Czasy, gdy w świetle zbiorowej wyobraźni apostatami zostawali jedynie władcy dzierżący w swych dłoniach wszystkie możliwe narzędzia mające moc rzeczywistego zmarginalizowania wiary chrześcijańskiej, bezpowrotnie minęły. Dziś publiczne odstąpienie od wiary Kościoła trafiło z elitarniackich salonów pod sąsiedzkie strzechy, a samo zjawisko – choć doniosłe i mające w sobie potencjał do odciśnięcia ogromnego piętna na kwestii wiecznego życia lub wiecznej śmierci – sprowadzono do poziomu instagramowego hasztagu. To kolejny krok Rewolucji, wykonany pewnie, stabilnie i bez większej zadyszki, ponieważ – co nader bolesne – można odnieść wrażenie, że instytucjonalny Kościół uczynił wiele, by go duszpastersko asekurować.
Tekst ukazał się w magazynie „Polonia Christiana” (numer 80, maj-czerwiec 2021)
Na początek pigułka – równie gorzka i trudna do przełknięcia co oczywista: w momencie, gdy rodzice dają swoim dzieciom niczym nieskrępowany dostęp do internetu, automatycznie przestają być ich największymi autorytetami. Rozmaici blogerzy, youtuberzy, instagramerzy oraz inni internetowi celebryci mają odpowiednie narzędzia oraz wiedzę, by dostatecznie namieszać w głowie nieświadomym odbiorcom, a przecież trudno o bardziej nieświadomego konsumenta treści niż dziecko.
Wesprzyj nas już teraz!
Świat prawdy mieszającej się z nieprawdą; świat ckliwej emocjonalności, wobec której ludzki rozum zdaje się być jedynie psującym najlepszą imprezę frustratem; świat podlanego wiadrem egotyzmu przekonania o własnej wyższości nad całymi pokoleniami ludzi nauki i kultury – to nie przestrzeń, w której powinien poruszać się nawet dojrzały człowiek, a co dopiero bezbronny nastolatek czy wchodzący dopiero w dorosłość młodzieniec.
Niestety, w ostatnich latach, za sprawą powszechnego dostępu do internetu, świat ten przeniknął również do sfery wiary. Dziś już katolicyzmu nie wykładają święty Augustyn z Hippony i święty Tomasz z Akwinu, ba, nie uczy go Katechizm Kościoła Katolickiego czy nawet jego kompendium. Rzadko podejmują się tego rodzice, chrzestni a nawet mające tak ogromny wpływ na pobożność całych pokoleń kochane babcie. Dziś o tym, czym jest katolicyzm (zarówno „jest” i „katolicyzm” powinno się w tym przypadku ująć w cudzysłów) mówią celebryci z instagrama, a za ewentualny wariograf czy weryfikator racji, służą liczba „lajków” i uśmiech – za każdym razem równie szczery, co u tego znajomego, który właśnie próbuje nas wciągnąć do piramidy finansowej.
… ja, mnie…
Jola Szymańska (niczym diabeł święconej wody unika stosowania pełnej formy swojego imienia) influencerską karierę pod pseudonimem Hipsterkatoliczka zaczynała od prowadzenia bloga, w ramach którego szukała połączeń między wiarą, w której się wychowała, a wielkomiejskim światem, do którego się przeprowadziła, i co ważniejsze – do którego aspirowała.
Niestety, często jej próby połączenia tego, co „hipster”, i tego, co „kato”, były nieco pokraczne i miały w sobie urok fantazji dziecka snującego plany na swoją przyszłość – może i wyglądały sympatycznie, trochę ckliwie, na pewno brawurowo, ale po zderzeniu ze światem faktów i logiki musiały ogłosić kapitulację.
Bo podobnie jak za pomocą kleju na gorąco, „trytytek” i garści kasztanów nie da się stworzyć gotowego do lotu śmigłowca bojowego, tak też nie da się połączyć katolicyzmu z popieraniem „praw kobiet” (utożsamianych z możliwością decydowania o mordowaniu dzieci w łonach matek) czy daleko idącą afirmacją homoseksualnego stylu życia.
Wobec rosnącej popularności Hipsterkatoliczki (popularności zbudowanej na autorytecie Kościoła – przypomnijmy) w sekcjach komentarzy na jej rozmaitych profilach w mediach społecznościowych coraz częściej pojawiały się głosy rozsądku, których clou można sprowadzić do stwierdzenia: Jolu, nie masz racji; to co głosisz, jest w najlepszym przypadku niezgodne z nauczaniem Kościoła, a w najgorszym – wprost temu nauczaniu przeczy.
Na nic jednak zdało się to wołanie na puszczy, ponieważ Jola uzbrojona w protekcję popularnych internetowych kaznodziejów, dostęp do ambon luzackich serwisów katolickich oraz opiekę psychoterapeuty (o czym głośno mówiła, choć nikt jej nie pytał) na wszystko miała jedną odpowiedź: To jest prawda, bo ja tak czuję. Owo „ja tak czuję” doprowadziło ją nawet pod krakowską kurię, gdzie wraz z setką osób zorganizowała akcję OdzyskajMY nasz Kościół, w ramach której wylewano morze krokodylich łez nad naszą Świętą Matką – bo jakoby jest nietolerancyjna, bo nie wspiera szwadronów spod znaku LGBT, bo rzekomo wyklucza i nie głosi Ewangelii…
… mi, mną…
Historia Natalii Białobrzeskiej zaczyna się zupełnie inaczej. Jej początkowe aktywności naprawdę miały ogromny potencjał katechetyczny: wyjaśniała „zawiłości” katechizmu, wspólnie z mężem opowiadała o budowaniu relacji małżeńskiej, a przede wszystkim w ramach prowadzonego w duecie projektu Wierność jest sexy zwracała uwagę na doniosłość czystości – zarówno przed-, jak i małżeńskiej.
Wszystko jednak, co Natalia budowała latami, zaczęło się sypać niczym domek z kart wraz ze startem programu Boskie babki, realizowanego przez portal Aleteia (którego polski oddział jest bezpośrednio związany z Katolicką Agencją Informacyjną, ta zaś – co nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem – jest ściśle powiązana z Konferencją Episkopatu Polski). W Boskich babkach Natalia Białobrzeska z dwiema koleżankami (jedną z nich była Jola Szymańska), przekonywała, że katoliczki mogą żyć życiem bohaterek serialu Seks w wielkim mieście lub innego programu dla „wyzwolonych kobiet”.
Prowadzone na poziomie późnej szkoły podstawowej rozmowy o mężczyznach – pardon, o facetach, o pysznych, przystojnych ciastkach, wyśmiewanie czystości i wstrzemięźliwości, peany ku czci edukacji seksualnej były stałym elementem, by nie napisać fundamentem programu, i jak się zdaje największym katalizatorem popularności Białobrzeskiej. Później było już z górki.
Negliż w imię walki o poczucie własnej wartości, tematy od pasa w dół z troski o zdrowie, i ordynarne łamanie tabu, bo przecież ja to tak czuję.
… też odchodzę…
Zarówno Joli Szymańskiej, jak i Natalii Białobrzeskiej nie ma już w Kościele. Przynajmniej tak publicznie deklarują i rozpoczynają akcję #TeżOdchodzę, w ramach której zachęcają do opisywania pod tym hasztagiem swoich decyzji o odejściu z Kościoła. A powody? Nihil novi.
Piorun na profilowym, tęcza na maseczce lub publiczna krytyka autorytetów wiąże się z karą od sióstr i braci w wierze. W postaci chłodu w relacjach. Pasywno-agresywnego milczenia. Zerwania kontaktów. Publicznego oskarżenia w mediach społecznościowych – pisze o swoim odejściu Natalia Białobrzeska.
W podobnym tonie opowiada o tym Jola Szymańska, ale gdyby chcieć ją zacytować, to w krótkiej kolejce chętnych do wydrukowania takiego tekstu ustawiłby się prawdopodobnie jedynie tygodnik „NIE” Jerzego Urbana.
Plejada internetowych sław zbudowanych na autorytecie Kościoła i porzucających go w imię dobrego samopoczucia nie kończy się na przywołanych powyżej nazwiskach. Jest jeszcze Kamil Wilczyński, wieloletni współpracownik jezuickiego Deonu (dziś bojownik o miłość do islamu), jest eksksiądz Łukasz Kachnowicz (dziś homoseksualny działacz partii Zieloni), jest nawet Piotr Żyłka, były redaktor naczelny Deonu (ten, choć wprost mówi, że z Kościoła nie występuje, to jednak czuć w jego słowach przyczajoną groźbę).
…czyja w tym wina…?
Dotarliśmy do miejsca, w którym apostazja, czyli porzucenie świętej wiary, nie różni się zasadniczo niczym od rezygnacji z korzystania z usług danego lokalu gastronomicznego. W Kościele szuka się dziś własnych upodobań moralnych, kroi się Kościół na własną miarę, czci się w nim samego siebie, celebruje się wspólnotę, a Boga traktuje się jedynie w kategoriach gwaranta powodzenia. A sakramenty? Łaska? Grzech? O tym lepiej nie wspominać, bo to wszystko w oczach dzieci swoich czasów – jak ich nazywał G. K. Chesterton – jawi się jedynie jako koszmar senny, jako „relacja przemocowa”.
I niestety, spora w tym antyzasługa Kościoła. To on, nie wiedząc jak się duszpastersko zaopiekować młodzieżą, postanowił tańczyć z nią wesołego oberka: czy to na lednickich polach, czy w Taize, czy podczas oazowych rekolekcji, czy wreszcie na ulicach miast w Światowe Dni Młodzieży. Co prawda, może i tam czasem coś wspomniano o wymaganiach, o umiejętności znoszenia trudów dla Chrystusa lub o braniu odpowiedzialności za swoje życie, ale jak takie nauki brać na serio, kiedy głosi je kapłan, który, siląc się na fajność, przywdziewa kolorową perukę? Jak traktować serio Pawłową przestrogę, że zapłatą za grzech jest śmierć (Rz 6, 23), gdy wkoło wszyscy o grzeszniku mówią z nieskrywaną satysfakcją: Ale się temu Bogu nieborak trafił, sprowadzając kwestie wiecznego życia i wiecznej śmierci do poziomu bycia grzecznym lub niegrzecznym.
To właśnie uczestnicy przywołanych wydarzeń przodują dziś w oklejaniu internetu aborcyjnymi piorunkami i tęczowymi flagami. A później odchodzą z Kościoła. To przecież logiczna konsekwencja. Jeśli w Kościele szuka się jedynie samego siebie, bez odniesienia do Jezusa Chrystusa, to efekty takich poszukiwań będą marne, bo nie da się niczego znaleźć z zamkniętymi oczami. Ale i tak lepiej jest nie znaleźć, aniżeli zgubić. A odejście z Kościoła jest najkrótszą, najskuteczniejszą i najpewniejszą drogą do zguby. I to wiecznej.
Mateusz Ochman
Tekst ukazał się w magazynie „Polonia Christiana” (numer 80, maj-czerwiec 2021)
Kliknij TUTAJ by zobaczyć pismo