Gdyby szukać powodów, dla których trochę ponad dwa tygodnie temu były szef MSZ opublikował słynny tłit „Thank you, USA” z fotografią bulgoczącego morza nad wysadzonym gazociągiem Nord Stream I, to leżałyby one najpewniej nie w jakichś tajemniczych uzależnieniach, ale w charakterze samego Sikorskiego, który bywa zwyczajnie infantylny i dziecinnie zapalczywy.
„Gdyby poproszono mnie o wymienienie pięciu najciekawszych polskich polityków, pięciu najoryginalniejszych, pięciu najzdolniejszych i pięciu z największymi widokami na przyszłość, Radek Sikorski znalazłby się w każdym z tych zestawień” – tak zaczynał się wstęp do wywiadu rzeki z Radosławem Sikorskim „Strefa zdekomunizowana”, wydanej 15 lat temu. Autorem tych słów byłem ja, bo to ja ten wywiad przeprowadziłem.
Wesprzyj nas już teraz!
Dalej pisałem: „Sikorski jest w polskiej polityce zjawiskiem wciąż unikatowym. Takich nowoczesnych konserwatystów bez kompleksów, niewyrzekających się zarazem sarmackiego dziedzictwa, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. W tym gronie Sikorski ma największy potencjał. W polityce na pewno nie powiedział ostatniego słowa. Z drugiej strony zawsze był i pozostaje indywidualistą, średnio nadającym się do gry drużynowej”.
Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć tyle, że starszy o te 15 lat i bogatszy o wiele doświadczeń, przywykłem już do rozczarowań, choć rozczarowanie Sikorskim jest wciąż jednym z moich największych i pierwszym tak dużym. Aczkolwiek czas przyćmił je kilkoma znacznie świeższymi. Nauczyłem się z pewnością, że należy być znacznie ostrożniejszym w ocenach. I z założenia mniej entuzjastycznym.
Z drugiej strony nie we wszystkim się przecież myliłem. Sikorskiego na pewno nie da się już nazywać konserwatystą, choć trudno powiedzieć, jak można by go dzisiaj określić. Problematyczna jest też jego przyszłość, bo w wieku blisko 60 lat stracił swój chłopięcy urok, a stał się coraz bardziej zgryźliwy, może nawet zgorzkniały, podczas gdy jego kariera raczej się zwija niż rozwija. Miałem natomiast rację, pisząc, że Sikorski jest średni w grze drużynowej – to jeden z powodów, dla których jest tam, gdzie jest, czyli na marginesie własnej partii. W drużynie Sikorski nigdy grać nie umiał. Kwestia charakteru, a niektórzy twierdzą, że również jego legendarnej zapobiegliwości materialnej, którą złośliwi mogliby nazwać skąpstwem. A przecież zgromadzenie wokół siebie środowiska politycznego wymaga niestety pewnej hojności.
Ta marginalizacja to jeden z powodów, dla których Sikorski od czasu do czasu bardzo chce o sobie przypomnieć. Jest bowiem w sobie bez pamięci zakochany, co musiało drażnić Donalda Tuska i także w tym trzeba szukać powodów jego odwołania ze stanowiska ministra spraw zagranicznych w 2014 r. Tusk, jak każdy lubiący autorytarne rządy w partii przywódca, nie jest entuzjastą polityków, którzy próbują stanowić dla niego konkurencję. Nawet jeśli tylko im się wydaje, że mogą mierzyć się z liderem. Często za to sprawiają realne wizerunkowe problemy. Tak było z Sikorskim, kiedy w 2007 r. z zacięciem perorował na wiecu wyborczym PO o dorżnięciu watah. Słowa wywołały oburzenie, więc Sikorski tłumaczył się później, że odwoływał się do Trylogii, czyli literackiej klasyki. Zabawne, że z dzisiejszego punktu widzenia jego ówczesny język nie robi większego wrażenia. To pokazuje, do jakiego stopnia zbrutalizowała się debata w ciągu tej półtorej dekady.
Sikorski po odwołaniu z MSZ przetrwał jeszcze 10 miesięcy jako marszałek Sejmu, ale było to już tylko stanowisko na pocieszenie. Od 2015 r. Sikorski był coraz bardziej marginalizowany we własnym ugrupowaniu. Jeszcze w 2016 r. przestał być wiceprzewodniczącym partii. Dzisiaj nie zasiada nawet w jej zarządzie krajowym. Jest tylko europosłem – od 2019 r. Jego kanał na YouTube obserwuje trochę ponad 21 tys. osób, czyli bez szału jak na tak popularną postać. Może dlatego, że zamieszczane są na nim głównie kilkudziesięciosekundowe wystąpienia Sikorskiego na sesjach plenarnych Parlamentu Europejskiego.
Gdyby szukać powodów, dla których trochę ponad dwa tygodnie temu były szef MSZ opublikował słynny tłit „Thank you, USA” z fotografią bulgoczącego morza nad wysadzonym gazociągiem Nord Stream I, to leżałyby one najpewniej nie w jakichś tajemniczych uzależnieniach, ale w charakterze samego Sikorskiego, który bywa zwyczajnie infantylny i dziecinnie zapalczywy. Raban, jaki podniósł się przy tej okazji, a którego częścią były sugestie przedstawicieli rządzącej partii, że były szef MSZ zadziałał w rosyjskim interesie, był częścią politycznego przedstawienia i wątpliwe, żeby ktoś z osób z nim uczestniczących traktował te oskarżenia serio. Pomijając już fakt, że kwestia sprawstwa sabotażu bałtyckiej rury jest otwarcie dyskutowana w różnych krajach, w tym w samych Stanach Zjednoczonych. W Polsce natomiast rozważanie hipotezy, że za wybuchami mogły stać USA jest uznawane za nieprawomyślne. Jeśli więc Sikorski chciał narobić wokół siebie szumu, to mu się niewątpliwie udało.
Gdzieś w tle tych teatralnych oskarżeń majaczą natomiast zarzuty, które przewijały się lata temu, a które bazowały na faktycznie dość niezwykłej jak na lata 80. historii Sikorskiego. Przyszły minister spraw zagranicznych mając 18 lat znalazł się w 1981 r. w Wielkiej Brytanii, dokąd oficjalnie pojechał uczyć się angielskiego jako laureat olimpiady anglistycznej ogólnopolskiego szczebla. Jak tłumaczył w mojej książce, czas był wtedy taki, że nie wzbudzało to podejrzeń, szczególnie że zdarzyło mu się już wcześniej być w Anglii. Następnie Sikorski wystąpił tam o azyl, wspomagany przez Polonię, a na uniwersytet oksfordzki trafił dzięki stypendium brytyjskiego rządu standardowo przyznawanemu studentom uchodźcom.
Pogłoski o współpracy Sikorskiego z MI6 wzięły się ze sprawy o kryptonimie „Szpak” – dzisiaj już zapomnianej, ale w czasie, gdy powstawała „Strefa zdekomunizowana” w miarę często przypominanej. Było to prowadzone na początku lat 90. przez WSI rozpracowanie operacyjne młodego Sikorskiego, wiceministra obrony w rządzie Jana Olszewskiego. Sikorski tak tłumaczył pojawiające się plotki w mojej książce:
Plotki, o których Pan wspomina, pochodzą z czasów wymierzonej we mnie operacji „Szpak”. Ich praźródłem był niejaki Alfred Piechowiak, bibliotekarz na Oksfordzie, endek tak fanatyczny, że podjął współpracę z wywiadem SB. Później WSI naprowadziły na te konfabulacje redaktora Edwarda Krzemienia z „Gazety Wyborczej”, który stworzył na ich podstawie kilka artykułów. To było w czasach nagonki na rząd Jana Olszewskiego, kiedy każdy kij był dobry. O ile wiem, redaktor Krzemień dzisiaj przyznaje, że dał się zmanipulować, i wstydzi się swojej roli w tej sprawie. Inspiracje medialne WSI przeciwko mnie to jeden z najbardziej bulwersujących aspektów teczki „Szpak”.
Przyznać trzeba, że były wówczas minister obrony miał papiery pokazujące, jak sprawa „Szpak” wyglądała i potwierdzały one jego wersję. Opublikował je zresztą, żeby uciąć wszelkie spekulacje. Tak więc przyczyn różnych, by tak rzec, niestandardowych zachowań Sikorskiego należy szukać raczej w jego charakterze niż w jakichś ciemnych zobowiązaniach. Zresztą współpraca z MI6, gdyby nawet była faktem (co niezwykle mało prawdopodobne), byłaby przecież w końcu współpracą z naszym obecnym sojusznikiem, a nie z Rosjanami.
Gdy Sikorski – niedługo po publikacji naszej książki, która ukazała się akurat w okresie kampanii wyborczej – obejmował MSZ, dokonał faktycznie radykalnie prorosyjskiego i proniemieckiego zwrotu. Nie była to jednak jego autorska polityka, w każdym razie nie wyłącznie, ale skutek decyzji Donalda Tuska. Chodziło o to, żeby mocno odciąć się od nastawionego konfrontacyjnie wobec obu tych krajów rządu poprzedników. I znów, jeśli spojrzeć na to z obecnej perspektywy i w kontekście obecnych obelg i oskarżeń, robi się zabawnie. PiS był wtedy przedstawiany przez PO jako obsesyjnie antyrosyjski – i trzeba przyznać, że niewiele się tu zmieniło – natomiast Platforma bardzo chciała pokazać, że umie w politykę zagraniczną lepiej niż poprzednicy i odmrozi relacje z Moskwą. Dlatego Siergiej Ławrow stał się stałym gościem w Warszawie. W jednym z felietonów, opublikowanych wtedy w „Fakcie”, gdzie pracowałem, kpiłem nawet, że Sikorski powinien przeznaczyć dla swojego rosyjskiego odpowiednika specjalną stałą kwaterę w tak zwanym Gmachu, czyli siedzibie MSZ. Oczywiście z resetu nic nie wyszło, ponieważ strona rosyjska nie była zainteresowana jakimkolwiek autentycznym porozumieniem. Dzisiaj ci, którzy wtedy bardzo chcieli dogadać się z Rosją, odgrywają rolę tropicieli rosyjskich agentów w polskiej polityce.
Obserwatorzy życia publicznego od dawna zadają sobie pytanie, kto w duecie Sikorski – Applebaum jest tak naprawdę siłą napędową. Na ogół dochodzą do wniosku, że to jednak Sikorski jest bardziej dodatkiem do swojej żony niż odwrotnie. Jeśli jednak któreś z tych dwojga pokazuje, na czym polega przemiana pod wpływem ogólnego spadku poziomu debaty, schamienia polityki i jej sprostaczenia, to znacznie bardziej Anne Applebaum niż jej małżonek. Błyskotliwa niegdyś autorka świetnych książek, pokazujących prawdziwą twarz Rosji – przede wszystkim słynnego „Gułagu” – z biegiem czasu coraz bardziej zaostrzała swój język, także komentując amerykańską politykę, w tym rządy Busha juniora, o Donaldzie Trumpie nie wspominając. W widzeniu polskiej polityki przeszła na pozycje niemal kodziarskie, nie próbując nawet zrozumieć źródeł sukcesu PiS. Skończyła zaś jako statyw do mikrofonu przed Donaldem Tuskiem, co zaowocowało najczyściej już propagandową książką, a właściwie broszurą partyjną „Wybór”, wydaną w ubiegłym roku. To jednak potężna degradacja. Jej mąż utrzymał znacznie równiejszy poziom. Co nie znaczy, że wysoki.
Z czasów ministrowania Sikorskiego w MSZ przypominam sobie taką oto sytuację. „Fakt”, w którym pracowałem wówczas w dziale publicystyki, lubił pilnować polityków. Zdarzało się, że fotoreporterzy zaczajali się na nich, żeby gazeta mogła wytknąć im potem jakieś problematyczne poczynania. Tak stało się też z Sikorskim: „Fakt” opublikował artykuł o tym, że pan minister wozi służbowym autem swoich synów do szkoły. Wina może nie była wielka, ale też tego typu praktyki byłyby faktycznie nie do pomyślenia w państwie, gdzie wyraźnie oddziela się to, co służbowe, od tego, co prywatne, a więc na pewno w Skandynawii, ale także zapewne w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Sikorski zadzwonił wtedy do mnie i żalił się przez kilkanaście minut, jak to gazeta, w której pracuję, prześladuje go z głupiego powodu. Cały Radek.
Łukasz Warzecha