Ani Arystoteles, ani św. Tomasz z Akwinu nie powstydziliby się opowieści, jaką kilkanaście lat temu zaserwował nam Clint Eastwood, a która momentalnie weszła do klasycznego kanonu kina. Tym, co wyróżnia Gran Torino, jest potraktowanie katolicyzmu nie jako tło, lecz jako główną kanwę dramatu.
Już od pierwszych momentów czujemy, że zderzamy się z zapuszkowaną na sztywno konserwą, której żadne ostrze nie zdoła otworzyć na współczesne „dyskursy kulturowe”. Film zaczyna się w kościele, gdzie katolicka społeczność żegna żonę głównego bohatera. Zbliżenie na zakolczykowany pępek jego wnuczki i mina Walta Kowalskiego, w którego wcielił się Clint Eastwood, mówią wszystko.
Potem jego pełne rezygnacji „Jesus”, gdy młody ksiądz w białym „prześcieradle” liturgicznym zaczyna opowiadać o życiu i śmierci. Tu zaczyna się główny wątek opowieści. Żona poleciła świeżo wyświęconemu kapłanowi, by na powrót przyprowadził jej męża do sakramentu pokuty. Ale mąż – przy całej gorącej i dozgonnej miłości do żony – nie zamierza słuchać rad jakiegoś tam podlotka, a tym bardziej klękać przed nim w konfesjonale.
Wesprzyj nas już teraz!
Clint Eastwood u progu konfesjonału
Przyznają Państwo, że nieczęsto we współczesnym kinie tworzonym przez czołowe gwiazdy Hollywood mamy do czynienia z dylematem protagonisty, którego istotą jest pojednanie z Bogiem na drodze spowiedzi w Kościele katolickim.
Scenie pierwszego spotkania Walta z księdzem Janovichem towarzyszy refleksja o istocie sakramentu pokuty. W spowiedzi nie klękamy przed księdzem, tylko przed Panem Jezusem, który odpuszcza nam grzechy, a szacunek do księdza mamy nie tyle ze względu na jego osobę, co dla jego konsekrowanych dłoni, które mają moc sprowadzania samego Boga do eucharystycznych postaci i władzę odpuszczania grzechów, którą kapłan sprawuje nawet, jeżeli nie ma nic mądrego do powiedzenia. Tego nie rozumie Walt Kowalski, opierając się wyłącznie na ludzkim doświadczeniu. Od początku jest napięcie pomiędzy nim a młodym wykształconym księdzem, który chodzi w schludnym garniturze, nie kalając swojego image’u nawet koloratką, ale z honorem próbuje spełnić przedśmiertną wolę Dorothy Kowalski.
Oprócz wątku religijnego w Gran Torino odnajdujemy niespodziewany powrót Eastwooda, który cedzi przez zęby swoje mądrości, by po zakończeniu krótkiego, acz dosadnego monologu, wypuścić z ust ślinę pomieszaną z tytoniem do żucia. Taka była reakcja Kowalskiego, gdy jego rozwydrzona wnuczka zaczęła dopytywać, co zrobi ze swoim samochodem (tytułowym Fordem Gran Torino z roku 1972 w stanie idealnym) i kanapą w stylu retro, gdy… umrze.
Walt Kowalski walczył w wojnie koreańskiej, gdzie nabawił się traumy, ale i nauczył twardego życia. Do emerytury pracował w fabryce Forda i obrósł w splot przekonań typowych dla amerykańskiego patrioty, dla którego lewicowa mentalność Los Angeles i Nowego Jorku jest obiektem najgłębszej pogardy. Zresztą, po prostu przenieśmy się do baru, w którym Walt siedzi ze swoimi kolegami. Polak-katolik opowiada kawał zaczynający się od słów: Meksykaniec, żyd i czarnuch wchodzą do baru… Co więcej trzeba mówić?
Zderzenie gnijącego Zachodu z tradycją Wschodu
Gran Torino nie jest zbiorem klisz światopoglądowych. Myślę, że to największy sukces filmu, którego akurat od Clinta jako reżysera mogliśmy oczekiwać. Dramat duchowy i społeczny głównego bohatera nie jest grubymi nićmi szyty, lecz rozwija się miarowo, naturalnie, bez skrótów i bez patosu. Drugim, obok religijnego, wątkiem jest relacja Walta z jego azjatyckimi sąsiadami, których – nawet po przełamaniu lodów – nie przestaje na głos nazywać żółtkami.
W filmie obecny jest dyskurs pomiędzy wciąż bardziej tradycyjną kulturą Wschodu a upadłą kulturą Zachodu. Obserwujemy jak Kowalski powoli wkracza w świat azjatyckiej mniejszości, dostrzegając kontrast pomiędzy ich etosem rodzinnym a własną porażką wychowawczą, która wydała dwóch zblazowanych konsumpcjonistów i pozbawioną charakteru wnuczkę, którzy nie są zapewne złymi ludźmi, lecz brakuje im twardych wartości, w które on wrósł od urodzenia.
Wyobraźmy sobie zgorzkniałe ucieleśnienie ksenofobii, które po bliższym zetknięciu z obcymi zza płotu w końcu mówi: Więcej łączy mnie z tymi żółtkami, niż z własną bezdennie rozpieszczoną rodziną, Jezu Chryste. Okazuje się, że przedstawiciele ludu Hmong reprezentują podobny zestaw wartości, jak nasz bohater. Najmłodszy chłopak z rodziny, przymuszony przez swojego kuzyna gangstera, próbował ukraść ukochany samochód Walta, po czym zgłosił się do niego, by odpracować swoją winę, ponieważ splamił honor rodziny. Widzimy jak dłoni, że dla współczesnego człowieka Zachodu są to kategorie myślenia co najwyżej rodem z filmu o samurajach, jeżeli nie po prostu śmieszne.
Upadek cywilizacji chrześcijańskiej widać też w relacji Walta z księdzem Janovichem. Ten drugi, choć przyjął święcenia na katolickiego kapłana, swoją mentalnością reprezentuje raczej współczesną lewicę niż konserwatywny zdrowy rozsądek, który jest domeną Kowalskiego. Gdy ksiądz chce dzwonić po policję, Kowalski wie, że ma chwycić za strzelbę i nie zastanawiać się, ile będzie czekał na radiowóz. Ale postać duchownego nie jest przedstawiona prześmiewczo, niemniej jest niej dramatyczny dysonans, gdy z jednej strony widać w nim troskę o nawrócenie głównego bohatera, a z drugiej miękką „demo-liberalną” formację, która nie jest niestety obca posoborowemu Kościołowi.
Katolickie arcydzieło w bezbożnym Hollywood
Gran Torino to film, który przypomina prawdziwe znaczenie słowa dramat. Takiego ciężaru gatunkowego nie udźwignąłby żaden ze współczesnych fircyków hollywoodzkich. Jest to dramat człowieka, który zmaga się z poczuciem winy, człowieka, który wierzga przeciwko Bogu na drodze do odkupienia grzechów.
Narracja pociągnięta jest tak spójnie i oryginalnie, że słowami trudno byłoby oddać przesłanie filmu, bez jego obejrzenia. W każdym razie zadziwia, jak głęboko twórca rozważa na temat istoty katolickiego pojednania z Bogiem oraz chrześcijańskiego miłości bliźniego – samemu nie będąc przecież katolikiem, ani nawet nie deklarując się jako osoba wierząca w Chrystusa i praktykująca wiarę w jakikolwiek zinstytucjonalizowany sposób.
Myślę, że to, co cechuje refleksję Clinta Eastwooda, to przede wszystkim uczciwość. Trudno sądzić, że jego celem było promowanie katolicyzmu, a jednak – będąc artystą tak wysokiej klasy – stworzył obraz, który jest po prostu autentyczny. Konserwatyzm samego reżysera i aktora dojrzewał przez lata, by w końcu przemówić z głębią, której beczka i czas nadają winu. Tak starzeje się Clint Eastwood, a jego filmy stanowią przykład prawdziwej sztuki na miarę wzorców, które lata temu architekci hollywoodzkiego świata zaczerpnęli wprost od Arystotelesa.
Motyw odkupienia pojawiał się niejednokrotnie w amerykańskich produkcjach (ostatnio chociażby w rewelacyjnym serialu Netflixa Cobra Kai <——– TU LINK). Jednak Gran Torino wyróżnia się tym, że podejmuje ten motyw po katolicku, gdzie katolicyzm nie jest tylko tłem, jak w innych filmach, ale kluczem narracyjnym. Nie będę zdradzał zakończenia, jeżeli ktoś tego klasyku jeszcze nie oglądał, ale na zachętę powiem tyle, że bez słów dobitnie wyraża ono naukę Pana Jezusa na temat miłości, jaką powinniśmy mieć ku sobie. Jaki to cytat, każdy powinien być pewny oglądając finał opowieści o Walcie Kowalskim i jego azjatyckich przyjaciołach.
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: Ile jest konserwatysty w Brudnym Harrym?