„Jesteśmy liderami pomocy dla Ukrainy”, „pomagamy i będziemy pomagać z całych sił”, „stoimy przy Ukrainie”. Kto to powiedział? Jeśli chodzi o Polskę – takie i podobne słowa można w ciemno przypisać panu prezydentowi, panu premierowi czy niemal każdemu członkowi obozu władzy, bo z pewnością w którymś momencie je wypowiedział, a nawet powtarza cały czas i przy każdej możliwej okazji. Czasami w ustach sprzyjających rządowi publicystów pojawia się nawet stwierdzenie, że powinniśmy Ukrainie pomagać „do końca” – cokolwiek miałoby to oznaczać.
Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, jak bardzo Polska angażuje się w pomoc, może sprawdzić statystyki. Jeśli idzie o liczby bezwzględne (podaję za Kilońskim Instytutem Gospodarki Światowej, dane do października), Polska przekazała w sumie blisko 3 mld euro, czyli ponad 14 mld zł, co daje nam 5. miejsce na świecie. Więcej od nas popłynęło jedynie z USA (ponad 52 mld euro, 1. miejsce), Wielkiej Brytanii (6,6 mld euro, 2. miejsce), Niemiec (3,3 mld euro, 3. miejsce) oraz Kanady (3 mld euro, 4. miejsce). Warto zauważyć tutaj ogromną dysproporcję wysiłku finansowego między naszym krajem a o wiele bogatszymi od nas Kanadą i Niemcami, które przekazały porównywalne sumy.
Widać to najlepiej, jeśli zestawi się pomoc z PKB tych państw. Pod tym względem Polska jest na 3. miejscu na świecie (0,488 proc.), a Niemcy dopiero na 16. (0,085 proc.). Nie wyprzedzają nas również USA (0,247 proc., 6. miejsce) czy Wielka Brytania (0,238 proc., 7. miejsce). Pod tym względem na 1. miejscu jest Łotwa (0,922 proc., 314 mln euro), a na 2. Estonia (0,849 proc., 263 mln euro), jak natomiast widać w przypadku tych niewielkich krajów mówimy o pieniądzach niezbyt dużych.
Wesprzyj nas już teraz!
Polska jest na 3. miejscu na świecie pod względem pomocy wojskowej dla Ukrainy w liczbach bezwzględnych: 1,8 mld euro. Jak łatwo się domyślić, na 1. miejscu są USA (27,6 mld euro) oraz Wielka Brytania (3,7 mld euro).
Nie zapominajmy przy tym, że to wszystko dzieje się w warunkach narastającego kryzysu polskich finansów i gospodarki. Miarę tego kryzysu wyznacza dość rozpaczliwe posunięcie w postaci próby zmiany konstytucji, tak aby do zadłużenia państwa nie wliczać tego wynikającego z jego „potrzeb obronnych”, które przecież można definiować bardzo szeroko. Najwyraźniej nie wystarcza już upychanie długu publicznego w funduszach celowych, co pozwala nie wliczać go do oficjalnego zadłużenia liczonego według krajowej metodologii. Inna sprawa, że na zmianę konstytucji nie ma szans w obecnej kadencji, bo Zjednoczona Prawica nie jest w stanie zebrać potrzebnych dwóch trzecich głosów w Sejmie i bezwzględnej większości w Senacie. Ten zabieg wygląda zatem raczej na kolejny chwyt piarowy. Natomiast problem z wysokością długu publicznego oraz kosztami uzbrojenia polskiej armii niewątpliwie istnieje.
Lecz pomoc dla Ukrainy to nie tylko pieniądze, w tym koszty przyjmowania uchodźców w Polsce i obdarzenia ich wszelkimi przywilejami socjalnymi, przysługującymi polskim obywatelom. To również bezprecedensowe zaangażowanie polityczne, które uczyniło z nas kraj potencjalnie najbardziej narażony na odwetowe działania Rosji. Nie ma na ten temat jawnych informacji, ale można założyć, że większość zagranicznej pomocy militarnej dla walczącego sąsiada przechodzi przez kompleks wojskowy zlokalizowany w Rzeszowie. To na tamtejszym lotnisku lądowały już pewnie setki razy samoloty transportujące sprzęt dla Ukrainy.
Wobec tak olbrzymiej skali pomocy, oznaczającej dla Polski koszty zarówno wymierne, jak i niewymierne w postaci obniżenia naszego bezpieczeństwa, nie tylko zewnętrznego, lecz także wewnętrznego (skutki napływu uchodźców), można by zadać pytanie o reakcję drugiej strony. W Polsce od wiosny trwa przekonanie – a przynajmniej wydaje się, że jest ono w wielu miejscach lansowane jako obowiązująca narracja – że nasze zaangażowanie spotyka się z odpowiednim rewanżem. Wiele osób postrzega zresztą sytuację błędnie i naiwnie, widząc stosunki pomiędzy państwami w kategoriach takich jakimi rządzą się relacje pomiędzy ludźmi: wdzięczności, sympatii, może nawet miłości. Owszem, takie sentymenty mogą działać pomiędzy narodami, znajdować odzwierciedlenie w sondażach, i mają swoje znaczenie. Jednak wzajemne odczucia narodów to jedno, a polityka międzynarodowa – coś całkiem innego (choć to pierwsze może w jakimś stopniu oddziaływać na to drugie). Państwa nie kierują się, a przynajmniej nie powinny się kierować sentymentami, ale rachunkiem zysków i strat. Jeżeli zakładamy, że Ukraina odpierająca rosyjską agresję służy interesom Polski – to założenie dosyć oczywiste – to mamy powód, żeby ją wspierać. Jest to w naszym interesie. Pozostaje pytanie o zakres tego wsparcia. Natomiast o ile nie przyjmujemy jednocześnie, że nasze interesy są identyczne z interesami Ukrainy i że właściwie stanowimy jakąś polityczną oraz społeczną jedność – a to z kolei byłoby założenie całkowicie bezzasadne – powinniśmy tak kształtować naszą politykę, żeby od naszego partnera mimo wszystko coś uzyskać.
Stare i niemal zawsze sprawdzające się prawo polityki międzynarodowej mówi, że jeśli istnieje jakiś układ pomiędzy dwoma krajami i w tym układzie jedno z państw z góry sygnalizuje, że nie postawi żadnych warunków, niczego nie będzie oczekiwało w zamian za swoje zaangażowanie oraz zawsze będzie na zawołanie partnera – ów partner nie będzie mieć żadnego impulsu i powodu, aby to państwo szanować i spełniać jego ewentualne oczekiwania. W stosunkach między krajami nie ma czegoś takiego jak bezinteresowna wdzięczność. Tak właśnie od dość dawna wyglądają relacje polsko-amerykańskie, ale tu można jeszcze argumentować – choć byłaby to argumentacja moim zdaniem bardzo słaba – że wobec olbrzymiej dysproporcji sił i zbieżności niektórych naszych interesów, a przy jednoczesnych różnicach tychże z naszymi bliższymi geograficznie sojusznikami, nie mamy właściwie wyboru. Jako się rzekło, jest to dość karkołomne postawienie sprawy, ale jakieś tam jeszcze podstawy ma.
Nieco podobnie wygląda sytuacja w naszych stosunkach z organami UE i Unią jako instytucjonalną całością. Jeśli Polska ostatecznie zawsze cofa się przed zastosowaniem najradykalniejszego środka, czyli weta, a jednocześnie rządzący wielokrotnie sygnalizują, że absolutnie nie uwzględniają wariantu wystąpienia z UE (podkreślam, że chodzi tutaj o stworzenie pewnego wrażenia, a nie autentyczny zamiar, to wrażenie musi być jednak wiarygodne) – Polska zawsze ostatecznie będzie starcia z organami UE przegrywać. A przypomnijmy, że pan prezydent Andrzej Duda miał nawet w 2017 r. propozycję – w związku ze swoim ówczesnym planem zmiany konstytucji, który ostatecznie nie został zrealizowany – aby do ustawy zasadniczej wpisać członkostwo w UE.
Identycznie wyglądają relacje z Kijowem. Całym swoim postępowaniem Polska przez wiele miesięcy pokazuje, że nie postawi Ukrainie żadnych warunków, nie będzie się niczego domagała w zamian za jakikolwiek element swojej pomocy, choćby symbolicznie, a ewentualne problemy we wzajemnych stosunkach weźmie na siebie.
Taka postawa jest prawdopodobnie spowodowana dwoma motywacjami. Pierwsza to przeświadczenie, że podtrzymanie na Ukrainie ducha walki jest tak kluczowe, że nie wolno nam ani na chwilę zacząć grać inaczej. Druga to wyraźnie odczuwalna fascynacja dużej części elity rządzącej perspektywą – w mojej ocenie całkowicie złudną – realizacji na nowo polityki jagiellońskiej, w ramach której miałoby dojść do jakiejś formy zjednoczenia politycznego Polski i Ukrainy. Taka wizja nie tylko jest moim zdaniem nierealna z bardzo wielu powodów – cywilizacyjnych, historycznych, społecznych, ekonomicznych – ale nawet gdyby jakimś cudem miało do jej ziszczenia się dojść, mogłoby się okazać, że Polska w tym układzie, wbrew przekonaniu zwolenników takiego kursu, staje się słabszym partnerem, który zamiast windować Ukrainę w górę zostanie przez nią ściągnięty w dół w wielu dziedzinach. To jednak już temat na osobną, obszerną analizę.
W obecnym układzie jest jeszcze jeden ważny czynnik, którego strona polska wydaje się nie brać pod uwagę, a z kolei strona ukraińska – gdzie u władzy są politycy zdeterminowani i bezwzględni (co nie jest żadnym zarzutem – oni dobrze dbają o interes własnego kraju) – uwzględnia go cały czas. Otóż Warszawa wydaje się zapominać, że to Kijów jest w sytuacji przymusowej. To Kijów się broni i będzie się bronił nadal, nawet jeśli stworzylibyśmy w niektórych kwestiach dotyczących pomocy mechanizm warunkowości. Postawienie jakichś warunków nie grozi zatem, jak wydają się myśleć rządzący w Polsce, osłabieniem ukraińskiej determinacji czy zdolności do prowadzenia działań – one są całkowicie niezależne od postawy Warszawy. Zwłaszcza że polski potencjał pomocy militarnej w dużej mierze się już wyczerpał, a Ukraina i tak jest uzależniona głównie od wsparcia amerykańskiego, nie polskiego, co pokazują znakomicie przywołane na początku tekstu sumy. Natomiast rząd ukraiński dostrzega polską fiksację, odbiera sygnały o bezwarunkowości naszej pomocy i na tym korzysta.
Spójrzmy zatem, jak wygląda bilans wzajemnej relacji ze strony Ukrainy.
Najbardziej konfliktowe pole to wciąż kwestie historyczne, związane z rzezią wołyńską. (Kiedyś może się to zmienić, bo wbrew idealistycznej narracji pól do sporów jest wcale niemało). Nie miejsce tu, żeby przedstawiać drobiazgowo historię tego wątku. Warto tylko wspomnieć, że Ukraina poszukująca mitu tożsamościowego po Pomarańczowej Rewolucji 2004 r. wybrała bardzo nieszczęśliwie właśnie OUN-UPA. Nie ze względu na walkę tej organizacji z Polską i Polakami, ale ze względu na jej walkę z Sowietami. Nie byłem nigdy i nie jestem zwolennikiem uzależniania jakichkolwiek bieżących kwestii od załatwienia tego problemu, natomiast uważam, że powinniśmy stawiać go we wzajemnych stosunkach o wiele śmielej niż robi to polska władza. Szczególnie niepokojące są tutaj sygnały płynące ze strony ukraińskiej, jakoby Polska zdecydowała się pogodzić z kultem Stepana Bandery. Uderzające, że po stronie polskich władz takie wypowiedzi m.in. Ołeksija Arestowycza, bliskiego doradcy pana prezydenta Zełeńskiego, nie doczekały się żadnego komentarza.
W sferze historycznej nie zmieniło się w zasadzie nic. Wiadomość o zezwoleniu na badania i ekshumacje ofiar rzezi na Ukrainie, które w Polsce zostało przedstawione jako wielki sukces oraz przełom, wygląda raczej jak unik, bo dotyczy jednej miejscowości – Puźniki – i to w dodatku nie na Wołyniu, ale na Podolu, a ofiary pochodzą nie z apogeum rzezi w 1943 r., ale w początku 1945 r. Bardzo znamienne było, że w 79. rocznicę największego nasilenia mordów, 11 lipca, pan prezydent Zełeński w swoim codziennym wystąpieniu w ogóle się o sprawie ukraińskiego ludobójstwa nie zająknął. Zaś wcześniejsze odsłonięcie lwów na Cmentarzu Orląt we Lwowie naprawdę trudno uznać za jakiś wielki sukces. To po prostu absolutne minimum przyzwoitości.
Zaś 11 lipca właśnie prezydent Ukrainy skierował do Rady Najwyższej projekt ustawy o specjalnym statusie Polaków na Ukrainie, mający zrównywać naszych obywateli z prawami obywateli Ukrainy. Ten projekt zapowiedział wcześniej, podczas majowej wizyty Andrzeja Dudy w Kijowie. Ukraiński parlament ustawę przegłosował przy braku głosów sprzeciwu (ale przy 50 niegłosujących deputowanych) kilka dni później. Ustawa jest w jakimś stopniu symetryczna wobec praw, jakie w Polsce zyskali Ukraińcy. Daje możliwość korzystania z systemu opieki zdrowotnej, szkolnictwa, ułatwia zakładanie działalności gospodarczej. Jest tylko jeden problem: poza symbolicznym nie ma ona niemal żadnego praktycznego znaczenia z oczywistych powodów. O ile uprawnienia obywateli ukraińskich w Polsce oznaczają dla naszego kraju realne obciążenia, to uprawnienia obywateli polskich na Ukrainie nie niosą za sobą niemal żadnych kosztów dla tego państwa, ponieważ w warunkach wojennych – które w pesymistycznym wariancie mogą ciągnąć się jeszcze latami – zainteresowanie Polaków dłuższym czy nawet jakimkolwiek pobytem na Ukrainie będzie nikłe.
Może w takim razie ustawa przyda się przynajmniej w czasie odbudowy, po ewentualnym zakończeniu działań wojennych? Owszem, wówczas mogłaby mieć jakieś praktyczne znaczenie. Tyle że nie wiadomo, kiedy taki moment nastąpi. A nawet wówczas polskie przedsiębiorstwa, które miałyby wziąć udział w odbudowie Ukrainy, może czekać gorzkie rozczarowanie. W lipcu w Lugano w Szwajcarii odbyła się pierwsza duża konferencja, poświęcona temu tematowi. Polacy mieli prawo być, delikatnie mówiąc, zaskoczeni. Zaprezentowano wówczas wstępny podział regionów pomiędzy państwa, które miałyby się zająć ich odbudową. Polsce przypadł region doniecki, czyli co prawda bardzo zniszczony – a więc i oferujący duże możliwości – ale za to w większości okupowany przez Rosjan z niewiadomą perspektywą zmiany tego stanu rzeczy.
Kijów od początku wojny uprawia zresztą politykę „dla każdego coś miłego”. Z powodu skrajnie nieobiektywnego przekazu i stłumienia debaty w Polsce niektórym może się wydawać, że nasz kraj jest faktycznie w jakiś sposób wyróżniany przez ukraińskich przywódców. Ale to nieprawda. Prezydent Zełeński i jego otoczenie, jeśli trzeba, potrafią pochwalić i ściskać się z Borisem Johnsonem, Rishim Sunakiem, Olafem Scholzem, Emmanuelem Macronem i właściwie z każdym, kto może przynieść Ukrainie jakąś pomoc i korzyść. Tak się robi politykę. Polscy przywódcy mogliby się wiele nauczyć.
Z myślą o szczególnych preferencjach dla polskiego biznesu w przyszłości, na etapie odbudowy, też powinniśmy się raczej pożegnać. Niedawno pytany o tę sprawę przez „Dziennik Gazetę Prawną” Marian Zabłocki, poseł do ukraińskiego parlamentu z partii „Sługa Narodu” Wołodymyra Zełeńskiego, powiedział jasno: „Nie będzie żadnej dyskryminacji. Kryteria będą czysto biznesowe. Każdy inwestor będzie mile widziany i będą obowiązywały go te same zasady co wszystkich. Z jednym wyjątkiem, którym są firmy z Rosji”.
Chciałoby się powtórzyć za carem Aleksandrem II: „Point de rêveries, messieurs!”.
W tej samej rozmowie znalazł się inny ciekawy wątek: Zabłocki opowiadał z detalami, że Ukraina po wojnie miałaby się stać państwem radykalnie wolnorynkowym, aby dawać inwestorom premię za większe ryzyko i gorsze warunki ogólne. To z ukraińskiego punktu widzenia sensowne podejście (jako gospodarczy liberał przyglądałbym się takiemu podejściu z wielkim zainteresowaniem i szczerze bym mu kibicował). Miejmy jednak świadomość, że obecność kraju z tak ustawioną gospodarką w naszym bezpośrednim sąsiedztwie, nawet jeśli poza obszarem UE i w stanie zagrożenia ze strony Rosji, będzie stanowiła dla nas potężną gospodarczą konkurencję. Szczególnie, że my będziemy związani unijnym ustawodawstwem, a Ukraina nie.
Wisienką na torcie w tej opowieści jest chyba najtrudniejszy jak dotąd moment wzajemnych relacji po 24 lutego: uderzenie ukraińskiego pocisku w Przewodowie, niezgoda co do wyjaśnienia tego tragicznego zdarzenia, a następnie nominacja Andrija Melnyka na wiceszefa ukraińskiego MSZ, widziana – słusznie – jako prztyczek wymierzony w Polskę za Przewodów właśnie. Nie ma znaczenia, że niemal zaraz po odwołaniu Melnyka – zresztą osoby znanej nie tylko z probanderowskich poglądów, ale też zwyczajnie chamskich zachowań, niegodnych dyplomaty – ze stanowiska ambasadora w Niemczech kilka już miesięcy temu zaczęto mówić o jego przejściu do MSZ. Ta nominacja nie musiała się zdarzyć. Jeśli do niej doszło, to należy to traktować jako w pełni świadome zachowanie władz w Kijowie, doskonale zdającego sobie sprawę z tego, jak Melnyk jest w Polsce odbierany.
Można więc odnieść wrażenie, że warszawski rząd sam zapędził się w pułapkę, którą w relacjach międzynarodowych staje się zawsze postępowanie bezwarunkowe. Im więcej się w nie zainwestuje, tym trudniej potem się z niego wycofać, a druga strona na ogół bezwzględnie to wykorzystuje. Polskim politykom coraz trudniej będzie maskować różnice, a ich narracja o absolutnej zgodzie z Kijowem w każdej sprawie będzie brzmiała coraz bardziej fałszywie. A przecież można było rozegrać to całkiem inaczej, nie brnąc po prostu w skrajność, a przy tym wcale nie odwracając się od brutalnie atakowanego przez Rosję sąsiada.
Łukasz Warzecha