To nie rosyjski prezydent Włodzimierz Putin odpowiada za inflację w Polsce, a nieodpowiedzialna polityka naszego banku centralnego i polskiego rządu. Dopóki swoimi działaniami politycy będą stymulować inflację, nie będzie szans na to, by została opanowana.
Wspaniale się czyta stare artykuły, które pokazują niekompetencję wszelkich analityków bankowych czy różnych ekspertów. Otóż jak podał Główny Urząd Statystyczny, w maju 2021 roku ceny były średnio o 4,7 proc. wyższe niż rok wcześniej. Jakie były wtedy komentarze ekspertów? Na pytanie „Czy w tym roku zobaczymy w Polsce inflację na poziomie 5 proc.?” ekonomiści mBanku odpowiedzieli: „Naszym zdaniem tak, choć raczej później niż wcześniej”. Z kolei ekonomiści PIE szacowali, że w czerwcu inflacja rozpocznie trend spadkowy i wzrost cen powinien spowolnić do około 4,5 proc. Jak było w rzeczywistości? W czerwcu 2021 roku w stosunku do poprzedniego miesiąca ceny towarów i usług wzrosły o 0,1 proc., natomiast już w lipcu 2021 roku ceny towarów i usług konsumpcyjnych w porównaniu z analogicznym miesiącem 2021 roku wzrosły o 5 proc.
Wesprzyj nas już teraz!
Winny wzrost podaży pieniądza
Nie będę się znęcał dłużej nad analitykami. Wszyscy cieszyliby się z inflacji na poziomie sprzed dwóch lat, a jeszcze bardziej z deflacji, która szczęśliwie zawitała do Polski w roku 2015 i 2016. Niestety to już historia. Teraz za rok 2022 GUS podał wskaźnik wzrostu cen na poziomie 14,4 proc. Według danych urzędu, najwyższa inflacja w Polsce była w październiku 2022 roku i wyniosła 17,9 proc. Potem delikatnie się zmniejszyła – do 16,6 proc. w grudniu zeszłego roku. W strefie euro sytuacja była bardzo podobna. Według danych Eurostatu, rekordowy wzrost indeksu cen konsumpcyjnych (CPI) w 19 krajach strefy euro zanotowano w październiku 2022 roku i osiągnął on wtedy rekordowe 10,6 proc. Potem nieco spadł i w grudniu było to już 9,2 proc. w stosunku do poprzedniego roku.
Rządzący mówią o putinflacji, czyli sugerują, że inflacja jest wynikiem wojny na Ukrainie. To bardzo wygodne wytłumaczenie, bo to by znaczyło, że nie są za nią odpowiedzialni politycy. Niestety nie jest to prawda. Problem inflacji pojawił się na długo przed rosyjską inwazją. W lutym 2022 roku wynosiła już w Polsce 8,5 proc. Ponadto jakoś nie chce gwałtownie spaść, kiedy ceny gazu ziemnego, węgla kamiennego i ropy naftowej na rynkach światowych obniżyły się już do poziomu sprzed wybuchu ukraińskiej wojny.
W rzeczywistości inflacja to rezultat ekonomicznego rollercoastera, jaki swoim gospodarkom zafundowali rządzący. Politycy najpierw pod pretekstem walki z koronawirusem pozamykali całe gałęzie gospodarki, wprowadzając lockdowny, a potem po ich otwarciu w ramach „odbudowy” gospodarczej na siłę zaczęli wydawać nadmierną ilość pieniędzy, uruchamiając programy stymulacyjne i „ochronne” dla firm, gospodarki i ludzi. Potem do tego doszedł jeszcze wzrost wydatków na zbrojenia. A co najważniejsze – politycy wydawali pieniądze, których nie posiadali. Dlatego – żeby sprostać własnym obietnicom – konieczne było zwiększenie podaży pieniądza, co wywołało inflację.
Nie inaczej było w Polsce. W czasie tzw. pandemii mieliśmy do czynienia z gwałtownym wzrostem podaży pieniądza. Jak na podstawie danych NBP wyliczył dr Mateusz Benedyk z Instytutu Misesa, „w 2020 i na początku 2021 r. wzrosty M1 sięgały rok do roku 35 proc.”. Narodowy Bank Polski zwiększał ilość pieniędzy w obiegu także poprzez skupowanie obligacji skarbowych od banków komercyjnych z rynku wtórnego. W czasie pandemii NBP – wzorem banków centralnych innych państw Zachodu, w tym Europejskiego Banku Centralnego, Rezerwy Federalnej czy Banku Anglii – uruchomił programy skupu aktywów w ramach tzw. strukturalnych operacji otwartego rynku. Tylko w okresie od marca do lipca 2020 roku NBP nabył na rynku wtórnym aktywa o wartości ponad 100 mld zł, co stanowiło około 5 proc. PKB. Łącznie w latach 2020-2021 w ramach, m.in. realizowania przez rząd tarcz antykryzysowych, polski bank centralny skupił obligacje gwarantowane przez Skarb Państwa, Polski Fundusz Rozwoju i Bank Gospodarstwa Krajowego o łącznej wartości nominalnej ponad 144 mld zł za złotówki, które wcześniej nie istniały. Problem w tym, że „dodrukowane” pieniądze nie mają pokrycia w wyprodukowanych w kraju towarach i zaoferowanych usługach, więc zwiększona pula pieniędzy oznacza, iż ta sama wartość pieniądza przypada na mniejszą ilość towarów i usług. Zresztą NBP sam przyznawał, że w reakcji na wybuch pandemii COVID-19 „wyraźnie złagodził politykę pieniężną”.
Polski Ład dolewa oliwy do ognia
W tłumieniu inflacji na pewno nie pomaga Polski Ład, który zwiększa wydatki państwa. Planowane i już realizowane są wielkie inwestycje publiczne o wartości 600 mld zł, jak na przykład Krakowskie Centrum Muzyki za 99 mln zł, Podlaski Instytut Kultury w Białymstoku za 63 mln zł, 60 siłowni plenerowych czy 600 km ścieżek rowerowych. Ponadto państwo ma wydawać pieniądze na kolejne farmy wiatrowe, fotowoltaikę czy transport niskoemisyjny (ależ ta walka ze zmianami klimatu jest droga!). 2,5 mld zł ma też iść na inwestycje na terenach popegeerowskich.
Samo zwiększenie wydatków publicznych nie powoduje oczywiście inflacji, ale zwiększanie ich w sytuacji, kiedy rządzący nie mają pieniędzy i muszą zwiększyć dodruk, już tak. Pojawiają się coraz większe obawy z tym związane. – A naszym zdaniem w przypadku znaczącego wzrostu rentowności możliwe jest wznowienie przez NBP skupu skarbowych papierów wartościowych i dłużnych papierów wartościowych gwarantowanych przez Skarb Państwa na rynku wtórnym w ramach strukturalnych operacji otwartego rynku – powiedział w „Parkiecie” Jakub Borowski, główny ekonomista w Credit Agricole Bank Polska. Ta teza jest tym bardziej słuszna, że rok 2023 jest rokiem wyborczym. To oznacza, że rządzącym puszczą wszelkie hamulce do opamiętania się i pieniądze publiczne będą wydawali na potęgę (np. czternasta emerytura, dopłaty do rachunków za energię elektryczną czy ciepło). Co gorsze, skutkiem takich działań konsumenci mają więcej pieniędzy do wydania, co jeszcze napędza wzrost cen.
To nie koniec złych wiadomości. W projekcie tegorocznej ustawy budżetowej Ministerstwo Finansów oszacowało, że kwoty, jakie rząd musi pozyskać na pokrycie bieżącego deficytu i spłatę przypadającego na ten rok zadłużenia wyniosą prawie 270 mld zł, czyli ok. 8,1 proc. PKB. Jednak to nie wszystko. Mając na uwadze nie tylko budżet państwa, ale całe finanse publiczne do tego trzeba doliczyć potrzeby pożyczkowe samorządów (choćby w celu współfinansowania unijnych dotacji) oraz emisję przez BGK obligacji na rzecz funduszy pozabudżetowych (np. Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 czy Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych). W grę wchodzi nawet 100 mld zł.
W ramach pozyskiwania pieniędzy z kieszeni Polaków rządzący już przeprowadzili program Orlen Plus, polegający na grabieniu kierowców. W ostatnich dziesięciu tygodniach 2022 roku koncern celowo trzymał wysokie marże cen hurtowych paliw, żeby na początku nowego roku – wraz z wyższymi podatkami – je obniżyć. Przez 2,5 miesiąca ceny paliw w Polsce nie spadały w takim tempie, na jakie pozwalały światowe notowania ropy naftowej i umacnianie się złotego względem dolara. Według „EU Weekly oil bulletin” 26 grudnia 2022 roku Polska miała najwyższe w Unii Europejskiej ceny detaliczne benzyny bez podatków – 0,97 euro/l, podczas gdy w Austrii było to 0,65 euro/l, we Francji – 0,69 euro/l, a w Niemczech – 0,81 euro/l. Można oszacować, że na tym skandalicznym procederze Orlen – z pewnością w porozumieniu z rządem – zarobił ponad 3 mld zł. Podobnie dopiero teraz PGNiG obniża przedsiębiorcom ceny za gaz ziemny, mimo że ceny światowe tego surowca w mocnym trendzie spadkowym znajdują się od ponad miesiąca.
Co to jest ta inflacja?
Dokładnie taki sam niekorzystny wpływ na inflację jak Polski Ład czy projekty współfinansowane z funduszy unijnych będzie miał Krajowy Plan Odbudowy skutkiem wydawania pożyczek i dotacji, które rząd planuje pozyskać od Unii Europejskiej. „Uruchomienie pieniędzy z KPO nie zmniejszy inflacji a wręcz przeciwnie – doprowadzi do jej wzrostu. Czynnikiem antyinflacyjnym byłoby wydanie tych pieniędzy na inwestycje zwiększające produktywność, efekt i tak przyszedłby z czasem, ale Unia Europejska to biurwolandia, a nasz rząd też najjaśniejszy nie jest, więc cudów bym się tu nie spodziewał. Oczywiście Platforma i lewica będzie wam wciskać, że jak KPO się uruchomi, to ceny spadną, ale to bzdury pisane pod elektorat. Inflacja jest jak alkoholizm. Im szybciej odstawisz gorzołę, tym łagodniej przejdziesz kaca. Po Kaczyńskim spodziewam się raczej, że prędzej zacznie chlać denaturat przez chleb niż podejmie leczenie i przyzna się do błędu” – ostro napisał w mediach społecznościowych radny Kamil Grzebyta, członek Rady Programowej Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości.
Na koniec nadmienię, że w artykule używam potocznego znaczenia terminu „inflacja”, ale bardzo istotne jest, aby rozróżnić pewne pojęcia. Otóż inflacja to nie to samo co wzrost cen. Tomasz J. Ulatowski, ekonomista i publicysta, w książce „Ukryta nikczemność. Kto zyskuje, a kto traci na inflacji?” wyjaśnia, że w rzeczywistości inflacja to zwiększanie podaży pieniądza w tempie szybszym niż przyrost dóbr, które moglibyśmy za te pieniądze kupić. Wzrost cen jest tylko tego rezultatem. Andrzej Sadowski, prezydent Centrum Adama Smitha, dodaje w magazynie „Forum Polskiej Gospodarki”, że inflacja „dziś podstępnie niszczy dotychczasową stabilność społeczną i ekonomiczną równie niebezpiecznie, jak otwarty atak wojsko obcego państwa”.
Jak więc rząd powinien walczyć z niebezpieczną zarówno dla gospodarki, państwa, jak i Polaków inflacją? Rząd nie musi z nią walczyć. Wystarczyłoby, żeby przestał ją tworzyć poprzez wzrost podaży pieniądza i politykę stymulującą konsumpcję. – Inflacja nie jest elementem pogody, na który nie mamy wpływu, tylko jest rezultatem prowadzenia polityki proinflacyjnej w ostatnich latach zarówno przez Narodowy Bank Polski, jak i przez rząd – podkreśla prezydent Sadowski. Dlatego rząd powinien zwyczajnie odczepić się od gospodarki i przestać jej szkodzić. Jak zaznacza dr hab. Arkadiusz Sieroń z Zakładu Ogólnej Teorii Ekonomii Wydziału Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego, inflacji nie spowodował prezydent Putin, „lecz nieodpowiednia polityka gospodarcza, a konkretniej zbyt luźna polityka monetarna i fiskalna w odpowiedzi na wprowadzone lockdowny”.
Tomasz Cukiernik
GADOWSKI, WARZECHA, KARPIEL. ZARAZA, WOJNA i… oto co szykują nam Schwab, Gates i spółka