Szef resortu aktywów państwowych Jacek Sasin doskonale wie, że jego „nowa danina” to także test, jak daleko rząd może się posunąć w wyciąganiu pieniędzy z naszych kieszeni. Nie miejmy złudzeń: posunie się bardzo daleko.
To truizm, ale jak wiemy, w gospodarce nie ma darmowych obiadów. Kryzys, jaki uderzył dzisiaj właściwie we wszystkie kraje świata, nie został jeszcze w pełni zdiagnozowany. Nad główną przyczyną obecnego załamania trapią się zastępy ekonomistów. Dwoją się i troją by poradzić sobie z wyjaśnieniem bezpośrednich przyczyn inflacji, która wkrótce sprawi, że gospodarki ostro wyhamują. Wydaje się jednak, że cała zabawa w poszukiwanie źródeł obecnego kryzysu to w istocie zmowa milczenia. Wiedzą to już bowiem wszyscy, choć mało kto ma odwagę powiedzieć, że system zachodnich gospodarek zbudowany na długu publicznym i upolitycznionej regulacji podaży pieniądza, zwyczajnie chwieje się w posadach i najpewniej niebawem się wywróci. Politycy jednak tradycyjnie zdają się nie zwracać na to uwagi, a recept poszukują głównie w utartych schematach, nieco tylko modyfikując rozwiązania. Dobrym przykładem jest tutaj premier Wielkiej Brytanii Liz Truss, która postanowiła obniżyć podatki a powstałą w ten sposób dziurę w budżecie sfinansować… długiem. Absurd? Z pewnością, ale przecież i w Polsce nie jest wcale lepiej.
Rząd Mateusza Morawieckiego również wykonuje ekwilibrystyczne szpagaty. Obawiam się, że były minister finansów Jan Rostowski, któremu przyklejono łatkę „kreatywnego księgowego” zdziwiłby się, jak wiele jeszcze można zrobić w kwestii finansów publicznych, by z jednej strony wydawać a z drugiej jakoś wszystko spinać i jeszcze chwalić się gospodarnością oraz niespotykaną zaradnością. Nie łudźmy się jednak, że tak szeroko zakrojone wsparcie dla konsumentów jak kolejne tarcze osłonowe przed inflacją czy drożyzną na rynku energetycznym, to jakieś cudowne prezenty. W istocie jest to odkładanie w czasie wysokiego rachunku, który i tak będziemy musieli zapłacić i nieudolna próba „schłodzenia” naszych aspiracji, odebrania nam nadziei na własne mieszkania, domy czy samochody. Ze społeczeństwa, które bardzo dynamicznie się dorabiało stajemy się stopniowo wspólnotą wiszącą na państwowym widzimisię.
Wesprzyj nas już teraz!
Zły prywaciarz
Wszyscy płacimy dzisiaj „podatek inflacyjny”, ale rząd już szuka rozpaczliwie możliwości wyciągania kolejnych pieniędzy od obywateli. Oczywiście pierwsi pod nóż idą „duzi i bogaci” czyli ci, którzy zarabiają – jak twierdzi władza – na trwającym kryzysie. Co to oznacza? Rząd ma zamiar opodatkować „sztucznie zawyżaną” marże. Nie jest jasne, czym w istocie jest owo „sztuczne zawyżanie”. Owszem, inflacja prowadzi często do windowania cen bez twardego uzasadnienia, ale wyjaśnienie Sasina, że chodzi o biznesowych krwiopijców żerujących na konsumentach, jest zbyt proste. I jest tak samo prawdziwe jak rzekoma różnica między daniną a podatkiem, którą szef resortu aktywów państwowych stara się wykazać dowodząc, że wcale nie o nakładanie podatków mu chodzi. Przedsiębiorstwa często podejmują decyzje o podwyżkach cen na przykład na podstawie prognoz, dotyczących zmian zachodzących na rynku pracy czy rosnących kosztów. Jeśli inflacja rośnie, stopy procentowe idą w górę i kredyty drożeją, rosną koszty inwestycji, pojawia się presja ze strony pracowników na wyższe pensje. Do tego dochodzą nieznane jeszcze dzisiaj koszty energii, wszak rząd zrobił wiele by niepewną sytuację na tym rynku uczynić kompletną niewiadomą.
Zachodzi więc zjawisko wypracowywania nadwyżki (w najlepszym razie) lub ratowania rentowności (w najgorszym wypadku), by jakoś przetrwać prędzej czy później przemijający etap kryzysu. Przekonanie, że przedsiębiorca nieustannie kombinuje jak oszukać, to peerelowska legenda. Jego głównym marzeniem jest, by nie stracić.
Jeśli zatem spojrzymy na przedsiębiorstwa jako na instytucję wysysającą z nas ostatnie soki, by potem jakiś prezes mógł kąpać się w pieniądzach pochodzących z naszej krwawicy, to faktycznie uzasadnienie Sasina dla nowego podatku może mieć sens. I jestem przekonany, że do wielu osób płacących w sklepach coraz więcej za kolejne produkty taka argumentacja trafi. Ale warto spojrzeć na całą sytuację z drugiej strony: przedsiębiorcy to także ludzie dający pracę, przyznający w ostatnim czasie pracownikom podwyżki, wszak doniedawna jeszcze tempo wzrostu płac w Polsce – wbrew obiegowemu przekonaniu, że przedsiębiorca zamiast zapłacić pracownikowi woli sobie kupić drogą furę – potrafi zadbać o to, by zatrzymać pracownika. Szczególnie, że rynek pracy raczej nie sprzyja obecnie pracodawcom.
Państwo nam pomoże?
To wszystko w dobie nadchodzącego spowolnienia gospodarczego nie jest wcale jakimś wydumanym argumentem. Nie znamy jeszcze skutków hamowania gospodarki, na razie obserwujemy radykalny spadek konsumpcji. Musimy być jednak przygotowani na to, że wkrótce – mimo niżu demograficznego – nierentowność wielu przedsiębiorstw, których produkty przestaną się sprzedawać, doprowadzi do wzrostu bezrobocia, co przy wysokich cenach i licznych kredytach mieszkaniowych, może okazać się prawdziwym dramatem dla wielu Polaków.
„Podatek Sasina” jest jednak czymś więcej niż tylko rachityczną próbą opodatkowywania czego tylko się da, bez szkody dla tych, którzy za rok pójdą masowo do urn wyborczych. To także sygnał, że państwo coraz głębiej wkracza w gospodarkę, rozbudowuje swoje kompetencje i z czasem będzie musiało wchłaniać kolejne podatki, czy też jak woli Sasin, daniny. Co zatem czeka nas w przyszłości? Sondowany już od dawna podatek katastralny? Obyśmy niebawem nie obudzili się w rzeczywistości, w której zostanie nam niewiele własności za to dużo nadziei. Nadziei na to, że w biedzie tylko państwo nam pomoże.
Tomasz Figura
Polacy nie chcą delegalizacji samochodów spalinowych! Podpisz pilny APEL do polskich władz!