W Lalce Bolesława Prusa mamy wielce znaczącą scenę. Stanisław Wokulski z wściekłością pastwi się nad tomem poezji Adam Mickiewicza, po czym rzuca książką w kąt, aż ta rozpada się na kawałki.
– Zmarnowaliście życie moje. Zatruliście dwa pokolenia! – szepce na kartach powieści, a na ekranie krzyczy – Twoja poezja zatruła mi życie!
To samo powinien powtórzyć dziś każdy Polak: Wasza (Mickiewicza et consortes) poezja zatruła nasze życie! I to nie uczuciowe, na którym skupił się Prus, ale zbiorowe – zwłaszcza w aspekcie politycznym.
Wesprzyj nas już teraz!
Zaczęło się od rozbiorów. Dokładnie dwieście pięćdziesiąt lat temu – jesienią 1772 roku – nastąpił pierwszy z nich. Nie czas teraz, by się o tym szeroko rozpisywać: analizować przyczyny i pytać o alternatywne drogi (choć temat to ważki i trzeba doń powracać, bo tu leżą korzenie naszej marnej nowoczesności). Dość powiedzieć, że następne dwie dekady nie zdołały naprawić błędów dwóch poprzednich stuleci i proces rozbiorowy – jak wiemy – dotarł do pomyślnego dla rozbiorców finis Poloniae.
Polacy na to wszystko ocknęli się poniewczasie. Bo tak to już mamy w zwyczaju (a może wręcz w narodowym genotypie), że – jak trafnie zauważył Jacek Kaczmarski – podnosimy się łanem, kiedy kosa już w ruchu, a pokosy sprzedane.
Okrutny pech (acz chyba nie przypadek) sprawił, że Rzeczpospolita utraciła niepodległość, a Polacy wolność w dobie rewolucyjnego fermentu i jego ostatecznej erupcji najpierw w brytyjskich koloniach za oceanem, a wkrótce później we Francji. Jeszcze gorzej, że główną siłę Kontrrewolucji stanowiły mocarstwa będące jednocześnie rozbiorcami Rzeczypospolitej, co niejako automatycznie popychało Polaków, wysuwających słuszne postulaty odzyskania wolności i niepodległości, w ramiona światowej Rewolucji. Będzie tak przez cały wiek XIX – w żadnym ruchu wywrotowym nie braknie naszych rodaków wiążących nadzieje z każdym, kto podkopywał ład światowy oparty na Świętym Przymierzu.
Przez całe XIX stulecie Polacy będą cynglami Rewolucji: pod wodzą Waszyngtona i u boku Garibaldiego, w Boliwii i na Haiti, w ogólnoeuropejskiej ruchawce zwanej wiosną ludów i na barykadach komuny paryskiej…
Nie zawsze identyfikowali się z rewolucyjnymi celami, po prostu widzieli swoją szansę w osłabianiu europejskiego ładu, pod którego panowaniem nie było widoków na odrodzenie ich Ojczyzny. Z czasem jednak – wedle przysłowia: z jakim przestajesz, takim się stajesz – niejeden przesiąknął ideologią wrogą chrześcijaństwu.
PODCAST:
W irredentystycznym tyglu powoli wyparowywała z narodu polskiego tradycyjna katolicka wiara. Niejako z konieczności otwarty na nowinki światopoglądowe częściowo się ateizował, częściowo zaś poczynał stawiać zbawienie Ojczyzny na równi ze zbawieniem duszy. A jako że w tej materii równowagi niepodobna utrzymać, przeto wkrótce fałszywie pojęte obowiązki wobec Polski zaczęły przeważać nad słusznymi obowiązkami wobec Boga i Kościoła (najjaskrawszy tego dowód znajdziemy w gronie kadry oficerskiej sanacyjnego Wojska Polskiego, u istotnej części której absolutnie niepodważalny patriotyzm szedł w parze ze skandalicznym prowadzeniem się w życiu osobistym).
Piorunujący koktajl
Na tragiczny los Obojga Narodów Rzeczypospolitej początku XIX stulecia nałożył się nowy, niezwykle modny i wpływowy kierunek ideowo-artystyczny, by zmieszany z dzikim naszym położeniem wytworzyć w Polakach likwor wyborny, jeszcze mocniejszy od tego, który zdaniem sienkiewiczowskiego pana Zagłoby tworzyła krew szlachecka podlana miodem albo-li winem, a któren ciału daje męstwo i fantazję (notabene i alkohol odegrał w tym procesie niebagatelną rolę, ale o tym innym razem).
Romantyzm – bo o nim mowa – bardzo przypadł do gustu Polakom. Urzekł ich przede wszystkim swą wolnościową retoryką. Sierotom po Rzeczypospolitej właśnie taki nurt kulturowy był nade wszystko potrzebny. Kupili go przeto z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie wnikali, iż jest on pogrobowcem oświecenia, nie analizowali jego afiliacji z rewolucją francuską.
A on bardzo szybko wpisał się w polską duszę – zwłaszcza, że niezwykle silny w nim akcent na uczuciowość idealnie współgrał ze słowiańskim sentymentalizmem. No i nie ma co ukrywać, że romantyczne nowinki padły na podatny grunt tradycyjnej polskiej skłonności do brawury przy jednoczesnej niechęci do nadmiernego wysilania głowy…
Od początku XIX stulecia romantyczne myślenie (albo bezmyślenie – jak to ujął Norwid) będzie towarzyszyć Polakom na każdym kroku, popychając ich do karkołomnych wyborów i poczynań. To ono ostatecznie skieruje ich na drogę Rewolucji. Oswojeni już – przez ciągłe szukanie sojuszników w walce z zaborcami – z całym wywrotowym półświatkiem politycznym poczną coraz skwapliwiej zgadzać się z rewolucyjną retoryką zachodnich romantyków, których znacząca część (jak choćby Percy Bysshe Shelley czy uważnie przez polskich poetów czytany George Gordon lord Byron) na cel wzięła przede wszystkim chrześcijańską moralność i naukę Kościoła.
Romantyzm tylko pozornie, można powiedzieć metodologicznie, sprzeciwiał się oświeceniu, z reakcji na które wyrósł. W istocie wywrotowe cele obu nurtów były zbieżne, różniła je tylko fałszywa dychotomia: rozum – serce. Romantycy wypowiedzieli wojnę sojuszowi ołtarza z tronem, widząc w Kościele fundament zmurszałego ładu, który ma ustąpić przed nowym światem ducha – dalekim jednakowoż od tradycyjnej duchowości chrześcijańskiej (będącym w istocie mieszanką pogaństwa i folkloru). Polacy również nie stronili od tego typu idei. Z jednej strony Juliusz Słowacki gromił papiestwo: Polsko (…) twa zguba w Rzymie!, z drugiej Andrzej Towiański rozsnuwał heretycką wizję nowej, wyższej epoki chrześcijaństwa, w której Polska odegra rolę Mesjasza.
Romantyzm nauczył znaczną część Polaków traktować Kościół instrumentalnie, jako narzędzie walki o niepodległość. Sprzęgając w jedno sprawę Bożą i sprawę polską, wytworzył z czasem mit świętej sprawy narodowej, która w niejednej duszy zastąpiła Boga w Trójcy Jedynego. W polskim rozumieniu romantyzm stał się nie tylko synonimem patriotyzmu, ale nadał patriotyzmowi rangę quasi religijną, wytwarzając przy tym swoistą „liturgię” polskiej sprawy, zbudowaną na patosie, górnolotności, teatralnej pozie, afektacji i efekciarstwie.
A przede wszystkim oduczył nas myśleć – całą naszą aktywność psychiczną przenosząc w sferę emocji. Emocje zaś to marny fundament – nie da się na nim zbudować nic trwałego. Androny w rodzaju: Miej serce i patrzaj w serce albo: Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko, stopniowo odrywały Polaków od rzeczywistości na rzecz fantasmagorii. A że fakty przeczyły fantasmagoriom…? No cóż, w tej materii autorytatywnej odpowiedzi udzielił romantyk Hegel: Tym gorzej dla faktów.
Stąd zaś już tylko krok, by egzaltacja awansowała do rangi pierwszorzędnej cnoty, a trzeźwość umysłu z wolna poczęto traktować jak zdradę. Czas płynął, a duch narodu korodował pod wpływem coraz szerzej wdrażanego w polskie życie romantycznego paradygmatu. Tak mocno zaczęliśmy czuć, że z czasem odzwyczailiśmy się od myślenia.
Toksyczny etos
Romantyzm sformatował naród polski na długie pokolenia. Rozumni szałem będą się odtąd porywać z motyką na słońce, mierząc siłę na zamiary, nie zamiar podług sił. Jak listopadowi podchorąży, którzy rzucili naród do bezsensownego powstania (a ten – ogłupiony świtającym właśnie romantyzmem – dał się rzucić…). Jak styczniowi czerwoni, którzy w nieporównanie bardziej niekorzystnej koniunkturze politycznej poszli w bój bez broni.
Seria niefortunnych wydarzeń, jaką na ziemiach polskich okazał się wiek XIX, nieusuwalnym piętnem odcisnęła się na polskim logos i ethos. Romantyzm zyskał niepisaną rangę polskiej ideologii narodowej. Bo choć kulturoznawcy twierdzą, że skończył się on w latach czterdziestych XIX wieku, to jednak nie w Polsce! Tu przecież dopiero w roku 1863 wybuchło stricte romantyczne powstanie. A jego klęska tylko zakonserwowała romantyzm w polskich duszach. Zaczęła się narodowa żałoba i długie, nocne rodaków rozmowy. O czym? O tym, że gloria victis, że cześć pamięci, że chwała bohaterom…
Bo i cóż innego pozostało pokonanym, jeśli nie pamięć i nadzieja. Niestety wkrótce terapia przerosła swoją rolę, stając się obowiązującym kultem. Romantyczny duch nieusuwalną skamieliną osiadł w polskich sercach i umysłach.
Dwudziestolecie międzywojenne bynajmniej tego stanu rzeczy nie zmieniło. Pokolenia wychowane w toksycznym romantycznym etosie niespecjalnie umiały (a może wręcz nie chciały) zauważyć, że wraz z odzyskaniem niepodległości warunki uległy diametralnej odmianie. Już nie było trzeba zalegać rohoże, oddychać parą zgniłą i wilgotną i z jadowitym gadem dzielić łoże. Należało już przestać się pod ziemię kryć z gniewem i być jak otchłań w myśli niedościgły; mową truć z cicha, jak zgniłym wyziewem, postać mieć skromną jako wąż wystygły.
Skończył się czas konspiry, spiskowania, knucia. Polonia Restituta niosła zupełnie inne zadania i wyzwania. Należało się przestawić na żmudną, systematyczną pracę dla Ojczyzny – to przecież też bohaterstwo, chociaż o wiele mniej spektakularne. Ale praca zazwyczaj jest nudna i nieprzyjemna (zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonych). Znacznie łatwiej i milej udrapowany płaszczem usiąść na ruinach, gdy ktoś o krwawych rozpowiada czynach (zwłaszcza w godzinę nocną). Dla romantycznego pięknoducha łatwiejszym wydaje się chwacko zginąć za Ojczyznę, niż w pocie i znoju, uderzeniem młota za uderzeniem młota wykuwać jej wielkość.
Nabuzowani romantyzmem nasi przodkowie, wychowani w etosie buntu i negacji, nie umieli myśleć konstruktywnie. Ich żywiołem była walka – i to, niestety, walka z góry skazana na klęskę. W tym się najlepiej czuli.
Cnota czy głupota?
Przez cały czas międzywojnia Polaków pompowano romantycznym duchem (Nie powie mi chyba Gałkiewicz, że nie przewierca mu duszy na wskroś Mickiewicz, Byron, Puszkin, Shelley, Goethe…), ignorując mędrca szkiełko i oko, czyli po prostu zdrowy rozsądek (to się zresztą nie zmieniło aż do dziś – co potwierdzi każdy, kto chodził do szkoły). Nie dziwota więc, że kiedy należało się wykazać przede wszystkim roztropnością – w obliczu zbrojnego konfliktu pichconego naprędce w Niemczech przez innego niepoprawnego epigona romantyzmu wychowanego na baśniach braci Grimm – totalnie zlekceważyli realia. No bo przecież tym gorzej dla faktów.
W roku 1939 u steru władzy w Polsce stali polityczni analfabeci, których głowy wypełniał bajronizm, mesjanizm, wallenrodyzm i winkelriedyzm. Skutecznie podbechtani przez cynicznych wyjadaczy dyplomacji z mocarstw zachodnich – dali się jako pierwsi rzucić w wir walki, niepomni, że wiodą za sobą w otchłań trzydziestopięciomilionowy naród.
Jeśli to nie jest dziedzictwo romantyzmu, to cóż nim jest?
Czyż nie był par excellence romantykiem minister Józef Beck nade wszystko pieszczący honor, który dziewiętnastowieczna egzaltacja doprowadziła w Polakach do hipertrofii? Polska jest rozbita, lecz honor jej ocaleje – skomentuje spokojnie klęskę wrześniową (sam bezpieczny w Rumunii).
Czyż nie był romantykiem Edward Śmigły-Rydz, który dopowie w tych samych okolicznościach: Rozpoczynając wojnę, rozumiałem dobrze, że będzie ona z konieczności przegrana na froncie polskim. To słowa naczelnego wodza polskiej armii w stopniu marszałka! Śmigły świadomie poświęcił własny kraj na ołtarzu wyimaginowanego i zupełnie anachronicznego mirażu wojny powszechnej za Wolność Ludów z Litanii pielgrzymskiej Mickiewicza.
Jeszcze zresztą przed wybuchem wojny miał on świadomość (i nie wahał się jej otwarcie wyrażać), że wobec ogromnej przewagi armii niemieckiej i jej środków technicznych będziemy w wojnie regularnej pobici i walkę dłuższą będziemy mogli prowadzić tylko w formie partyzantki. Takie słowa mógł wypowiedzieć jedynie człowiek, któremu stercząca na sztorc kosa powstańcza permanentnie uniemożliwiała trzeźwość myślenia.
Pięć lat później dowódca najbardziej romantycznego zrywu powstańczego na ziemiach polskich, pułkownik Antoni Chruściel „Monter” na uwagi, że Armia Krajowa z racji rażącego niedozbrojenia nie jest w stanie przeprowadzić skutecznej akcji wojskowej, odrzeknie, iż brak broni zastąpi furia odwetu. Wierzyć się nie chce, że takie słowa wypowiedział nie żaden romantycznie pompowany w szkole Kolumb rocznik 20, lecz pięćdziesięcioletni weteran Wielkiej Wojny i zmagań z bolszewikami.
A ówczesny wódz naczelny Wojska Polskiego generał Kazimierz Sosnkowski – choć sam powstaniu zdecydowanie przeciwny – awansuje go do stopnia generalskiego za… bohaterski udział w powstaniu. Czyż to nie ucieleśnienie słów (być może w zamyśle autora ironicznych, ale najwyraźniej przez wielu Polaków branych zupełnie serio) z szóstej księgi Pana Tadeusza?
A na to Sędzia:
– (…) szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele, i jakoś to będzie!
– O polska krwi! – zawołał Bernardyn wzruszony, z otwartymi skoczywszy na sędzię ramiony.
Trzeźwość umysłu nie była mocną stroną tych ludzi – co przede wszystkim należy przypisać ich egzaltowanej formacji umysłowej (choć zwykła trzeźwość lub jej brak też mogły tu mieć istotne znaczenie). A skoro już o tym mowa, przypomnijmy zdanie generała Leopolda Okulickiego (który jeśli nie był sowieckim agentem, to był skrajnym idio…, pardon, romantykiem), iż potrzebny był czyn, który by wstrząsnął sumieniem świata; powstanie warszawskie dobrze spełniło swoje zadanie. Szkoda, że nie dodał: Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze…
Czym to się wszystko skończyło, dobrze wiemy – bo do dzisiaj dźwigamy garb komunizmu, który nam (cóż z tego, że niechcący) włożyła na plecy niefrasobliwość naszych romantycznych pradziadków.
Tragiczna spuścizna
Nie śmiejmy na nikogo zrzucać winy za taki stan rzeczy. To nie żadni „oni” z zewnątrz nam ten nieszczęsny paradygmat siłą wcisnęli, tylko my, Polacy, sami (i to nader chętnie) przyjęliśmy go za swój. Bo lubimy łechtać w sobie narodową pychę, żeśmy jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec; że należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów; że – Panie, przebacz – Polska Chrystusem narodów.
Lubimy odnosić „moralne zwycięstwa”, uwielbiamy celebrować klęski, urządzać apele poległych i akademie ku czci, oddawać chwałę przegranym bohaterom. I płakać, płakać, płakać, ale wniosków z niepowodzeń, broń Boże, nie wyciągać.
Uważamy się za wyjątkowych w całym świecie, ponieważ odmiennie od reszty świata jako świętości narodowe adorujemy polityczne błędy i militarne nieporozumienia. Utarło się w nas niewytłumaczalne nastawienie: im bardziej poroniona inicjatywa, im bardziej opłakane jej skutki, tym większą czcią należy ją otoczyć. Ale właściwie dlaczego? Czy to hipokryzja składa judaszowy pocałunek na ustach cnoty?
Weźmy choćby „prawicowych” polityków. Jakże oni kochają brać udział w takich przedsięwzięciach, fotografować się pod sztandarami, bredzić o świętej sprawie, bohaterstwie i poświęceniu (do których sami nie są w najmniejszym stopniu zdolni). Albo weźmy panie polonistki (bez względu na sympatie polityczne). Jak je do dziś ekscytują te Dziady i Kordiany! Z jakim zapałem, z jakim namiętnym błyskiem w oku potrafią to przez nieskończone godziny lekcyjne wałkować, nicować i maglować…
Bo pompowanie do dziś trwa w najlepsze, co widzimy wyraźnie przy okazji każdej stosownej rocznicy. Biada zaś tym, którzy ośmielą się mieć odrębne zdanie – ba, nawet tym, którzy pokuszą się o bezstronną analizę historyczną.
Do lamusa!
A jednak wierutnym kłamstwem byłoby zaprzeczanie, iż romantyzm zaowocował wspaniałą sztuką, że dał nam najwyższej próby poezję i muzykę (zresztą malarstwo i rzeźbę też). Ale życie nie jest zbiorem udanych strof. Niechże więc nareszcie romantyczne dziedzictwo trafi i pozostanie tam, gdzie jego miejsce: w muzeum, filharmonii, galerii i bibliotece. Sięgajmy po tworzące je dzieła i uważnie je studiujmy, bo warte są tego. Lecz wyłącznie jako pomniki artystycznego kunsztu, nie ideowe kierunkowskazy.
Najwyższy czas zrzucić Dejaniry płonącą koszulę i oddawszy Mickiewiczowi co mickiewiczowskie, a Słowackiemu, co słowackie – oddać romantyzm do lamusa.
Bo on mimo wszystko do dzisiaj w nas głęboko siedzi – co najpełniej ujawnił wybuch wojny na Ukrainie. Polacy wpadli w amok – doświadczyliśmy prawdziwej erupcji najdzikszych projektów. Przy czym ich autorzy od romantyzmu się odżegnują, twierdząc, że to owoce chłodnej kalkulacji. Być może. Ale przypomnijmy, że równie chłodną kalkulacją kierowali się inicjatorzy powstań listopadowego i styczniowego, pewni zachodniego poparcia dla polskiej sprawy; tak samo sanacyjne władze, ufne w anglo-francuskie gwarancje, i dowódcy powstania warszawskiego, przekonani, że sowiecki sojusznik pospieszy im na pomoc.
Mamy z czego czerpać
Na koniec zadajmy sobie pytanie, dlaczego zapominamy, że okres od pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej do dziś stanowi zaledwie ćwierć dziejów naszej Ojczyzny (a sam XIX wiek – jedną dziesiątą)? A co z resztą; co z lwią częścią ojczystych dziejów?
Dlaczego umyka z naszego horyzontu umysłowego, że Polska to przede wszystkim chrzest z rąk misjonarzy zachodnich, wprowadzający nas w orbitę cywilizacji łacińskiej, zjazd w Gnieźnie, Grunwald, bezkrwawe nawrócenie Litwy, polska dynastia na czterech tronach, Hołd Pruski, Unia Lubelska, książęta niemieccy i mołdawscy lennikami Korony, Kircholm i Kłuszyn, załoga polska na Kremlu, „złoty wiek” kultury, Unia Brzeska, wiktoria wiedeńska…?
Że Polska to przede wszystkim Bolesław Chrobry, Kazimierz Jagiellończyk i Stefan Batory; to błogosławiony Wincenty Kadłubek, święta królowa Jadwiga i święty Stanisław Szczepanowski; to Mikołaj Kopernik, Paweł Włodkowic i Jan Łaski; to Jan Kochanowski, Wespazjan Kochowski i Piotr Skarga?
Dlaczego potrafimy z pamięci cytować długie passusy z Mickiewicza, a Samuela ze Skrzypny Twardowskiego nie znamy nawet jednego wersu? Dlaczego zapytani o wielkich Polaków wymieniamy zazwyczaj tylko postacie z ostatnich dwóch stuleci? Dlaczego brak nam wiedzy, ba, niekiedy nawet świadomości, że od samego swego zarania Polska była krajem silnym i niezależnym, a przez trzy wieki cieszyła się pozycją niekwestionowanego mocarstwa?
Ten właśnie okres swojej historii – kiedy państwo polskie oparte na północy o Bałtyk, na południu o Morze Czarne, a wschodnimi granicami sięgające pod samą niemal Moskwę, skutecznie powstrzymywało muzułmańską ekspansję na zachód – powinni Polacy przede wszystkim przypominać i do niego sięgać. Czerpać przykłady z czasów potęgi, wielkości i triumfu, a nie ekscytować się mickiewiczowskim wiekiem klęski.
Zacznijmy więc niezwłocznie poznawać te trzy czwarte naszej niezwykle pouczającej historii, a nie beztrosko między bajki je wkładać. To zróbmy z romantyzmem – bo tam właśnie, między bajkami, jego miejsce.
Jerzy Wolak
PODCAST
ARTYKUŁ ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY W 88. NUMERZE MAGAZYNU „POLONIA CHRISTIANA”