Dobry czy niedobry, Ksiądz Stu – który zawitał niedawno do polskich kin – to film, który każdy katolik powinien obejrzeć. Chociażby dlatego, że powstał on w Hollywood, a społeczność katolicka została w nim ukazana w sposób jednoznacznie pozytywny… Ale czy poza tym można o obrazie coś pozytywnego powiedzieć?
Pisałem niedawno o klasyku stworzonym przez protestanta – czy Bóg wie, za kogo on się uważa – Clinta Eastwooda. Gran Torino to prawdziwe katolickie arcydzieło, choć twórca z katolicyzmem nie ma wiele wspólnego. W przypadku Księdza Stu mamy dwóch gwiazdorów, którzy od związków z katolicyzmem (i to „tradycjonalistycznym”) bynajmniej się nie odżegnują. Mel Gibson i Mark Wahlberg od lat wyczekiwali, by stworzyć opowieść o słynnym duchownym, który od kariery boksera, awanturnika i niedoszłego aktora doszedł do przekonania, że tylko w służbie Bożej i uczestniczeniu w cierpieniach Ukrzyżowanego Zbawiciela odnajdzie prawdziwy sukces swojego życia.
Father Stu to film, który obiecuje wiele. Ks. Stuart Long miał bowiem wiele męskich cech, których tak desperacko potrzebuje dzisiejszy świat. Był zdeterminowany i konsekwentny, nie chował głowy w piach i walczył o swoje, a gdy zrozumiał, że najbardziej „swoja” jest dla niego chwała Boża – walczył o nią do ostatnich swoich dni. Taki Boży rebel z prawdziwego zdarzenia. Wydaje się, że twórcy trafili na ostatni moment kulturowy, gdy tego typu postać może przemówić do szerszej publiczności, która w głębi serca cieszy się jeszcze, gdy zły dostaje od dobrego „po ryju”.
Wesprzyj nas już teraz!
Stuart Long na pewno nie był człowiekiem łatwym. Ale czy był odpychający? Takie pytanie towarzyszyło mi od początku seansu. Patologiczna rodzina i ojciec, który „pewnie zastanawia się, po co mu taki gnojek jak ja” – to okoliczności, z którymi bohater musi sobie radzić. Ale to, co razi, to fakt, że filmowy Stu jest od początku postacią… antypatyczną. Trudno znaleźć choć jedną rzecz, która sprawiłaby, że go lubimy. Jest tak irytujący i żałosny, że moment, w którym jego niedoszła żona zaczyna się z nim umawiać wypada niezbyt przekonująco…
W pewnym momencie, gdy pijany i załamany kolejną życiową porażką Stu wsiada na motocykl, dochodzi o momentu przełomowego – uderza w samochód, przelatuje kilkanaście metrów i wpada pod ciężarówkę. Wówczas rozpoczyna się druga część dramatu. W nader schematyczny i pobieżny sposób film ukazuje, że dopiero teraz, po tym, jak coś się w nim zmieniło, staje się on nieco bardziej przystępny. Widzimy jak łaska buduje na jego naturze, a on pozostaje sobą i nie zmienia się na siłę, co działa moim zdaniem na plus. Ale w głowie kołacze się wciąż inne pytanie: Czy ta postać ma coś wspólnego z księdzem Stu?
Ile Wahlberga, a ile Stu?
Postać księdza Stu zarysowana (ledwie muśnięta!) przez Gibsona i jego ekipę budzi wątpliwości po pobieżnym nawet skonfrontowaniu jej z informacjami na temat prawdziwego ks. Stuarta Longa. Weźmy choćby jeden fakt. Od samego początku obrazu wykreowanego w dużej mierze przez 33-letnią dziewczynę Gibsona nieposiadającą żadnego doświadczenia filmowego główny bohater jest postacią tak irytującą, że trudno byłoby iść z nim w konkury pod względem stylu życia przygłupa. Tymczasem prawdziwy Stu, owszem buntownik, ale skończył jednak college z tytułem bakałarza w dziedzinie literatury i pisarstwa, do którego dodał potem – już jako seminarzysta u Franciszkanów Odnowy – tytuł magistra filozofii. Weźmy pod uwagę, że skończenie college’u w Ameryce, to nie „bujanie” się po darmowych uczelniach w Polsce. Coś jednak trzeba zrobić i przede wszystkim zarobić… bagatela conajmniej 100 tys. dolarów. Stu Rosalind Ross przez cały czas jest prymitywem z niewyparzoną gębą, wykolejeńcem i maminsynkiem unurzanym w bagnie własnych kompleksów i rodzinnej patologii.
Stu drażni od początku. Od fryzury i wąsów, poprzez głupie żarty, do smalenia cholewek do miłości jego życia – pięknej i pobożnej Carmen – wygląda i zachowuje się jak przygłup i półgłówek, niewiele ustępujący bohaterom filmu Głupi i głupszy. Naprawdę. Patrzeć hadko – aż chce się sparafrazować klasyka. Jednocześnie miałem nieodparte wrażenie, że Wahlberg mocno „napakował” graną przez siebie postać własnymi doświadczeniami jako chłopaka z patologii, który wyszedł na prostą.
Wystarczy natomiast popatrzeć na prawdziwe zdjęcia księdza Stu (pokazane pod koniec filmu), żeby zobaczyć, że coś jest nie tak, a jego filmowy wizerunek jest czystą fantazją niedoświadczonej twórczyni, która chciała stworzyć wymowną i spójną linię opowieści, co po części jej się udało. Jednak pretensjonalnie i ze szkodą dla samej postaci.
Dlatego należałoby zapytać: ile jest w nim Stu, a ile Ross? Skoro pomysłodawcy – Gibson i Wahlberg – od lat marzyli o tym filmie, to powierzenie scenariusza i reżyserii osobie bez żadnego doświadczenia wydaje się niezbyt przemyślaną decyzją, a jedynym uzasadnieniem dla niej, jakie znajduję, jest jej osobisty związek z Gibsonem…
Wiadomo, każdy musi nauczyć się fachu, ale błędy lepiej popełniać na mniejszych dziełach! A tu stawka była nie do przecenienia. Jak zauważa Piotr Gociek na łamach „Do Rzeczy”, „w dzisiejszym kinie próżno szukać pozytywnego wizerunku księży”. Taki miał być ksiądz Stu, ale niestety nie zgadzam się z opinią przedmówcy, że Rosalind opowiedziała jego historię „bez łopatologii”. Przeciwnie, dydaktyzm aż bił w oczy w pewnych momentach, gdy obserwowaliśmy relacje rodzinne głównych bohaterów i ich rozmowy. Szwankuje też moim zdaniem konstrukcja scenariusza, w którym najpierw długo i w sposób nieznośnie irytujący rozwijany jest wątek życiowej nieudolności bohatera, by następnie w – równie nieznośnym – skrócie przejść do ukazania zaledwie migawek z jego życia po nawróceniu i posługi kapłańskiej.
Przez ponad połowę filmu widzimy na ekranie, jako się rzekło, głupka i maminsynka, do tego napakowanego mięśniami i agresją, który nie potrafi się uczesać ani wysławiać jak człowiek. Następnie mamy uwierzyć, że Pan Bóg powołał właśnie jego, aby w swojej słabości dał Jemu świadectwo. W teorii to gra. Ale w praktyce trochę gorzej. W teorii potwierdza to prawdę, że Pan Bóg z najbardziej niegodnego i niesposobnego naczynia potrafi uczynić wspaniały puchar swojej Prawdy i Miłości. Być może o to twórczyni chodziło. Ale w praktyce otrzymujemy najpierw wyolbrzymiony, jak sądzę, obraz złych cech bohatera, by potem nie w skrócie nawet, ale zwyczajnie w uproszczeniu, rzucić okiem na drogę jego przemiany i służby Bożej.
Pomimo paru ładnych i nawet wzruszających scen, pomimo pięknych krajobrazów w drodze bohaterów do rodzimej Montany, film pozostawił mnie z niedosytem. Zarówno artystycznym, jak i tożsamościowym. Oczekiwałem dzieła, które w bezpretensjonalny sposób wparuje pod amerykańskie strzechy, by pokazać, że katolicy nie tylko potrafią być zdeterminowani w służbie Bogu, jak ksiądz Stu, ale potrafią również… robić dobre filmy.
To, że wiele wątków z biografii zostało pominięte, jest zrozumiałe, choć szkoda na przykład tego z Franciszkanami Odnowy, których charyzmatem jest między innymi walka z ludobójstwem aborcyjnym. W dobie ogólnonarodowej batalii o ochronę życia poczętego byłaby to doskonała okazja do zajęcia stanowiska przez katolickich, jak o sobie mówią, twórców.
Czego szkoda najbardziej, to to, że film artystycznie nie zachwyca, a religijnie nie do końca przekonuje. Pewnie zostanę poczytany za bigota po tym, co napiszę, ale uważam, że przyczyną nie jest tu brak talentu czy pomysłu, ale po prostu uwarunkowania osobiste. Tyle mówi się dzisiaj o hipokryzji w Kościele i sam Ksiądz Stu pokazuje ją w wielu miejscach, ale zadaję sobie pytanie: Jak człowiek, który rozstał się z żoną (po katolickim ślubie) z powodu pijaństwa, po czym związał się z dwiema kolejnymi kobietami, z których druga została ni stąd ni zowąd scenarzystką i reżyserką, mógłby stanąć na wysokości zadania i opowiedzieć historię prawdziwej duchowej i moralnej przemiany? Broń Boże, nie chcę osądzać, bo mam świadomość, że po wypuszczeniu Pasji Chrystusa całe piekło musiało stanąć przeciwko temu człowiekowi, zwracam tylko uwagę, że w materii tak delikatnej jak przemiana serca przez łaskę, każdy skrywany dysonans boleśnie daje o sobie znać.
Szczerze mówiąc, wierzę w siły twórcze spoczywające w amerykańskiej duszy i mam nadzieję, że czas nawrócenia jest jeszcze przed tym narodem, ale myślę, że Gibson jak na razie stracił dobrą passę jako twórca katolicki, a dla Hollywood nie nadszedł jeszcze czas, by prawda religijna połączyła się z prawdą ekranu, owocując wielkimi dziełami, nad którymi – pomimo całej zażartej nienawiści i szturmów infernalnych – jej wrogowie nie będą mogli przejść obojętnie.
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: Gran Torino – katolicka przypowieść o odkupieniu