Równe sto lat po legendarnym Marszu na Rzym, który skutkował przejęciem władzy we Włoszech przez Partito Nazionale Fascista Benita Mussoliniego, i niemal osiem dekad po marnym zgonie Duce rozstrzelanego przez komunistów i powieszonego głową w dół na mediolańskim Piazzale Loreto, określenie „faszysta” nadal budzi emocje, a dla wielu osób obdarzonych tym epitetem może stać się powodem rozmaitych utrapień i społecznego ostracyzmu.
Niedawno Paweł Ozdoba, szef Centrum Inicjatyw dla Życia i Rodziny poinformował korespondentów swojej organizacji, że kilka przesyłek skierowanych do nich za pośrednictwem poczty powróciło do nadawcy z adnotacją samozwańczego pocztowego cenzora: Zwrot – treści faszystowskie. Jakież to treści zawierały inkryminowane przesyłki? Otóż propagowały akcję Szlachetny Piątek, której celem jest zachęcanie nauczycieli, by w jeden piątek (lub inny dzień) roku poświęcili lekcję wychowawczą na rozmowę z młodzieżą o zaletach wstrzemięźliwości seksualnej, kształtowania charakteru i pracy nad sobą – w kontrze do organizowanych przez organizacje sodomitów „tęczowych piątków” promujących rozwiązłość i dewiacje.
Oddajmy głos oburzonemu prezesowi Centrum Inicjatyw dla Życia i Rodziny:
Wesprzyj nas już teraz!
– Gdzie jest ten faszyzm, który zarzuca nam ideologicznie nadgorliwy listonosz? Czy w tym, że wzywamy młodzież do stawiania sobie w życiu wyższych, szlachetnych celów? Czy raczej w zachęcaniu jej do życia w czystości? A może w tym, że promujemy wierność? – pyta Paweł Ozdoba.
Łatwe etykietki
Aby zostać nazwanym „faszystą”, wcale nie trzeba być działaczem konserwatywnej organizacji. Wystarczy publicznie zaprezentować jakikolwiek pogląd, który kłóci się z aktualnie obowiązującym katalogiem dogmatów poprawności politycznej; wystarczy być zwolennikiem jakiejkolwiek formy hierarchii lub porządku albo chociażby posługiwać się w dyskusji kategoriami uznanymi za „faszystowskie”, takimi jak antynomia prawda–fałsz czy stopniowanie wartościujące (dobry, lepszy, najlepszy).
Można być na przykład nauczycielką, która wymaga od swoich uczniów, by stosowali się do podstawowych zasad savoir-vivre’u lub ubierali się schludnie i niewyzywająco. Albo profesorem wyższej uczelni, który nie podziela przekonania studenckich hunwejbinów, że istnieje co najmniej dwucyfrowa liczba rozmaitych płci, a przynależność do jednej z nich jest kwestią dowolnego wyboru lub mniemania. Albo plastykiem (na jakiej uczelni artystycznej się taki uchował?), który rozróżnia sztuki piękne i ohydną antysztukę.
Jak to się stało, że w tak wielu krajach tak liczne osoby, których prawie nic nie łączy prócz tego, że świadomie lub nie, czynnie lub biernie opierają się jakiemuś aspektowi wszechogarniającej i niszczącej naszą cywilizację Rewolucji, tak chętnie oskarża się o przynależność do ruchu, który przed stuleciem objął rządy we Włoszech, by nieco ponad dwie dekady później zejść (jak się zdawało – na zawsze) z politycznej sceny?
Zacznijmy od uwagi, że do niewątpliwego „sukcesu”, jaki odniosło pojęcie „faszyzm”, przyczyniło się zaistnienie w okresie międzywojennym licznych środowisk politycznych, które niekiedy, i to jedynie w luźny sposób, nawiązywały do głównych haseł głoszonych przez autora Doktryny faszyzmu, niemniej jednak okrzyknięto je mianem faszystowskich. Więcej, po zakończeniu drugiej wojny światowej również niemiecki narodowy socjalizm, który przecież znacząco różnił się od faszyzmu, powszechnie uznano za jego kontynuację, a wręcz kwintesencję.
Daremnie badacze ruchów narodowych i faszystowskich, tacy jak Eugen Weber, powtarzają, że mylenie narodowego socjalizmu z faszyzmem to błąd podobny do utożsamiania komunizmu z socjalizmem, bo mimo podobieństw są to jednak różne ideologie. Jednak tysiące autorów – od zaangażowanych literatów, przez postępowych pismaków, po uczelnianych wyrobników aspirujących do miana intelektualistów – wiedzą lepiej i zapisują Hitlera do grona faszystów. To samo zresztą czynią z generałem Franco, admirałem Horthym, kanclerzem Schuschniggiem i księdzem Tiso (dla tego ostatniego rezerwując niekiedy określenie „klerofaszysty”).
Kto ich tego nauczył? Kto pierwszy zaliczył tak szerokie grono europejskich polityków do faszystów? Odpowiedzialnością za zawrotną karierę słowa „faszysta” używanego jako epitet należy obarczyć nie sukcesy polityczne samego ruchu faszystowskiego czy jego naśladowców, ale… potęgę propagandy Związku Sowieckiego.
To bowiem sowieccy komuniści, którzy z początku wahali się, jak zdefiniować swój stosunek do rewolucyjnej przecież w swej istocie siły, jaką jawił się faszyzm, kiedy wreszcie zdecydowali się na jego jednoznaczne potępienie, uznali za pożądane właśnie tym terminem nazwać wszystkich swoich wrogów.
Stalinowska geneza
Jeszcze na IV Kongresie Międzynarodówki w roku 1922 głoszono pogląd, że faszyzm, choć reakcyjny w stosunku do komunizmu, to jednak – godząc zarówno w stary system monarchiczny, jak i w demokrację burżuazyjną – tworzy tak zwaną sytuację rewolucyjną, która może skutkować przewrotem społecznym i wprowadzeniem dyktatury proletariatu. Jednak już dwa lata później Komintern stwierdził, że faszyzm jest zwykłym narzędziem w ręku burżuazji dla zwalczania proletariatu.
Skąd ta zmiana? Być może uświadomiono sobie w międzyczasie, że faszyzm – odwołujący się do zrewolucjonizowanych mas i tak bardzo przecież podobny zarówno w warstwie ideologicznej, jak i organizacyjnej do ruchu komunistycznego – może stanowić najpoważniejszą konkurencję dla bolszewizmu.
W dobie stalinowskiej uczyniono kolejny krok – Komintern postanowił nie tylko wskazać faszyzm jako swego głównego wroga, ale niejako przykleić do niego wszystkich pozostałych. W komunistycznej retoryce drugiej połowy lat trzydziestych, podporządkowanej tworzeniu w całej Europie tak zwanych Frontów Ludowych, w których obok komunistów i socjalistów maszerować mieli ramię w ramię wszelkiej maści „demokraci”, „humaniści”, a nawet postępowi chadecy, dominowało więc kojarzenie faszyzmu z tradycyjną prawicą: monarchistami, konserwatystami i nacjonalistami, a nawet przedstawicielami reżimów autorytarnych o socjalistycznej bazie, jak polska sanacja. Nic dziwnego, że jednym tchem obok Hitlera i Mussoliniego wymieniano Piłsudskiego.
Od takiego stanowiska zaś już tylko krok do określenia mianem faszystów (w latach drugiej wojny światowej i zaraz po niej) dosłownie wszystkich, których władza sowiecka lub jej ekspozytury w krajach całego świata uznały za wrogów – czyli zwalczających lewicę konserwatystów bądź nacjonalistów na Zachodzie i walczących z totalitarną urawniłowką przedstawicieli narodów podbitych przez Armię Czerwoną na Wschodzie.
Faszystami stali się więc zarówno żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych i Armii Krajowej, jak i niedawni alianci Stalina w ramach koalicji antyhitlerowskiej: Churchill i Truman. Więcej – mianem tym mogli zostać „ochrzczeni” nawet buntownicy wewnątrz obozu komunistycznego, jak choćby Josip Broz Tito.
Nic zatem dziwnego w wyznaniu poczynionym w roku 1944 przez George’a Orwella: Słyszałem, jak „faszyzmem” nazywano rolników, sklepikarzy, kredyt społeczny, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Komitet 1922, Komitet 1941, Kiplinga, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy – i nie pamiętam co jeszcze.
No dobrze – zapyta ktoś – ale jaki wpływ może wywierać propaganda stalinowska na dzisiejszych szermierzy poprawności politycznej? Owszem, kiedyś – w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku – była tak potężna, że jej tezy powtarzały bezrefleksyjnie nie tylko partie komunistyczne na Zachodzie, ale i cała tak zwana postępowa ludzkość, lecz dzisiaj?
Nie wolno zapominać, że sposób myślenia niemal całego współczesnego świata o historii, polityce i społeczeństwie ukształtowała rewolucja kulturalna roku 1968. W jej wyniku ideologia marksistowska – przeformułowana na nowo przez szkołę frankfurcką, która twórczo wykorzystała postulat rewolucji seksualnej jako głównego czynnika reorganizującego społeczeństwo i kulturę – wraz z całą swoją rewolucyjną nowomową „przeorała” intelektualnie wszystkie instytucje zachodniego świata.
Nowomowa ta zaś kształtowała się pod niewątpliwym wpływem opisanego wyżej genialnego w swej istocie manewru propagandowego Kominternu, który polegał na przyklejeniu wszystkich „wstecznych” i „reakcyjnych” aspektów rzeczywistości, a także „kontrrewolucyjnych” (w rozumieniu komunistów) sił społecznych i politycznych do faszyzmu skojarzonego z narodowym socjalizmem i skompromitowanego w wyniku dramatycznych wydarzeń drugiej wojny światowej.
Reductio ad Hitlerum
Faszystowskim stało się więc wszystko, co mogło okazać się przeszkodą dla wszechogarniającej rewolucji, a zarazem było obiektem zmian: ład społeczny i polityczny oraz jego symbole – instytucje, takie jak monarchia, wojsko, policja, Kościół, uniwersytet, ale również eleganckie ubranie, kultura osobista i czystość, tradycyjna rodzina, obyczajowość i hierarchia.
I dlatego właśnie protestujący na Sorbonie studenccy zadymiarze mogli wołać do interweniującej policji: Faszyści! Gestapo!, a punkowy zespół Sex Pistols wykrzykiwać dekadę później ze sceny: God save the Queen, the fascist regime! Dlatego właśnie komunizujące feministki mogły za faszystowską uznać instytucję małżeństwa, a współżycie płciowe małżonków kończące się prokreacją okrzyknąć aktem faszystowskiej przemocy. Z kolei Paul M. Hayes poszukujący filozoficznych źródeł faszyzmu mógł wskazać jako jego prekursorów Heraklita, Platona czy Arystotelesa – ojców filozofii jako takiej.
Jednak od rewolucji zapoczątkowanej wydarzeniami na paryskiej Sorbonie minęło już ponad pół wieku i wydaje się, że dokonywane przez ten czas bez końca przez lewicę reductio ad Hitlerum wszystkich swoich przeciwników tak się już zdewaluowało, że oskarżenia o faszyzm powoli tracą swoją moc, nie wywierając już takiego jak niegdyś wrażenia.
Jeszcze przed dekadą nikt z łatką faszysty nie zrobiłby większej kariery choćby w świecie polityki, ale niedawny sukces wyborczy antysystemowej konserwatystki Giorgii Meloni, przywódczyni Braci Włochów, która karierę zaczynała w wywodzącym się z postfaszystowskiej partyjki Sojuszu Narodowym, a dziś wydaje się zupełnie nie przejmować miotanymi pod jej adresem inwektywami, pozwala mieć nadzieję, że to, co zaczęło się nad Tybrem, tam również właśnie się kończy.
Piotr Doerre
Tekst ukazał się w magazynie „Polonia Christiana”, numer 89 (listopad-grudzień 2022)