polaków.
Mówiąc krótko: KPO jest dla Polski programem bardzo niebezpiecznym, a rząd zamiast zastanawiać się nad tym, co by tutaj jeszcze wydać w euro czy złotówkach, powinien na poważnie dążyć do przełamania dynamiki wzrostu cen, poprzez ograniczanie wydatków. Dodajmy jeszcze, że KPO w dość krótkiej perspektywie doprowadzi do kolejnego wzrostu cen. Transformacja energetyczna kosztuje, a Morawiecki już zadeklarował wprowadzenie danin od silników spalinowych. To wpłynie na radykalne pogorszenie sytuacji gospodarczej a w konsekwencji także bytu Polaków. Nie przypadkiem wszystkie tłuste koty systemu, ludzie którzy zdążyli się dorobić, zachęcają dzisiaj młodszych i na dorobku do wyrzeczeń w imię ratowania klimatu. Przypomina to trochę przypadek Billa Gatesa, ojca trójki dzieci, przekonującego, że wzrost liczby ludności sprowadzi na nas klimatyczną katastrofę. To wszystko stanowi grunt pod przygotowanie nas na czas kontrolowanego ubóstwa ekonomicznego, do którego KPO jest maskującym rzeczywistość preludium.
Zmienić mapę
Jest wreszcie i ostatni problem z KPO, czysto polityczny. Być może mamy ostatnią szansę, by – jak mawiają geostratedzy – zmienić mapy mentalne i uniezależnić się od unijnych środków. Z obecności w UE możemy czerpać inne korzyści gospodarcze niż euro na koncie. Myślę chociażby o swobodnym przepływie pracy, towarów, usług czy kapitału. Naprawdę nie pojmuję zawziętości premiera, który niczym nawiedzony powtarza w kółko, że pieniądze na KPO zostaną Polsce wypłacone. Zdaję sobie sprawę, że potrzebuje on tego wątpliwego sukcesu, by zneutralizować opozycyjną propagandę. Ale może właśnie teraz, gdy Polacy realnie obawiają się o swoje portfele, rząd byłby władny narzucić własną retorykę, biorąc wreszcie pod uwagę polski interes. Przecież przyjmowanie unijnych funduszy w zamian za spełnienie bardzo dotkliwych dla Polaków żądań ze strony Brukseli, nie ma żadnego sensu. I jestem przekonany, że jeśli Morawiecki i jego zaplecze zastosowaliby „orbanowską” retorykę o totalniackim Zachodzie, który chce nas od siebie uzależnić, zmuszając do nakładania kolejnych podatków, mógłby zyskać społeczne poparcie. Nawet pomimo niepoprawnie bezkrytycznego spojrzenia Polaków na Zachód, podbitego w dodatku wybuchem wojny za wschodnią granicą. No, chyba że czynimy tutaj całkowicie błędne założenia i Morawickiemu niespecjalnie zależy na tym, by nas uniezależnić od tych nieszczęśliwych środków z Brukseli.
Tomasz Figura