Coraz większa liczba komentatorów poddających ocenie stan współczesnego Kościoła, zwłaszcza w kwestiach doktrynalnych, zauważa z niepokojem, że Kościołem wstrząsa kryzys, który wydaje się być tak ogromny, iż porównuje się go do największego kryzysu w historii, czyli ariańskiego. Idąc śladem owej tezy, często próbuje się snuć porównania, wskazując, że obydwa (współczesny i ariański) są do siebie bardzo podobne. Podobna jest skala i zasięg promowanych błędów, podobny charakter przenikania w struktury Kościoła (w IV w. większość biskupów opowiadała się za herezjarchą Ariuszem), podobnie burzliwa była historia arianizmu, która trwała niemal cały wiek.
Współcześnie winą za kryzys doktrynalny w Kościele obarcza się modernizm lub względnie neomodernizm. Wskazując na takiego winowajcę, owe analogie do arianizmu, zwłaszcza te, które ukazują skalę problemu, dla wielu ludzi stają się coraz bardziej dostrzegalne. Różnica jaka ma dzielić te dwa kryzysy polega na samej treści błędu. Arianizm dotyczył konkretnej kwestii trynitarnej i chrystologicznej, tymczasem modernizm przez Piusa X został nazywany sumą wszystkich herezji, gdyż nie dotyczył on pojedynczego błędu, ale przemianowania nadrzędnej zasady rządzącej chrześcijaństwem.
Istnieją więc tacy, którzy powyższe opinie podzielają i wskazują na ogromne zamieszanie doktrynalne w Kościele. Doktryna właściwie wydaje się coraz bardziej nieistotna, ważne są kwestie duszpasterskie i to one rzekomo ulegają przemianom. Ale przecież za każdym porządkiem duszpasterskim kryje się jakaś doktryna. Jeśli więc widzimy dążenia do święcenia kobiet, do błogosławieństwa „małżeństw” homoseksualnych, do zmiany dyscypliny udzielania Najświętszego Sakramentu – również tym, którzy trwają w jawnym grzechu ciężkim itp., to nie możemy powiedzieć, że są to zmiany jedynie duszpasterskie, ale w istocie zmienia się doktryna. Skalę problemu ujawniła się w całej rozciągłości przy okazji trwania niemieckiej drogi synodalnej. Niestety, widzimy ją jeszcze wyraźniej w syntezach, które powstawały w ramach wewnątrzkościelnego Synodu o synodalności, bowiem w większości syntezy te podejmowały kierunek wytyczony przez niemiecką drogę synodalną. Zatem możemy mieć uzasadnione przeświadczenie, że coś jest na rzeczy.
Wesprzyj nas już teraz!
Istnieją jednak i tacy, którzy, słysząc słowo „modernizm”, reagują z pewnego rodzaju rezygnacją i zażenowaniem. Bo przecież czegoś takiego jak modernizm nie ma. Jest jedynie postęp w Kościele i zdrowe dostosowywanie się Kościoła do świata. Nie ma więc żadnego kryzysu. Być może sto lat temu pojawiały się jakieś symptomy herezji modernistycznej, ale zostały one przezwyciężone, więc ci, którzy biją na alarm w kontekście domniemanego modernizmu, to ludzie, którzy boją się współczesności, restauratorzy, którzy z Kościoła chcieliby uczynić bezpieczny skansen. W rzeczywistości jednak, to również w historii nie było nigdy czegoś takiego jak modernizm. Samo wskazanie tej herezji przez Piusa X nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości, ale zrodziło się z lęku przed nowym sposobem uprawiania teologii. Zatem Pius X sam stworzył chochoła i nazwał go, aby mógł bezpiecznie okładać go kijem potępienia.
Jeśli jednak problem modernizmu istnieje naprawdę, to rzeczywiście skala tego problemu jest podobna jak w przypadku arianizmu. Jeśli problemu nie ma, to podobne jest przynajmniej zamieszanie i obawa, jakie towarzyszyły kryzysowi ariańskiemu. Jednak w tym porównaniu nie chodzi tylko o skalę problemu. Chodzi o istotę. W gruncie rzeczy bowiem inspiratorem każdej herezji jest ten sam nieprzyjaciel Kościoła – szatan. Zatem w pewnym sensie wszystkie herezje mają ten sam cel, a więc powinny posiadać jakiś wspólny, doktrynalny rdzeń.
Arianizm, jak wiadomo, dotyczył kwestii boskiej natury Jezusa Chrystusa. Ariusz twierdził, że Jezus nie posiada iście boskiej natury. Według niego Syn Boży, druga Osoba Trójcy, nie był prawdziwym Bogiem. Ariusz uważał, że był On jakby bogiem stworzonym, że Syn Boży jest stworzeniem, stworzeniem najdoskonalszym, któremu Bóg udzielił swojej boskości. Można zatem powiedzieć, że był „bogiem stworzonym”, stąd, jak twierdził Ariusz, „był czas, kiedy Go nie było”.
Ojcowie zwalczający ową herezję, zauważali, że taki „stworzony bóg” nie może w ogóle istnieć. Jeśli Ojciec chciałby przekazać takiemu stworzonemu synowi całą swoją naturę, to byłoby to niemożliwe, gdyż do natury Boskiej należy także odwieczność. Zatem taki syn-stworzenie nie mógłby być Bogiem.
Problem nie kończy się jednak na tej kwestii. Problem tutaj dopiero się zaczyna. W walce z tą herezją ojcom chodziło tak naprawdę o znaczenie i kształt naszego zbawienia. Jeśli bowiem Ten, który przyjął ludzkie ciało w łonie Maryi nie był prawdziwym Bogiem współistotnym Ojcu, to znaczy, że ludzka natura nie zjednoczyła się z Bogiem, a jedynie z jakąś najwyższą istotą stworzoną, która de facto i tak pozostaje nieskończenie różna od samego Boga. A więc nasze zbawienie nie polega na zjednoczeniu z Bogiem, na uczestniczeniu w Jego życiu, ale mogłoby polegać jedynie na doskonałości natury ludzkiej. Czym jednak jest owa doskonałość?
Według porządku niewykraczającego poza stworzoną naturę ludzką, zbawienie to życie i świat, w którym nie ma słabości, nie ma cierpienia, łez, chorób, głodu, smutku, umierania itp. To świat i życie, w którym jest radość, szacunek, wzajemność, życzliwość, pokój itp. To świat, w którym nie ma wojen, kataklizmów czy niepowodzeń. Świat dobrobytu i spełnienia, w którym możemy się cieszyć szczęściem z bliskimi nam ludźmi. Taka jest wizja ostatecznego zbawienia.
W tym miejscu właśnie dotykamy sedna. Jeśli czytając powyższy opis „nieba” nie odczuwamy dyskomfortu, nie wiemy dlaczego niby ten opis ma być niewłaściwy, co w nim jest nie tak i twierdzimy, że rzeczywiście na tym polega niebo, albo przynajmniej możemy przypuszczać, że większość katolików tak sobie wyobraża niebo, to jest to prawdziwy dowód na to, że obecnie mamy do czynienia z kryzysem podobnym do ariańskiego i to nie tylko pod względem zakresu, ale i treści.
Otóż ojcowie Kościoła, ze św. Atanazym na czele, nie wyobrażali sobie takiej wizji nieba. Twierdzili, że takie niebo ostatecznie i tak okazałoby się porażką. Istotą nieba bowiem nie jest doskonałość ludzkiej natury i jej spełnienie. Tym, za czym ojcowie tęsknili i za czym także my winniśmy tęsknić, jest zjednoczenie z ukochanym Bogiem. Niebo jest nieskończonym pięknem nie dlatego, że tam nic nie boli i jest radośnie, a my przez to doświadczamy spełnienia. Niebo jest nieskończonym pięknem, bo tam żyjemy z Bogiem, widzimy Boga i jesteśmy z Nim zjednoczeni! Istotą nieba jest jedność z Bogiem. Tego właśnie pragnęli ojcowie. Wiedzieli, że ich stęsknionych serc nic nie ukoi, tylko sam Bóg. Pragnęli tylko Boga! Tylko zjednoczenie z Bogiem potrafi dać prawdziwe spełnienie. Każde inne rzekome spełnienie jest jakąś szaloną pustką. Zatem, jeśli tylko Bóg jest Tym, kto może wypełnić nasze serca, to bez Niego wszystko inne jest totalną porażką.
Właśnie z tego powodu, kiedy spojrzymy na starszą teologię (np. średniowieczną), to wyżej opisany stan naturalnego szczęścia był nazywany przez teologów limbusem i stanowił (uwaga!) część piekła. Bo skoro nie ma widzenia Boga i zjednoczenia z Nim, nie ma również mowy o niebie, ale o piekle!
Atanazy zatem nie wyobrażał sobie takiego spełnienia, jakie chciał mu zaproponować w swojej błędnej doktrynie Ariusz. Ten niezłomny biskup ufał obietnicy Chrystusa, że naprawdę jesteśmy dziećmi Bożymi. Naprawdę, to znaczy nie w taki sposób, że Bóg tylko tak metaforycznie nas nazywa i karmi nas tym, co potrzebne naszej naturze do szczęścia, niczym rybki w akwarium. Jesteśmy dziećmi Bożymi, a to znaczy, że narodziliśmy się nie tylko z naszej natury („z ciała, krwi i woli męża” por. J 1, 13), ale że narodziliśmy się z Ducha, że Ojciec rodzi w nas Syna, że możemy, żyjąc życiem ludzkim, mieć udział w życiu Bożym, że, gdy pozostajemy w łasce uświęcającej, życie Boże przejawia się w naszym ciele, że dzięki temu życiu Bożemu dotykamy Boga, naprawdę się z Nim jednoczymy i przekraczamy to, co stanowi życie jedynie ludzkie. Zbawienie wieczne to spełniona miłość do Boga, a nie zaspokojenie własnych potrzeb.
Jeśli więc spojrzymy na następujące po arianizmie wielkie herezje, zauważymy, że walka cały czas toczy się o to samo: o kwestię naszego spełnienia i zjednoczenia z Bogiem. Tak było z nestorianizmem czy monofizytyzmem. Zatem kolejne herezje polegały właśnie na tym, że czyniły niemożliwym prawdziwy udział człowieka w życiu Bożym. Chrześcijaństwo bowiem to nie narzędzie osiągania szczytów humanizmu w znaczeniu przyrodzonym. Chrześcijaństwo to nie humanizm plus Bóg, dobroczynność plus Bóg, socjalizm plus Bóg czy komunizm plus Bóg. Chrześcijaństwo to zatonięcie w miłości do prawdziwego i żywego Boga; zatonięcie, które życie ludzkie czyni czymś innym, wykraczającym poza pogrążony w doczesności humanizm, socjalizm czy w inną formę okaleczonej dobroczynności.
Jeśli jednak ktoś próbowałby twierdzić, że między pragnieniem własnego szczęścia i spełnienia a pragnieniem zjednoczenia z Bogiem nie ma innej różnicy, jak tylko różnica perspektywy patrzenia, to stanowczo należy powiedzieć, że jest to nieprawda. W rzeczywistości różnica jest mniej więcej taka jak między małżeństwem, w którym mężczyzna żeni się z kobietą, bo ona daje mu szczęście, a małżeństwem, w którym żeni się z nią, bo ją kocha. Jeśli ktoś nadal mniema, że nie ma tu większej różnicy, to warto zastanowić się, czy traktowanie miłości i drugiej osoby jako instrumentu własnego szczęścia jest tym samym, co uczynienie z drugiej osoby celu miłości, czego konsekwencją jest szczęście. Różnica jest naprawdę zasadnicza. O ile więc kochać kogoś to w istocie być szczęśliwym, bo miłość daje szczęście, to jednak nie jest to tym samym, co kochać kogoś po to, by być szczęśliwym. W ten sposób dochodzimy do istoty modernizmu.
Jedną z nadrzędnych cech modernizmu jest sprowadzenie chrześcijaństwa do czegoś naturalnego. Religia ma służyć człowiekowi. Powstaje ona i wyłania się tak naprawdę z wnętrza człowieka, jest afirmacją psychologicznych uczuć religijnych, które zostały wyrażone w systemie wierzeń i praktyk. Jest ona jednak czymś naturalnym, jest czymś ludzkim i ma służyć człowiekowi. Religia zatem ma pomagać nam lepiej żyć, modlitwa ma prowadzić do tego, żebyśmy się lepiej czuli, doktryna czy Biblia mają pozwolić nam lepiej rozumieć nasze życie i przeżywać je z głębszym sensem. Wszystko jednak jest tu jedynie ludzkie. Twoje spełnienie jest w tobie, w doskonałości twojej natury, zaś Bóg – o ile istnieje! – jest co najwyżej narzędziem twojego szczęścia i spełniania, nie zaś twoim celem. Modernizm więc odziera chrześcijaństwo z nadprzyrodzoności. Innymi słowy, zamykał człowieka w jego własnej naturze.
Taki był modernizm końca XIX i początku XX w. Dzisiaj, zdaje się, został on już przezwyciężony. Owszem zdarza się jeszcze, że jakiś teolog kwestionuje nadprzyrodzoność, że sprowadza przekazy biblijne o cudach do mitów, ale jest to margines. Czy jednak na pewno? Czy naprawdę nie jest tak, że coraz częściej słyszymy od księży takie wyjaśnienie Ewangelii, które właściwie sprowadza się jedyne do psychologii? Czy kiedy potocznie mówimy o „stanie ducha”, to nie jest tak, że częściej mamy na myśli emocje i samopoczucie, a nie stan grzechu lub łaski? Czy tematami wiodącymi w duszpasterstwie nie są relacje, spełnienie, dojrzałość, zranienia, pocieszenie itp.? A Bóg jest tu co najwyżej narzędziem…
Rzeczywiście jednak, modernizmu w wersji hard jest, przynajmniej w Polsce, stosunkowo mało. Niemniej, istnieje jeszcze takie zjawisko, które określa się mianem neomodernizmu. Jego istota jest bardziej subtelna. Neomodernizm nie kwestionuje już sfery nadprzyrodzonej, łaski czy życia Bożego. Neomodernizm rozciąga je na wszystko, co istnieje. Zatem, według neomodernizmu, wszystko, co stworzone, jest święte, dotknięte łaską. Wszystko jest ukochane i przyjęte przez Boga, a nawet dotknięte i naznaczone Jego boskością. Każdy człowiek jest dzieckiem Bożym, nie dlatego że odrodził się przez sakramenty w Kościele, ale jest nim z racji samego stworzenia. Niewierzący również mają w sobie tchnienie Boga, również są pojednani z Bogiem. Każdy więc jest jakby anonimowym chrześcijaninem, a wszystkie religie są drogą do uświęcenia. Cała natura jest święta. Przyroda jest święta. Matka Ziemia jest święta, zaś sama świętość to po prostu normalność. Zatem również to, co w istocie święte, jak sakramenty, liturgia i kult, należy strącić z piedestału hieratyczności i uczynić „normalnymi”, tak by wpasowały się w codzienne życie. Liturgia ma być spotkaniem i posiłkiem, kult ma być przyjacielską rozmową z Bogiem-kolegą. Bo świętość to normalność i zwyczajność.
Otóż to… świętość nie różni się niczym od normalności, od natury stworzonej. Jeśli więc nie dało się oderwać nadprzyrodzoności, przydać jej etykiety mitu i wyrzucić poza nawias ludzkiego, humanistycznego i racjonalnego życia spełnionego, to sprowadźmy ją do poziomu natury stworzonej i powiedzmy, że właśnie to, co ludzkie i stworzone, samo w sobie jest święte. Skutek jest dokładnie ten sam: zbawienie jest w tobie. W tobie jest bóstwo. W tobie jest spełnienie.
Minęło więc kilkanaście wieków od wystąpienia Ariusza i tyleż samo od sprzeciwu Atanazego. Kilkanaście wieków od tego konfliktu pełnego rozdarcia. Od samozadowolenia Ariusza, z tego, że Bóg naprawi naszą naturę i będziemy zadowoleni sami w sobie i od rozdarcia Atanazego spowodowanego świadomością, że bez zjednoczenia z prawdziwym Bogiem i udziału w Jego życiu nie ma spełnienia. Kilkanaście wieków od rozdarcia w Kościele, które sprawiło, że ci, którzy zasmakowali, jak słodki jest Pan, nie godzili się już na żadne inne szczęście poza Nim, a czasami wręcz gardzili światem i radościami doczesnymi. Wydaje się jednak, że ten spór nadal trwa. Ariusz pozostawił potomstwo.
Tak więc o to rozbija się cała kontrowersja. Rozbija się o to, czy chrześcijaństwo ma wyrywać nas z własnego „ja” ku Bogu, bo tylko w Nim jest spełnienie, czy ma nas osadzać w naszym „ja”, bo to ono jest kresem wszystkiego? Liturgia ma porywać ku Bogu czy schlebiać człowiekowi? Małżeństwo ma wyrywać nas z egoizmu i ukierunkowywać nasze życie na miłość nadprzyrodzoną i ofiarną, czy ma schlebiać naszej naturze? Kościół należy zachować przy niezmiennej nauce, która domaga się ascezy, walki z grzechem i samozaparcia, po to by uśmiercić starego człowieka i stworzyć nowego, który żyje dla Boga, czy raczej należy zmienić Kościół tak, żeby dostosował się do człowieka, do jego natury i schlebiał jej?
Czy mamy poświęcić i oddać swoje życie i ludzki komfort dla Boga, którego miłujemy ponad wszystko, czy też poświęcić odwieczną prawdę Kościoła, ukochanej Oblubienicy Chrystusa, by dostosować ją do naszych czasów, wrażliwości i aspiracji?
Gdzie jest twój skarb, chrześcijaninie XXI w.?
O. Jan P. Strumiłowski OCist