Opublikowany na Onecie wywiad z Mateuszem i Marcinem Pakułami „Nasz ojciec wył z bólu, a my razem z nim” przeczytałam z uwagą i osobliwym zainteresowaniem. Sama przed laty „wyłam” w ukryciu przed najbliższymi z powodu cierpienia mojej chorej na raka trzustki mamy. Zarysowany przez synów krzyż ojca umierającego na to samo schorzenie co moja mama przywołał pamięć o naszym krzyżu. Jednak wnioski, do jakich doszliśmy w naszej rodzinie, różnią się wyraźnie od tych, które zawarł Mateusz Pakuła w książce pt. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”.
Publikacji tej wprawdzie nie czytałam, ale prowadzący wywiad na jej podstawie zadawał pytania. Wątpię, aby wyrażone przez autora w rozmowie dla Onetu opinie jakoś znacząco odbiegały od myśli zamieszczonych w książce. Na lekturę wspomnianego dzieła przyjedzie zapewne jeszcze czas. Jak sądzę, będzie to dla mnie dojmujące zajęcie, jako że utkany z przeróżnych szczegółów przez braci Pakułów opis ostatnich chwil życia chorego ojca przypomina o patologiach systemu polskiej „służby zdrowia”. A o nich wolałabym na zawsze zapomnieć.
W historię tej śmierci wpisał się ponadto dramat odchodzenia bliskich w szpitalnym reżimie sanitarnym czasu pandemii. Każdy, kto nie mógł być przy umierających w tym okresie, wie, ile goryczy trzeba było w związku z tym przełknąć. Jednak to, co w tym wywiadzie jest dla mniej najtrudniejsze, to zrelacjonowany przez Pakułów wątek zmagania się z cierpieniem wierzących członków rodziny. Wyłaniający się z niego obraz malowany jest z różnych stron. Wspomina się na przykład nadzieję samego chorego i tych najbliższych, którzy próbowali zrozumieć to doświadczenie w perspektywie wiary, ale też ich niemoc w obliczu niewymownego cierpienia, jakie musiał znosić chory. Rozumiem ten i ból i te wątpliwości. Jestem w stanie pojąć bunt wyrażony przez Mateusza Pakułę w słowach:
Wesprzyj nas już teraz!
Gdy jesteś osobą wierzącą, wykrzykujesz „dlaczego ja?!”, i jak ten Wołodyjowski wymachujesz szabelką w stronę nieba, i jak te wszystkie Konrady i Gustawy wadzisz się z Bogiem, poszukujesz w niepojętej ludzkiej męce boskiego planu. Pamiętam, że dzieci naszej siostry modliły się, by dziadziuś wyzdrowiał. Były zrozpaczone, gdy to nie działało. Ten widok był dojmujący. Wolę życie bez magicznych zaklęć. W czasie najbardziej kryzysowych chwil gniew i żal do bezczynnego albo niesprawiedliwego w naszym odczuciu Boga mogą wykańczać od środka. Tak rozumiem to, o czym mówi Marcin – bez wiary może być łatwiej.
Ale doprawdy nigdy nie było mi dane wpaść w taką rozpacz, by chcieć za przykładem autora wspomnianej książki udusić matkę poduszką, choć był taki moment, że prosiła mnie o skrócenie jej mąk. Pakułę powstrzymał przed tym, jak czytamy w wywiadzie, „ten pierwotny instynkt, bezwarunkowy odruch”, którego nie potrafił przezwyciężyć. Ograniczało jego możliwości działania również „to cholerne społeczne tabu, zakłamujący rzeczywistość Kościół i upodlające ludzi prawo”. Trudność w zakończeniu życia ojca, tak pełnego na ostatnim etapie bólu, polegała – zdaniem Mateusza Pakuły – na braku dostępu do profesjonalnej (i legalnej – jak się zdaje) pomocy „lekarza, pielęgniarki albo anestezjologa”. Wszystkiemu winny okazał się „zapisany w prawie dyktatem biskupów” zakaz eutanazji. W tym przypadku nie zadziałały mające pomóc w takich sytuacjach oddziały opieki paliatywnej, bo „To niestety nierzadko najstraszniejsze miejsca, jakie można sobie wyobrazić”.
Bezsilność wobec ataków choroby oraz brak systemowej pomocy skłaniał synów do myślenia o przedsięwzięciach „poza systemowych”. Widok złamaniem cierpieniem męża matki był dla nich nie do zniesienia. Zaczęły się rozmowy. „Pytanie nie brzmiało „czy?”, tylko „kto?” i „jak?” – mówił Mateusz Pakuła. Rodziny podłączają morfinę w kroplówce, dokonując cichej eutanazji swoich bliskich. (…)Baliśmy się, że ojciec nie przełknie tyle, ile trzeba, że zacznie się od tego dusić i będzie bardziej cierpiał. Czuliśmy się za mało kompetentni, mama też bardzo się tego bała”. Od specjalistów, którzy „nie podpisują klauzuli sumienia”, usłyszeli, że eutanazja to akt miłosierdzia, a nie pomoc w morderstwie. „Chyba lepiej podać bliskiej osobie płyn lub tabletkę, niż znajdować ją powieszoną na pasku w drzwiach łazienki. Nikt nie chce trafić do więzienia, a jednocześnie nikt z nas nie chciałby odcinać sznura z ciałem bliskiej osoby” – słyszymy w wywiadzie z ust Mateusza Pakuły.
Żałość, rozpacz i bezradność matki rodziła w Mateuszu Pakule poczucie wstydu przemieszane z wściekłością. Widok ten jednocześnie dawał synom „prawo do kruchości”, które w zderzeniu ze śmiercią pozwoliło im poczuć się odrobinę mniej samotnymi. Pakułowie wyznali w trakcie rozmowy, że ból najbliższych wyrażany był często wspólnym płaczem. Autor książki pt. „Dlaczego nie zabiłem…” wspominał: „W ostatnich latach mam poczucie, że wcale nie żyjemy w czasach kryzysu męskości, ale jej świtu. Świtu nowej męskiej wrażliwości. Ta męskość wreszcie zaczyna się przepoczwarzać i wyzwalać z patriarchatu, bo uwięzieni w maczystowskich wzorcach faceci też są jego ofiarami. Tak, płakaliśmy nie tylko z mamą i siostrą, ale też z bratem, z ojcem, ze szwagrem. I cieszę się, że mogę to bardzo głośno powiedzieć!”.
Na ostatnie pytanie prowadzącego wywiad: „Opowiadacie o żalu i złości do samych siebie. Czy te uczucia z wami zostały?”, Mateusz Pakuła daje następującą odpowiedź: „Napisałem książkę, poszedłem na terapię, w ten sposób przepracowałem tę żałobę. Zmniejszyłem swoje poczucie winy, że nie ulżyliśmy ojcu w jego męczarniach, ale ono i tak ze mną pozostanie, na zawsze”.
Pakułom trzeba oddać słuszność w kwestii chęci nagłośnienia obecnych w polskim systemie opieki zdrowotnej patologii czasu pandemii. Obowiązujące wówczas reguły postępowania wzmogły tylko panującą tam od dawna znieczulicę. Pragnę zauważyć jednak, że nie wszystkie ośrodki pomocy umierającym w cierpieniu ludziom to „najstraszniejsze miejsca, jakie można sobie wyobrazić”. Istnieją placówki, w których pracuje pełen współczucia personel medyczny, wspomagany przez wolontariuszy poświęcających chorym swój wolny czas.
O takich miejscach opowiada będący w trakcie realizacji film PCh24.TV pt. „Umrzesz. I co dalej?”
Kliknij TUTAJ i wesprzyj jego powstanie
Niosących tam ulgę zbolałym pacjentom różni od braci Pakułów spojrzenie na życie człowieka, którego kres – w ich opinii – nie powinna wyznaczać druga osoba. Dla niewierzącego najważniejsze jest skończyć z cudzym i własnym cierpieniem. Złamani tak trudnym doświadczeniem nie widzą dalekosiężnych konsekwencji eutanazji. Nie zauważają, że w imię źle pojętego miłosierdzia pozbawia się dzisiaj życia ludzi już nie tylko znękanych niepojętym bólem, ale nawet tych, którym nic fizycznie nie dolega. Nie rozumieją – być może – że z lekarzy powołanych do ratowania życia robi się tą procedurą „aniołów śmierci”.
Pomijając poważne skądinąd argumenty przeciwko eutanazji, trudno mi wejść w polemikę z wyrażoną w wywiadzie dla Onetu narracją Pakułów. Zbyt dużo w niej trudnych emocji i raniących wspomnień. By jednak nie pozostawiać czytelnika z optyką, która radykalnie przeczy mojemu stanowisku w omawianej tematyce, napiszę dlaczego – pomimo jednoznacznej prośby mojej mamy o śmierć – nie zrobiłam tego i nigdy bym nie zrobiła.
W moim otoczeniu wszyscy byli nastawieni na pomoc chorej. Niezgodę na jej cierpienie przyjęliśmy jako własny krzyż, który wspólnie i z osobna musimy dźwigać. Nikt nie podpowiadał nam, że można inaczej zaradzić tej sytuacji, a my nie szukaliśmy nikogo, kto miałaby takie rozwiązania. Wiedziałam, że prędzej czy później nadejdzie kres tej udręki. Wiedziałam, że z cierpiącą mamą współcierpi Jezus Chrystus. Przyjęłam, że najtroskliwszy Zbawiciel dopuści tylko tyle, ile da się znieść. Wierzyłam, że noc śmierci oświeci w końcu radość poranka.
I… tak też się stało!
Anna Nowogrodzka-Patryarcha